Sielanki (J. B. Zimorowic)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bartłomiej Zimorowic
Tytuł Sielanki
Pochodzenie Sielanki Józefa Bartłomieja i Szymona Zimorowiczów
Wydawca Nakładem Michała Dzikowskiego
Data wyd. 1857
Miejsce wyd. Przemyśl
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

SIELANKI

JÓZEFA BARTŁOMIEJA ZIMOROWICZA.




OBMOWA.

Sobiem śpiewał, nie komu, swe, nie cudze rzeczy,
Aby kto tego słuchał, nie mając na pieczy;
Przeto ktokolwiek jesteś, nie będziesz mi winił,
Żem sobie raczej dosyć, nie tobie uczynił.
Inaczej świat malarze, inaczej miernicy
Konterfetować zwykli na małej tablicy:
Miernik wszystek krąg ziemski liniami kreśli,
Nie wiele oczom, więcej pokazuje myśli;
Malarz kraj do widoku obrawszy wesoły,
Lub wirydarz pięknemi usadzony zioły,
Uczyni z niego lanczawt z uciesznem wejżreniem;
Tak ja swe kąty chciałem odrysować pieniem,
Idąc Symonidowym niedostępnym śladem,
Bywszy jego i ziomkiem i bliskim sąsiadem —
Lecz nie doszedłem, bo go Bellerofon skory
Porwał z sobą na sam wierzch Libetryjskiej góry.
Mnie nikt czołgającego od ziemie nie dżwignie,
Nie dziw tedy, że konny pieszego wyścignie.
Jakiekolwiek nąstąpi o tem zdaniem twoje,
Chociaz to małe brednie, przecie własne moje.








I. Kobeżnicy.
Demian. Panas.

Prawie pod samę pełnią maja w końcu roli
Siedziałem rano wedle narożnej topoli
Brząkając na bandorze, aliści ptaszyna,
Sołowij po naszemu, zwadę ze mną wszczyna;
Ja hołubca przebieram palcami powoli,
A słowik też powtórzył na wierzchu topoli
I tak trefnie muzyce mojej się przeciwił,
Żem się z razu uśmiechnął, a potem się dziwił
Mówiąc: Patrz ptaka, chociaż ledwie może kwilić,
Przecię nadprzyrodzoną władzą śmie się silić
Właśnie, jakby nie kontent z gorgów swych wrodzonych,
Ludzkiej ręce zazdrościł i pieśni uczonych
Chciał nawykać; więcże ja, którego promieniem
Bóg rozumnym oświecił, zapadnę z mem pieniem.
Że kto inszy okrąglej i gładzej rym dzieje,
Że sto wierszów w godzinę na papier wyleje,
A ja z gospodarnemi pszczołami na łące
Auzońskiej ledwie z kwiatków co soku wysączę:
Przecię, lubo Apollo nie zawsze mi prawy,
Nie przestanę zaczętej z sielankami sprawy.
Chociażże mi się sprzyja, atoli przez dzięki
Musi do pióra mego przyłożyć swej ręki
I powiedzieć: jakowe Demian z Panasem,
Kobeżnicy, rozgwary czynili pod lasem?


Demian.

Tuż pod górą w ogrodzie, idąc na południe,
Na calcu nieruszanym wykopałem studnię;
Wielem prace i kosztu z czeladzią mą ważył,
Abym z domownikami chłodnej wody zażył;
Lecz że z nieprzebranego ustawnie źródliska
Ponik wyskakający sowito wytryska,
Co żywo z okolicznych wsi do niej się garnie,
Idą stadami trzody i całe owczarnie,
Aż mi też już obrzydła, radbym ją zawalił,
Gdybym się pospolitej potrzeby nie żalił.
Tak cnotliwy on Dafnis, kiedy ten sad mnożył,
Który ja teraz trzymam, nie wiele go pożył.

On szczepił w leśnych pieńkach zrazy niepozorne,
Ja z nich zbieram pasówki i przałki wyborne,
I widzę, że trzeba żyć dobremu człowieku
Nie tylko sobie, ale i przyszłemu wieku.


Panas.

