Trużenicy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trużenicy |
Pochodzenie | cykl Sielanki ze zbioru Sielanki Józefa Bartłomieja i Szymona Zimorowiczów |
Wydawca | Nakładem Michała Dzikowskiego |
Data wyd. | 1857 |
Miejsce wyd. | Przemyśl |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Witajże nasz cnotliwy Miłoszku!
Dla boga!
A z kądżeście tu spadli?
Twa miluchna droga
Jako się ma? potomstwo wiedzie się wam zdrowo?
Ta jakożkolwiek jeszcze, pan bóg zabrał owo.
A wam nic nie zostawił dla przypłodku?
Prawie
Z czworga ani jednego.
Nie bardzo łaskawie
Obszedł się z wami.
Owszem, gdy z swej wiecznej rady
Drobiazgi te wziął od nas, pewniejsze zakłady
Mamy litości jego, bo te cztere świece
Zawsze przed nim pałając zawsze mu rodzice
Smutne przypominają, żeby za tę szkodę,
Abo raczej zysk, dał im stokrotną nadgrodę.
Dobra rzecz z bujną ziemią handlować, mówicie,
Kiedy cokolwiek w rolą nasienia wrzucicie
Odbierając je potem snopami plennemi;
I my, te cztery ziarna zagrzebawszy w ziemi,
Trzymamy nieomylnie o boskiej dobroci,
Że się nam ta iścizna i z lichwą przywróci.
Daj to, przecie mem zdaniem po panu bezpłodnym
Politowania dóm jest zostawiony godnym.
Tak pospolicie mówią ludzie wedle ciała,
Lecz że nam szlachetniejsza cząstka się dostała
Skażeniu nie podległa, nie, jako bydlęta,
Szczęście ostatnie mamy rozmnażać cielęta,
Ale błogosławionej wieczności żyjemy;
Do niej, pókiśmy w ciele grzesznem, wędrujemy,
Tę od nas przepaść dzieli, środkiem której — oczy
Osierociałych Prut się nie wesoły toczy,
Rzeka grzęska i mętna, z płaczów rzewnych owych
I lamentów zebrana gorzkich pogrzebowych;
Za nią trzykroć szczęśliwe leżą rajskie kraje,
Kędy dzień ani wiosna wieczna nie ustaje
Gdzie z barankiem niewinnym nasze niewinnięta
Odprawują wesoło nieskończone święta.
Że tedy dzieci nasze tę otchłań przebrnęły,
Że u portu fortunnej krainy stanęły,
Że i do nas rączęta swoje wyciągają
I potem obłapić nas niemi wolę mają,
Nie lepiejże za niemi do wieczności spieszyć,
Niżeli tu na krótki z niemi się czas cieszyć?
Ale dokądżem zabrnął? prędko od witania
Do niespodziewanego przyszło nam kazania —
Powiedźcież mi, co za wiatr zagnał was w te strony?
Dzień świętemu Jurowi z dawna poświęcony,
Którego uroczystość do swego obchodu
Pociąga gęste kupy ruskiego narodu:
Jedni się trużyć, drudzy pokłonić władyce,
Insi idą oglądać krajów tych stolicę,
A my do ciebie zgoła przyszli w nawiedziny
Dziwując się, czemuby, pierwsze swe dziedziny
Porzuciwszy, nad samym trzech pagórków pyskiem
Usiadłeś i stałeś się światu dziwowiskiem?
Nie dla dziwów przyniosłem tu gniazdo zaiste,
Lecz nie daleko mając kąciki ojczyste,
Tego miejsca sąsiedzka bliskość, widok miły
Z położeniem rozkosznem do siebie zwabiły.
Wszak mądre gospodarze, kędy się fundują,
Żyzność gruntu i dobroć nieba upatrują;
Bo na tem wszystek człowiek, aby w zdrowem ciele
Ducha powierzonego lat zatrzymał wiele.
Jać po prawdzie w pomiernym gruntów tych okole
Mam sadowinę, ogród, winnice, las, pole,
Ale iż rok zupełny ma gębę nie małą,
Nie wydołam intratą tuteczną jej całą.
Ztąd jednak znaczną pomoc dają mi jarzynki,
Owoce, winny dochód i inne przyczynki —
A nadewszystko miasto leżące pod bokiem
Nie tylko oczy karmi przyjemnym widokiem,
Lecz z bogatej szafarnie rozmaite spiże
I potrzeby do życia wydaje nam świeże.
