Kobeżnicy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobeżnicy |
Pochodzenie | cykl Sielanki ze zbioru Sielanki Józefa Bartłomieja i Szymona Zimorowiczów |
Wydawca | Nakładem Michała Dzikowskiego |
Data wyd. | 1857 |
Miejsce wyd. | Przemyśl |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Prawie pod samę pełnią maja w końcu roli
Siedziałem rano wedle narożnej topoli
Brząkając na bandorze, aliści ptaszyna,
Sołowij po naszemu, zwadę ze mną wszczyna;
Ja hołubca przebieram palcami powoli,
A słowik też powtórzył na wierzchu topoli
I tak trefnie muzyce mojej się przeciwił,
Żem się z razu uśmiechnął, a potem się dziwił
Mówiąc: Patrz ptaka, chociaż ledwie może kwilić,
Przecię nadprzyrodzoną władzą śmie się silić
Właśnie, jakby nie kontent z gorgów swych wrodzonych,
Ludzkiej ręce zazdrościł i pieśni uczonych
Chciał nawykać; więcże ja, którego promieniem
Bóg rozumnym oświecił, zapadnę z mem pieniem.
Że kto inszy okrąglej i gładzej rym dzieje,
Że sto wierszów w godzinę na papier wyleje,
A ja z gospodarnemi pszczołami na łące
Auzońskiej ledwie z kwiatków co soku wysączę:
Przecię, lubo Apollo nie zawsze mi prawy,
Nie przestanę zaczętej z sielankami sprawy.
Chociażże mi się sprzyja, atoli przez dzięki
Musi do pióra mego przyłożyć swej ręki
I powiedzieć: jakowe Demian z Panasem,
Kobeżnicy, rozgwary czynili pod lasem?
Tuż pod górą w ogrodzie, idąc na południe,
Na calcu nieruszanym wykopałem studnię;
Wielem prace i kosztu z czeladzią mą ważył,
Abym z domownikami chłodnej wody zażył;
Lecz że z nieprzebranego ustawnie źródliska
Ponik wyskakający sowito wytryska,
Co żywo z okolicznych wsi do niej się garnie,
Idą stadami trzody i całe owczarnie,
Aż mi też już obrzydła, radbym ją zawalił,
Gdybym się pospolitej potrzeby nie żalił.
Tak cnotliwy on Dafnis, kiedy ten sad mnożył,
Który ja teraz trzymam, nie wiele go pożył.
On szczepił w leśnych pieńkach zrazy niepozorne,
Ja z nich zbieram pasówki i przałki wyborne,
I widzę, że trzeba żyć dobremu człowieku
Nie tylko sobie, ale i przyszłemu wieku.
Kiedy się przestawimy wyżej, któż nas wspomni?
Będąli o nas wiedzieć mieszkańcy potomni?
Jeśli tylko na lipach i twardych jesionach
Będą patrzyć po naszych rzezanych imionach,
Prędko drewniana pamięć z drzewem się obali,
Abo skórą młodziawą porośnie. I żali
Madorus z Angeliką przemianków społecznych
Nie wyrzynali w dębach i jaworach wiecznych!
A przecie i dąbniki w rynki rozsadzone
Ogień łakomy pożarł i napisy one,
Że też już w zapomnienie idą, jako znikła
Tej wiosny w oczach naszych Weryna niezwykła;
Niemasz jej, niemasz między pospolitym mirem,
Pokwapiła w podziemne krainy z Zefirem;
Dobrze są pomienienia na to i cerkiewne.
Lecz w obrzędach duchownych, świeckie zaś niepewne,
Oprócz kiedy kto w rymach imię swe wyryje;
Póki ich stawać będzie, póty wnich pożyje,
Zwłaszcza gdy jeszcze pieśni wesołe rad kuje,
Długo taki w pamięci pasterskiej wiekuje:
Walą się skały, krajów czas odmienia wiele,
Posiadają i zamki w tatarskim popiele —
A Mopsys Kozalicy, Dameta Menalce
Odzywają się w naszej po dziś dzień piszczałce.