Kiedy się przestawimy wyżej, któż nas wspomni?
Będąli o nas wiedzieć mieszkańcy potomni?
Jeśli tylko na lipach i twardych jesionach
Będą patrzyć po naszych rzezanych imionach,
Prędko drewniana pamięć z drzewem się obali,
Abo skórą młodziawą porośnie. I żali
Madorus z Angeliką przemianków społecznych
Nie wyrzynali w dębach i jaworach wiecznych!
A przecie i dąbniki w rynki rozsadzone
Ogień łakomy pożarł i napisy one,
Że też już w zapomnienie idą, jako znikła
Tej wiosny w oczach naszych Weryna niezwykła;
Niemasz jej, niemasz między pospolitym mirem,
Pokwapiła w podziemne krainy z Zefirem;
Dobrze są pomienienia na to i cerkiewne.


Demian.

Lecz w obrzędach duchownych, świeckie zaś niepewne,
Oprócz kiedy kto w rymach imię swe wyryje;
Póki ich stawać będzie, póty wnich pożyje,
Zwłaszcza gdy jeszcze pieśni wesołe rad kuje,
Długo taki w pamięci pasterskiej wiekuje:
Walą się skały, krajów czas odmienia wiele,
Posiadają i zamki w tatarskim popiele —
A Mopsys Kozalicy, Dameta Menalce
Odzywają się w naszej po dziś dzień piszczałce.
Zda mi się, że Amintas kochanej Testyli
Dumy tysiącoletnie na mej kobzie kwili;
Przetoż ktokolwiek pieśni umie więzać składnie,
Abo padwany ruskie wykwintować ładnie,
Niech się najmniej nie boi cichej niepamięci,
Bo taki imię swoje wieczności poświęci.


Panas.

Jeżeli kto, tedy my najwięcej owczarze
Powinniśmy wydymać zawsze na fujarze
Po górach i bezludnych puszczach, między lasy,
Trawiąc wolne od zgiełków kłopotliwych czasy.
Same ptaszęta, które poranek witają,
Nowy początek naszej melodyi dają;
Same wiatry i strugi, które głośne depcą
Kamyki, ciche tony do uszu nam szepcą;
Z nami Echo w dolinach niskich siedząc gada,
A do słów naszych koniec rymownych przykłada,

Że nigdy nie złożymy pare wierszów sami —
My tylko pierwsze, Echo tworzy drugie z nami.
Co przedtem był Sylwanus i Faunus, leśnicy
My teraz, Satyrowie, my panowie dzicy,
Nam samym przynależą surmy ich krzykliwe,
Szyposze wielogłośnie i rogi myśliwe.


Demian.

Nietylko to, lecz prostym wylągłszy się Frycem,
I u następnych wieków mam bydź prostym Hrycem —
A nie raczej imię me i zabawki kmiecie
Przyjemnemi pieśniami rozgłosić po świecie?
Niech mi teraz przodkują jedni urodzeniem
Drudzy godnością, insi bogatem imieniem —
Mego imienia Kloto nie podetnie kosą,
Bo je w niebo krzykliwi łabędzie uniosą.
Jako wiele, którzy się liczyli panięty,
Poległo w ciemnej nocy pospołu z bydlęty —
Semianowi umrzeć nie dadzą sielanki,
Niedopuszczą zamierzchnąć i mnie Roksolanki.


Panas.

Potem to, ale teraz o podal od domu
Żyjąc nie mamy żalów opowiadać komu:
Wszedłszy z trzodą do gaju abo bukowiny,
Nie ujżrysz tylko brzozy, a nieme choiny;
Niemasz komu powierzyć tajemnic zakrytych,
Ani pokazać razów za żywe zabitych.
Ja zaprawdę, kiedy mię napadnie tesknica,
Abo płomień zagrzewa dotkliwego lica,
Nigdzie nie szukam w takich upałach ochłody,
Tylko, jak owo mówią, z Helikońskiej wody;
Tam kiedy zapalczywe zamysły utopię,
Nie może jej podżegać złej Wenery chłopię,
Bo się zaraz ukoi serce i wyburzy,
Gdy chęci bystre w wierszach łagodnych ponurzy;
I dosyć ma, gdy tego, którego miłuje,
W pamiętnych rymach czasom przyszłym odrysuje.
Zgoła taka zabawa sprośne ognie tłumi,
O czem dobrze powiedzieć i Marella umie.


Demian.