Tam naprzód widzieć ranych kwiatków pierwociny,
Łakocie jare, fruktów skoroźrych nowiny
Znajdziesz zawsze na rynku, chociaż bez jarmarku,
Więcej żywności, niźli w panięcym folwarku:
Są tam gęste kurniki, zwierzyńce gotowe,
Sadze rybne i wszystkie wygody stołowe.
Milsza mówią przechadzka nad morzem obszernem,
Żegluga przyjemniejsza przy pobrzeżu miernem —
Większą czuje wygodę najmniejsza osada,
Która w sąsiedztwie miastu głównemu osiada.
A nie tylko pokarmem codziennym żyjemy,
Więcej powietrzem, które co moment pijemy;
Ztąd przyjemniejsze zdrowiu altany górzyste,
Że na nich przebywaja wiatry przeźroczyste.
I mnie do serca przypadł ten kąt z tym padołem,
Iż go nie przykre góry opasały kołem.
Kiedy wichry szalone z sobą się pasują,
Kiedy się od gorąca łąki rozstępują:
Ta dolina jakoby tarczą gęstym cieniem
Przed burzą mię zakrywa i letnim promieniem;
Bo ledwie dzień z południa na dół głowę chynie,
Zaraz się cień rozciągnie po wszystkiej niżynie,
Pagórki też najpierwej rany świt ogarnie —
Jeszcze dojniki cicho stoją i owczarnie,
A już wierzchem ich Febus pędzi swe poczworne,
Choćże potem za chmury skryje się wieczorne,
Tu jednak późne zorze gaszą swe pochodnie
Ostatnie, tu nadedniem palą ognie wschodnie,
Tu dzień najdłuższy, który lubo rano świta,
Lubo ustaje, ptastwo i żegna i wita.
Wzrok też ludzki z pojźrenia ludzkiego nie syty,
Patrząc na leżą miasta i wydatne szczyty
Wysso-Grodu, widząc ztąd to góry nadęte,
To równiny wysmukłe, to wąwozy kręte,
To pola w szachownicę kształtnie usadzone:
Coraz bierze uciechy ztąd nieuprzykrzone.
Nie darmo przeszłych wieków poganie mniemali,
Jakoby góry głową niebiosów tykały,
Przeto na ich wierzchołkach stawiali bożnice;
Nawet i wiary naszej przednie tajemnice
Na górach nam zjawiono; ja moje paciorki
Kiedy obmawiam, wszedłszy między te pagórki,
Wnet Echo świegotliwa za mną je powtarza
(Właśnie jako posługacz czyni u ołtarza),
Potem je Oready z nabożeństwem głoszą
I równo zemną pana najwyższego proszą.
Zażby przez górę onę podobną mogile,
Która się z bliska miastu przypatruje mile,
Gościniec nie był dobry, który nam przedziwny
Do nieba utorował z góry pan oliwnej?
I prawieby przystało nad tem wierzchowiskiem,
Stanąć hradowi Spasa świętego nazwiskiem,
Aby nad miastem stojąc przez czułe strażniki
Wszystkie jemu nie chętne tłumił przeciwniki.
Nie mojej to kalety Samujło nieboże!
Ale pańskiej szkatuły, stawiać domy boże.
Tać nie książęta, ani panowie wielmożni,
Raczej z pospólstwa nasi przodkowie pobożni,
Żeby święty dzisiejszy trzymał ich w opiece,
Na grobie mu wydatnym wywiedli fortece,
Na czem się nie zawiedli: bo do tego kraju
Gdy przedtem Krymczukowie wypadli z Nahaju,
Jako czeczotki ludzie po polach zbierali,
Zaledwie się o bramy miejskie opierali —
Teraz za strażą jego precz w pola zabiegli
Za grody, a przedmieścia w krąg wieńcem oblegli.
I my mu oddajemy corocznie ofiary,
Aby także hamował od nas złe Tatary.
Ciebie także upewniam mój dobry Miłoszu!