Zda mi się, że Amintas kochanej Testyli
Dumy tysiącoletnie na mej kobzie kwili;
Przetoż ktokolwiek pieśni umie więzać składnie,
Abo padwany ruskie wykwintować ładnie,
Niech się najmniej nie boi cichej niepamięci,
Bo taki imię swoje wieczności poświęci.
Jeżeli kto, tedy my najwięcej owczarze
Powinniśmy wydymać zawsze na fujarze
Po górach i bezludnych puszczach, między lasy,
Trawiąc wolne od zgiełków kłopotliwych czasy.
Same ptaszęta, które poranek witają,
Nowy początek naszej melodyi dają;
Same wiatry i strugi, które głośne depcą
Kamyki, ciche tony do uszu nam szepcą;
Z nami Echo w dolinach niskich siedząc gada,
A do słów naszych koniec rymownych przykłada,
Że nigdy nie złożymy pare wierszów sami —
My tylko pierwsze, Echo tworzy drugie z nami.
Co przedtem był Sylwanus i Faunus, leśnicy
My teraz, Satyrowie, my panowie dzicy,
Nam samym przynależą surmy ich krzykliwe,
Szyposze wielogłośnie i rogi myśliwe.
Nietylko to, lecz prostym wylągłszy się Frycem,
I u następnych wieków mam bydź prostym Hrycem —
A nie raczej imię me i zabawki kmiecie
Przyjemnemi pieśniami rozgłosić po świecie?
Niech mi teraz przodkują jedni urodzeniem
Drudzy godnością, insi bogatem imieniem —
Mego imienia Kloto nie podetnie kosą,
Bo je w niebo krzykliwi łabędzie uniosą.
Jako wiele, którzy się liczyli panięty,
Poległo w ciemnej nocy pospołu z bydlęty —
Semianowi umrzeć nie dadzą sielanki,
Niedopuszczą zamierzchnąć i mnie Roksolanki.
Potem to, ale teraz o podal od domu
Żyjąc nie mamy żalów opowiadać komu:
Wszedłszy z trzodą do gaju abo bukowiny,
Nie ujżrysz tylko brzozy, a nieme choiny;
Niemasz komu powierzyć tajemnic zakrytych,
Ani pokazać razów za żywe zabitych.
Ja zaprawdę, kiedy mię napadnie tesknica,
Abo płomień zagrzewa dotkliwego lica,
Nigdzie nie szukam w takich upałach ochłody,
Tylko, jak owo mówią, z Helikońskiej wody;
Tam kiedy zapalczywe zamysły utopię,
Nie może jej podżegać złej Wenery chłopię,
Bo się zaraz ukoi serce i wyburzy,
Gdy chęci bystre w wierszach łagodnych ponurzy;
I dosyć ma, gdy tego, którego miłuje,
W pamiętnych rymach czasom przyszłym odrysuje.
Zgoła taka zabawa sprośne ognie tłumi,
O czem dobrze powiedzieć i Marella umie.
Ba słyszałem nie dawno, bodaj nie w niedzielę,
Żeś ty o tej Marelli klecił wierszów wiele.
Jakoś dobry, jeśliś co chędogiego złożył,
Powiedz mi, jabym też coś swojego przyłożył.
Ale bo o tej swachnie co się nabajało,
Wypadło mi z pamięci, ledwie to zostało:
Kędy proszę Marello! co poranek chodzisz?
Na kradzież ach niebogo! niezwyczajną godzisz;
Często na głowie twojej widzę kwiaty pańskie:
Narcyzy, hiacynty, lilie albańskie;
Mamli prawdę powiedzieć słowem przyjacielskiem,
Nie dostałaś faworów tych w zielniku sielskim,
Kędy tylko wasilek kocha się i mięta
Z przykrym lubczykiem, którym brzydzą się panięta —
A w wirydarzach swoich każą tulipany
Z koronami carskiemi sadzić na przemiany.