Ba słyszałem nie dawno, bodaj nie w niedzielę,
Żeś ty o tej Marelli klecił wierszów wiele.
Jakoś dobry, jeśliś co chędogiego złożył,
Powiedz mi, jabym też coś swojego przyłożył.


Panas.

Ale bo o tej swachnie co się nabajało,
Wypadło mi z pamięci, ledwie to zostało:

Kędy proszę Marello! co poranek chodzisz?
Na kradzież ach niebogo! niezwyczajną godzisz;
Często na głowie twojej widzę kwiaty pańskie:
Narcyzy, hiacynty, lilie albańskie;
Mamli prawdę powiedzieć słowem przyjacielskiem,
Nie dostałaś faworów tych w zielniku sielskim,
Kędy tylko wasilek kocha się i mięta
Z przykrym lubczykiem, którym brzydzą się panięta —
A w wirydarzach swoich każą tulipany
Z koronami carskiemi sadzić na przemiany.
Przeto mię już zaniechaj z takiemi fawory,
Bo i mniebyś z pańskiemi poswatała dwory.


Demian.

To ostatki, jak baczę; przedniej też roboty
Wystaw sztukę.


Panas.

Kiedyć tak smakują zaloty
Marelline, pokażęć więcej z tym warunkiem,
Że się też musisz i ty odkryć z swym gatunkiem. —
Marello! niewidzianej piękności, do kraju
Przeniesiona zimnego bez pochyby z raju!
Kiedybyś ty w ogrodzie Nikazego stała,
Nigdybyś się młodzieży rozpustnej nie bała;
Samby pan w chłodzie twoim mile odpoczywał,
Samby kwiateczki szczypał i owoce zrywał,
Na czele wyrzezałby twojem swe nazwisko,
Miałabyś i Marelki młode siebie blisko.
Terazże na wygnaniu stoisz za parkanem;
Kto się nie leni, może twoim zostać panem,
Leda kto nie rozwite kwiaty twe obija,
A płód niedonoszony trąca, kto przemija;
Każdy pielgrzym, że tam był, na chropawej skórze
Imię swe na imionach dawnych nożem orze —
A ty jak płonka leśna bez fruktów, bez pana,
Bez latorośli stoisz szpetnie pokreślana.
Jeżli nie chcesz zaginąć do końca przy drodze
Pospolitej, co prędzej daj się w ciasną grodzę.


Demian.

Panasu! wyciąłeś ją tak ze pnia do ładu,
Przyjmij też w ucho trochę mojego pośladu:
Póki wideńska róża oko nie rozwite
Jeszcze w pąku zielonym pokazuje skryte,
Kto chce woni skosztować nierozkwitłej róży,
A gwałtu, rozdzierając pąkowie, przyłoży:
Raną sobie i krótką uczyni wygodę,
Lecz nie powetowaną kwiateczkowi szkodę.


Panas.

Nie mogę wiedzieć, cobyś zakrył tą pokrywką.


Demian.

Słuchajże drugiej fraszki z łatwiejszą rozrywką:
Jako w grudniu obłoki zimnej rosy pełne
Na ziemię wyrzucają kędzierzawą wełnę,
Ledwie Febus marcowem rzuci na nie okiem,
Natychmiast uciekają do morza potokiem:
Niemasz takiego statku, niemasz i powagi,
Którejby nie zmiękczył swym ogniem bożek nagi.


Panas.

Wszystko coś w przypowieściach, a nic nie wyrażnie.


Demian.

Kiedyś tych nie zrozumiał, słuchajże tej błaźnie:
Marello! oczu twoich udatne źrenice
Są jako nieprzebranych zdrojów dwie krynice,
Z których żywe rozkoszy, lubieżne pieszczoty
I bystrym wynikają strumieniem zaloty.
Ktokolwiek tylko w nich wzrok przyjazny ochynie,
Żaden sucho nie zbrodzi, ani ich przepłynie;
Musiałby wyciosanym bydź z dereniu chłopem,
Któryby przed powszechnym uszedł ich potopem —
Oto ja, żem w ich nurtach rad pławił swe oko,
Zabrnąłem w nie chęciami mojemi głęboko,
Że jeźli mi nie podasz ręki przy kapłanie,
Utonę, jak Faeton niegdy w Erydanie,
Który nie pierwej na dno rzeki się obalił,
Aż pół świata pochodnią dzienną wniwecz spalił.