Że nie zubożysz swego tym budynkiem trzosu;
Tylko pocznij, a uznasz, jako bardzo snadnie
Nad mniemanie ten zamysł do skutku przypadnie:
Ty szczyptą będziesz dawał, a ratunek boży
Całą garścią do tych się nakładów przyłoży;
Cobyś musiał zostawić dziedzicowi złemu,
Abo wydać zięciowi czasem niegodnemu,
Cobyś łożył na posag, weselną wyprawę
I insze brednie ludzkie: wyłóż na tę sprawę,
A wierz mi, że gruntowniej tym odważnym czynem
Imię swe wsławisz, niźli córą abo synem.
Póki lew w przednich łapach potrzyma trzy góry
I orzeł go okrywać nie zaniecha pióry,
Póki do Bugu mętna Połtew będzie płynąć:
Nieprzestanie hojność twa między ludźmi słynąć,
Której ani zawistny czas nie gładzi, ani
Zazdrość niezbędna wiekom następnym ją zgani.
Zwodzą się familie, rodzaje mijają,
Lecz pamiątki pobożnych nigdy nie ustają.
Zechceszli swój wizerunk po sobie zostawić,
Rozkażesz na podwojach z marmuru postawić
Dwa posągi, któreby ręce sobie dały
I tak cię z twą miluchną światu wspominały.
Dziękuję wam za radę, jeżeli monety
Jeszcze do niej przydacie cokolwiek z kalety,
Pan bóg wam ją nagrodzi; a teraz na drogę
Powróćmy naszą; wiedzieć do tych czas nie mogę,
W czem mię potrzebujecie?
Żebyś nas darował
Pieśniami, któreś teraz nie dawno ukował.
Cóż ja za pieśniotwórca?
Trudno się masz zgoła
Kunsztów swoich zapierać; niemasz tego sioła,
Niemasz biesiady, ani ślubnego obiadu,
Kędyby nie śpiewano pieśni twego składu;
Odzywają się w starych i nieletnich ustach,
A nawet pastuszęta po gęstych zapustach,
Pasiecznicy po borach, owczarze koszarach
Najczęściej je na dudkach grają i fujarach.
Podobno to dawniejsze, ledwie nie dziecinne
Zawijają się między wami; mam ja inne
Dopieruchno użęte na latosi niwie,
Tylko ich, proszę, chciejcie posłuchać cierpliwie.
I owszem posłuchajmy.
A niźli je zacznę,
Przegrawki jak muzycy puszczę przódy smaczne;
Żaden mistrz nie uczył mię rytmem słów układać,
Ale sam ledwiem umiał prostym szermem gadać;
Słysząc przy godowniczych stołach trefne noty,
Pojąłem kilka wierszów dość prostej roboty;
Te ustawicznie w głowie jęły mi się marzyć,
Żem się też ich podobnych pokusił kojarzyć;
A gdym je w osobności długo w nocy klecił,
Kupido mi niewielki małą głownią świecił,
I tą podpalił chcący czyli nieobacznie
Żagiew, która już tlała w sercu mem nieznacznie,
Żagiew gorących chęci pełną z przyrodzenia,
Z lada iskry podniety bliską i płomienia;
Dopiero (jako gdy kto do skrytej ciemnice
Przyniesie niespodzianie zapaloną świecę)
W głowie mi zajaśniało, żądze zapalone
Rozświeciły się; oczy, zrzuciwszy zasłonę,
U jednego dziewczęcia lichego na czele
Wyczytały do wierszów służące fortele;
Wargi jej Hypokrenem nieprzebranej wody,
Parnasem zdały się bydź rozkwitłe jagody —
I tak gdy jej pilnuję, swych nie strzegę oczu,
Zostałem rymodziejem zgoła po warkoczu.
Choć na mnie nie kładziono wawrzynowych bobków,
Powiązałem nie mało wierszów jako snopków,
Zwłaszcza kiedym co w lesie świeżego wymyślił,
Natychmiastem po bukach i osikach kreślił,
Które potem, niżeli oczu ludzkich doszły,
Chropawą skórą kreski wycięte zarosły:
A Wołowcy mniemając, że to stare Muzy,
Abo pasterz wyrzezał mądry z Syrakuzy,
Jako wyborne pisma z radością czytali,
Potem je między wami śpiewając rozsiali.
A ja się uszom waszym dziwuję rozpustnym,
Ze w nich miejsce dajecie moim plotkom ustnym;
Com ja z myśli wyrzucił jak nikczemne śmieci,
To chwytacie dla siebie i dla waszych dzieci.