Przeto mię już zaniechaj z takiemi fawory,
Bo i mniebyś z pańskiemi poswatała dwory.
To ostatki, jak baczę; przedniej też roboty
Wystaw sztukę.
Kiedyć tak smakują zaloty
Marelline, pokażęć więcej z tym warunkiem,
Że się też musisz i ty odkryć z swym gatunkiem. —
Marello! niewidzianej piękności, do kraju
Przeniesiona zimnego bez pochyby z raju!
Kiedybyś ty w ogrodzie Nikazego stała,
Nigdybyś się młodzieży rozpustnej nie bała;
Samby pan w chłodzie twoim mile odpoczywał,
Samby kwiateczki szczypał i owoce zrywał,
Na czele wyrzezałby twojem swe nazwisko,
Miałabyś i Marelki młode siebie blisko.
Terazże na wygnaniu stoisz za parkanem;
Kto się nie leni, może twoim zostać panem,
Leda kto nie rozwite kwiaty twe obija,
A płód niedonoszony trąca, kto przemija;
Każdy pielgrzym, że tam był, na chropawej skórze
Imię swe na imionach dawnych nożem orze —
A ty jak płonka leśna bez fruktów, bez pana,
Bez latorośli stoisz szpetnie pokreślana.
Jeżli nie chcesz zaginąć do końca przy drodze
Pospolitej, co prędzej daj się w ciasną grodzę.
Panasu! wyciąłeś ją tak ze pnia do ładu,
Przyjmij też w ucho trochę mojego pośladu:
Póki wideńska róża oko nie rozwite
Jeszcze w pąku zielonym pokazuje skryte,
Kto chce woni skosztować nierozkwitłej róży,
A gwałtu, rozdzierając pąkowie, przyłoży:
Raną sobie i krótką uczyni wygodę,
Lecz nie powetowaną kwiateczkowi szkodę.
Nie mogę wiedzieć, cobyś zakrył tą pokrywką.
Słuchajże drugiej fraszki z łatwiejszą rozrywką:
Jako w grudniu obłoki zimnej rosy pełne
Na ziemię wyrzucają kędzierzawą wełnę,
Ledwie Febus marcowem rzuci na nie okiem,
Natychmiast uciekają do morza potokiem:
Niemasz takiego statku, niemasz i powagi,
Którejby nie zmiękczył swym ogniem bożek nagi.
Wszystko coś w przypowieściach, a nic nie wyrażnie.
Kiedyś tych nie zrozumiał, słuchajże tej błaźnie:
Marello! oczu twoich udatne źrenice
Są jako nieprzebranych zdrojów dwie krynice,
Z których żywe rozkoszy, lubieżne pieszczoty
I bystrym wynikają strumieniem zaloty.
Ktokolwiek tylko w nich wzrok przyjazny ochynie,
Żaden sucho nie zbrodzi, ani ich przepłynie;
Musiałby wyciosanym bydź z dereniu chłopem,
Któryby przed powszechnym uszedł ich potopem —
Oto ja, żem w ich nurtach rad pławił swe oko,
Zabrnąłem w nie chęciami mojemi głęboko,
Że jeźli mi nie podasz ręki przy kapłanie,
Utonę, jak Faeton niegdy w Erydanie,
Który nie pierwej na dno rzeki się obalił,
Aż pół świata pochodnią dzienną wniwecz spalił.
Terazem cię pośledził tropem twegoż znaku,
Żeć Marella przypadła okrutnie do smaku.
Niedbam, chociaś mię brzydkiem pokropił błazeństwem,
Kiedyś się sam otworzył z tak jawnem szaleństwom.
Takie rozmowy oni owczarze stroili,
Dzień też już zmordowany ku wieczornej chwili
Skłaniał głowę i krył się po lekku za góry;
A oni wstali zganiać owce do obory.