Panas.

Terazem cię pośledził tropem twegoż znaku,
Żeć Marella przypadła okrutnie do smaku.
Niedbam, chociaś mię brzydkiem pokropił błazeństwem,
Kiedyś się sam otworzył z tak jawnem szaleństwom.

Takie rozmowy oni owczarze stroili,
Dzień też już zmordowany ku wieczornej chwili
Skłaniał głowę i krył się po lekku za góry;
A oni wstali zganiać owce do obory.



II. Trużenicy.
Miłosz, Leszko, Samuiło.
Leszko.

Witajże nasz cnotliwy Miłoszku!


Miłosz.

Dla boga!
A z kądżeście tu spadli?


Samuiło.

Twa miluchna droga
Jako się ma? potomstwo wiedzie się wam zdrowo?


Miłosz.

Ta jakożkolwiek jeszcze, pan bóg zabrał owo.


Samuiło.

A wam nic nie zostawił dla przypłodku?


Miłosz.

Prawie
Z czworga ani jednego.


Leszko.

Nie bardzo łaskawie
Obszedł się z wami.


Miłosz.

Owszem, gdy z swej wiecznej rady
Drobiazgi te wziął od nas, pewniejsze zakłady
Mamy litości jego, bo te cztere świece
Zawsze przed nim pałając zawsze mu rodzice
Smutne przypominają, żeby za tę szkodę,
Abo raczej zysk, dał im stokrotną nadgrodę.
Dobra rzecz z bujną ziemią handlować, mówicie,
Kiedy cokolwiek w rolą nasienia wrzucicie
Odbierając je potem snopami plennemi;
I my, te cztery ziarna zagrzebawszy w ziemi,
Trzymamy nieomylnie o boskiej dobroci,
Że się nam ta iścizna i z lichwą przywróci.


Leszko.

Daj to, przecie mem zdaniem po panu bezpłodnym
Politowania dóm jest zostawiony godnym.


Miłosz.

Tak pospolicie mówią ludzie wedle ciała,
Lecz że nam szlachetniejsza cząstka się dostała
Skażeniu nie podległa, nie, jako bydlęta,
Szczęście ostatnie mamy rozmnażać cielęta,
Ale błogosławionej wieczności żyjemy;
Do niej, pókiśmy w ciele grzesznem, wędrujemy,
Tę od nas przepaść dzieli, środkiem której — oczy
Osierociałych Prut się nie wesoły toczy,
Rzeka grzęska i mętna, z płaczów rzewnych owych
I lamentów zebrana gorzkich pogrzebowych;
Za nią trzykroć szczęśliwe leżą rajskie kraje,
Kędy dzień ani wiosna wieczna nie ustaje

Gdzie z barankiem niewinnym nasze niewinnięta
Odprawują wesoło nieskończone święta.
Że tedy dzieci nasze tę otchłań przebrnęły,
Że u portu fortunnej krainy stanęły,
Że i do nas rączęta swoje wyciągają
I potem obłapić nas niemi wolę mają,
Nie lepiejże za niemi do wieczności spieszyć,
Niżeli tu na krótki z niemi się czas cieszyć?
Ale dokądżem zabrnął? prędko od witania
Do niespodziewanego przyszło nam kazania —
Powiedźcież mi, co za wiatr zagnał was w te strony?


Samuiło.

Dzień świętemu Jurowi z dawna poświęcony,
Którego uroczystość do swego obchodu
Pociąga gęste kupy ruskiego narodu:
Jedni się trużyć, drudzy pokłonić władyce,
Insi idą oglądać krajów tych stolicę,
A my do ciebie zgoła przyszli w nawiedziny
Dziwując się, czemuby, pierwsze swe dziedziny
Porzuciwszy, nad samym trzech pagórków pyskiem
Usiadłeś i stałeś się światu dziwowiskiem?


Miłosz.