Nawet teraz samemu sobie ganię srodze,
Żem tak kiedy rozpuścił fochom moim wodze —
Jako gdy kto tabaką dymną mózg podkurzy,
Że się mu rozum zaćmi, fantazya wzburzy,
Choć ladaco blazgoni, choć jako wieprz krząka,
Rozumie, że na lutni Galotowej brząka;
Skoro się zaś wyszumi, dopiero żałuje
Błędów przeszłych, karze je w sobie i strofuje.
Nie inaczej Pafijczyk głowni swojej wrzawą
Baczenie mi zaślepił smrodliwą kurzawą,
Żem jak w odmęcie chodził nie tam, gdzie mi radził
Rozum, ale kędy mię śleporód prowadził.
Przetóż, wyjąwszy z ust mych wstydliwe wędzidła,
A przyjąwszy młodości mojej bystre skrzydła,
Zaniósł mię do szaraju, gdzie cienka podwika
Nauczyła mię swego miękkiego języka,
Żem lubo cicho szeptał, lubo śpiewał krzykiem,
Zawżdym się słyszeć dawał niewieścim językiem
Tusząc sobie, że przez te fraucymerne baśnie
Imię swe Białej Rusi najlepiej objaśnię —
Aż kiedy w piątek snopek kłosy moje wiążę,
Widzę, iż je tą sprawą w ciemnej nocy grążę;
Z czasem i zapalczywa chuć we mnie ostydła,
Za laty popędliwe opadły mię skrzydła.
Dziękujężci starości! iżeś przytępiła
Rogów bystrości mojej, których żadna siła
Poskromić nie zdołała; tyś bieżące czwałem
Zatrzymała hamulcem myśli moje trwałym,
Za twojem cichem przyjściem odbiegły mię fochy,
Które o zgubę umysł przyprawują płochy.
Czas doktor najpewniejszy gdy mi laty dojął,
Nauczył mię lekcyi, którejem nie pojął,
Pokazując, że miłość nie prawym jest sędzią,
Bo rzeczy wszystkie mierzy chciwości swej piędzią,
Odwagi, ciężkie prace i nieznośne grzechy
Lekkim gwichtem odważa krociuchnej uciechy,
Sprośności swe, przypadki, utrapienia, mary
Piękną twarzą pokrywa anielskiej maszkary
Właśnie, jako Syrena, postawą dziewiczą
Przyłudziwszy flisów i muzyką słowiczą,
Ogonem smoczym wkoło gachów swych zamyka,
Potem wszystkich okrutnie z okrętem połyka.
Także miłość, kiedy się do człowieka łasi,
Wystawia mu cukrową gębusię u Kasi,
A pokrywa zdradliwie rzeczy jej ostatnie;
Gdy go takową łatką do swej zwabi matnie,
Srodze tyrannizuje. Wiele posiadł włości,
Kto wyuzdanej przybrał munsztuka młodości,
Bo większa chciwość ludzka, niż serce człowiecze;
Ztąd, gdy kogo pragnienie podczas żniwa piecze,
Rozumie, że duszkiem Dniestr głęboki wyżłopie,
Choć go potem ugaszą wody kilka kropie.
Niemniej świeckie przyłudy gdy trapią człowieka,
Smaczne i piękne nader zdadzą się z daleka,
A skoro do rąk przyjdą one dziwowiska,
Kurczą się i maluczkie stawiają się zbliska.
Kiedy pierwsza krew memi chęciami rzucała,
Dziwnie mi swe wygody słodko cukrowała,
Ale iż pełne były próżności znikomej,
Nigdy nie nasyciły myśli mej łakomej;
Dla tegoż do sytniejszych potraw myśli godne
Przeniosłem, wziąwszy przedsię dzieła chwały godne.
Lecz że już dzień, przeszedłszy połowicę nieba,
Południe sprawił, proszę was na sztukę chleba:
Będą ruskie pirogi, będzie i wędzonka,
I coś jeszcze trzeciego zgotowała żonka.
Takto jest, że się już dzień w pośród nieba chyli,
My się też pielgrzymując dobrze przepościli;
Przetoż nie damy sobie urwać rękawów, ale ty
Ostatek nam dopowiesz swej rzeczy za wety.