Nie dla dziwów przyniosłem tu gniazdo zaiste,
Lecz nie daleko mając kąciki ojczyste,
Tego miejsca sąsiedzka bliskość, widok miły
Z położeniem rozkosznem do siebie zwabiły.
Wszak mądre gospodarze, kędy się fundują,
Żyzność gruntu i dobroć nieba upatrują;
Bo na tem wszystek człowiek, aby w zdrowem ciele
Ducha powierzonego lat zatrzymał wiele.
Jać po prawdzie w pomiernym gruntów tych okole
Mam sadowinę, ogród, winnice, las, pole,
Ale iż rok zupełny ma gębę nie małą,
Nie wydołam intratą tuteczną jej całą.
Ztąd jednak znaczną pomoc dają mi jarzynki,
Owoce, winny dochód i inne przyczynki —
A nadewszystko miasto leżące pod bokiem
Nie tylko oczy karmi przyjemnym widokiem,
Lecz z bogatej szafarnie rozmaite spiże
I potrzeby do życia wydaje nam świeże.
Tam naprzód widzieć ranych kwiatków pierwociny,
Łakocie jare, fruktów skoroźrych nowiny
Znajdziesz zawsze na rynku, chociaż bez jarmarku,
Więcej żywności, niźli w panięcym folwarku:
Są tam gęste kurniki, zwierzyńce gotowe,
Sadze rybne i wszystkie wygody stołowe.
Milsza mówią przechadzka nad morzem obszernem,
Żegluga przyjemniejsza przy pobrzeżu miernem —

Większą czuje wygodę najmniejsza osada,
Która w sąsiedztwie miastu głównemu osiada.
A nie tylko pokarmem codziennym żyjemy,
Więcej powietrzem, które co moment pijemy;
Ztąd przyjemniejsze zdrowiu altany górzyste,
Że na nich przebywaja wiatry przeźroczyste.
I mnie do serca przypadł ten kąt z tym padołem,
Iż go nie przykre góry opasały kołem.
Kiedy wichry szalone z sobą się pasują,
Kiedy się od gorąca łąki rozstępują:
Ta dolina jakoby tarczą gęstym cieniem
Przed burzą mię zakrywa i letnim promieniem;
Bo ledwie dzień z południa na dół głowę chynie,
Zaraz się cień rozciągnie po wszystkiej niżynie,
Pagórki też najpierwej rany świt ogarnie —
Jeszcze dojniki cicho stoją i owczarnie,
A już wierzchem ich Febus pędzi swe poczworne,
Choćże potem za chmury skryje się wieczorne,
Tu jednak późne zorze gaszą swe pochodnie
Ostatnie, tu nadedniem palą ognie wschodnie,
Tu dzień najdłuższy, który lubo rano świta,
Lubo ustaje, ptastwo i żegna i wita.
Wzrok też ludzki z pojźrenia ludzkiego nie syty,
Patrząc na leżą miasta i wydatne szczyty
Wysso-Grodu, widząc ztąd to góry nadęte,
To równiny wysmukłe, to wąwozy kręte,
To pola w szachownicę kształtnie usadzone:
Coraz bierze uciechy ztąd nieuprzykrzone.
Nie darmo przeszłych wieków poganie mniemali,
Jakoby góry głową niebiosów tykały,
Przeto na ich wierzchołkach stawiali bożnice;
Nawet i wiary naszej przednie tajemnice
Na górach nam zjawiono; ja moje paciorki
Kiedy obmawiam, wszedłszy między te pagórki,
Wnet Echo świegotliwa za mną je powtarza
(Właśnie jako posługacz czyni u ołtarza),
Potem je Oready z nabożeństwem głoszą
I równo zemną pana najwyższego proszą.


Samuiło.

Zażby przez górę onę podobną mogile,
Która się z bliska miastu przypatruje mile,
Gościniec nie był dobry, który nam przedziwny
Do nieba utorował z góry pan oliwnej?


Leszko.

I prawieby przystało nad tem wierzchowiskiem,
Stanąć hradowi Spasa świętego nazwiskiem,
Aby nad miastem stojąc przez czułe strażniki
Wszystkie jemu nie chętne tłumił przeciwniki.


Miłosz.

Nie mojej to kalety Samujło nieboże!
Ale pańskiej szkatuły, stawiać domy boże.


Samuiło.

Tać nie książęta, ani panowie wielmożni,
Raczej z pospólstwa nasi przodkowie pobożni,
Żeby święty dzisiejszy trzymał ich w opiece,
Na grobie mu wydatnym wywiedli fortece,
Na czem się nie zawiedli: bo do tego kraju
Gdy przedtem Krymczukowie wypadli z Nahaju,
Jako czeczotki ludzie po polach zbierali,
Zaledwie się o bramy miejskie opierali —
Teraz za strażą jego precz w pola zabiegli
Za grody, a przedmieścia w krąg wieńcem oblegli.
I my mu oddajemy corocznie ofiary,
Aby także hamował od nas złe Tatary.
Ciebie także upewniam mój dobry Miłoszu!
Że nie zubożysz swego tym budynkiem trzosu;
Tylko pocznij, a uznasz, jako bardzo snadnie
Nad mniemanie ten zamysł do skutku przypadnie:
Ty szczyptą będziesz dawał, a ratunek boży
Całą garścią do tych się nakładów przyłoży;
Cobyś musiał zostawić dziedzicowi złemu,
Abo wydać zięciowi czasem niegodnemu,
Cobyś łożył na posag, weselną wyprawę
I insze brednie ludzkie: wyłóż na tę sprawę,
A wierz mi, że gruntowniej tym odważnym czynem
Imię swe wsławisz, niźli córą abo synem.
Póki lew w przednich łapach potrzyma trzy góry
I orzeł go okrywać nie zaniecha pióry,
Póki do Bugu mętna Połtew będzie płynąć:
Nieprzestanie hojność twa między ludźmi słynąć,
Której ani zawistny czas nie gładzi, ani
Zazdrość niezbędna wiekom następnym ją zgani.
Zwodzą się familie, rodzaje mijają,
Lecz pamiątki pobożnych nigdy nie ustają.
Zechceszli swój wizerunk po sobie zostawić,
Rozkażesz na podwojach z marmuru postawić
Dwa posągi, któreby ręce sobie dały
I tak cię z twą miluchną światu wspominały.


Miłosz.

Dziękuję wam za radę, jeżeli monety
Jeszcze do niej przydacie cokolwiek z kalety,
Pan bóg wam ją nagrodzi; a teraz na drogę
Powróćmy naszą; wiedzieć do tych czas nie mogę,
W czem mię potrzebujecie?


Samuiło.

Żebyś nas darował
Pieśniami, któreś teraz nie dawno ukował.


Miłosz.

Cóż ja za pieśniotwórca?


Leszko.

Trudno się masz zgoła
Kunsztów swoich zapierać; niemasz tego sioła,
Niemasz biesiady, ani ślubnego obiadu,
Kędyby nie śpiewano pieśni twego składu;
Odzywają się w starych i nieletnich ustach,
A nawet pastuszęta po gęstych zapustach,
Pasiecznicy po borach, owczarze koszarach
Najczęściej je na dudkach grają i fujarach.


Miłosz.

Podobno to dawniejsze, ledwie nie dziecinne
Zawijają się między wami; mam ja inne
Dopieruchno użęte na latosi niwie,
Tylko ich, proszę, chciejcie posłuchać cierpliwie.


Samuiło.

I owszem posłuchajmy.


Miłosz.

A niźli je zacznę,
Przegrawki jak muzycy puszczę przódy smaczne;
Żaden mistrz nie uczył mię rytmem słów układać,
Ale sam ledwiem umiał prostym szermem gadać;
Słysząc przy godowniczych stołach trefne noty,
Pojąłem kilka wierszów dość prostej roboty;
Te ustawicznie w głowie jęły mi się marzyć,
Żem się też ich podobnych pokusił kojarzyć;
A gdym je w osobności długo w nocy klecił,
Kupido mi niewielki małą głownią świecił,
I tą podpalił chcący czyli nieobacznie
Żagiew, która już tlała w sercu mem nieznacznie,
Żagiew gorących chęci pełną z przyrodzenia,
Z lada iskry podniety bliską i płomienia;
Dopiero (jako gdy kto do skrytej ciemnice
Przyniesie niespodzianie zapaloną świecę)
W głowie mi zajaśniało, żądze zapalone
Rozświeciły się; oczy, zrzuciwszy zasłonę,
U jednego dziewczęcia lichego na czele
Wyczytały do wierszów służące fortele;
Wargi jej Hypokrenem nieprzebranej wody,
Parnasem zdały się bydź rozkwitłe jagody —
I tak gdy jej pilnuję, swych nie strzegę oczu,
Zostałem rymodziejem zgoła po warkoczu.
Choć na mnie nie kładziono wawrzynowych bobków,
Powiązałem nie mało wierszów jako snopków,
Zwłaszcza kiedym co w lesie świeżego wymyślił,
Natychmiastem po bukach i osikach kreślił,

Które potem, niżeli oczu ludzkich doszły,
Chropawą skórą kreski wycięte zarosły:
A Wołowcy mniemając, że to stare Muzy,
Abo pasterz wyrzezał mądry z Syrakuzy,
Jako wyborne pisma z radością czytali,
Potem je między wami śpiewając rozsiali.
A ja się uszom waszym dziwuję rozpustnym,
Ze w nich miejsce dajecie moim plotkom ustnym;
Com ja z myśli wyrzucił jak nikczemne śmieci,
To chwytacie dla siebie i dla waszych dzieci.
Nawet teraz samemu sobie ganię srodze,
Żem tak kiedy rozpuścił fochom moim wodze —
Jako gdy kto tabaką dymną mózg podkurzy,
Że się mu rozum zaćmi, fantazya wzburzy,
Choć ladaco blazgoni, choć jako wieprz krząka,
Rozumie, że na lutni Galotowej brząka;
Skoro się zaś wyszumi, dopiero żałuje
Błędów przeszłych, karze je w sobie i strofuje.
Nie inaczej Pafijczyk głowni swojej wrzawą
Baczenie mi zaślepił smrodliwą kurzawą,
Żem jak w odmęcie chodził nie tam, gdzie mi radził
Rozum, ale kędy mię śleporód prowadził.
Przetóż, wyjąwszy z ust mych wstydliwe wędzidła,
A przyjąwszy młodości mojej bystre skrzydła,
Zaniósł mię do szaraju, gdzie cienka podwika
Nauczyła mię swego miękkiego języka,
Żem lubo cicho szeptał, lubo śpiewał krzykiem,
Zawżdym się słyszeć dawał niewieścim językiem
Tusząc sobie, że przez te fraucymerne baśnie
Imię swe Białej Rusi najlepiej objaśnię —
Aż kiedy w piątek snopek kłosy moje wiążę,
Widzę, iż je tą sprawą w ciemnej nocy grążę;
Z czasem i zapalczywa chuć we mnie ostydła,
Za laty popędliwe opadły mię skrzydła.
Dziękujężci starości! iżeś przytępiła
Rogów bystrości mojej, których żadna siła
Poskromić nie zdołała; tyś bieżące czwałem
Zatrzymała hamulcem myśli moje trwałym,
Za twojem cichem przyjściem odbiegły mię fochy,
Które o zgubę umysł przyprawują płochy.
Czas doktor najpewniejszy gdy mi laty dojął,
Nauczył mię lekcyi, którejem nie pojął,
Pokazując, że miłość nie prawym jest sędzią,
Bo rzeczy wszystkie mierzy chciwości swej piędzią,
Odwagi, ciężkie prace i nieznośne grzechy
Lekkim gwichtem odważa krociuchnej uciechy,
Sprośności swe, przypadki, utrapienia, mary
Piękną twarzą pokrywa anielskiej maszkary
Właśnie, jako Syrena, postawą dziewiczą
Przyłudziwszy flisów i muzyką słowiczą,

Ogonem smoczym wkoło gachów swych zamyka,
Potem wszystkich okrutnie z okrętem połyka.
Także miłość, kiedy się do człowieka łasi,
Wystawia mu cukrową gębusię u Kasi,
A pokrywa zdradliwie rzeczy jej ostatnie;
Gdy go takową łatką do swej zwabi matnie,
Srodze tyrannizuje. Wiele posiadł włości,
Kto wyuzdanej przybrał munsztuka młodości,
Bo większa chciwość ludzka, niż serce człowiecze;
Ztąd, gdy kogo pragnienie podczas żniwa piecze,
Rozumie, że duszkiem Dniestr głęboki wyżłopie,
Choć go potem ugaszą wody kilka kropie.
Niemniej świeckie przyłudy gdy trapią człowieka,
Smaczne i piękne nader zdadzą się z daleka,
A skoro do rąk przyjdą one dziwowiska,
Kurczą się i maluczkie stawiają się zbliska.
Kiedy pierwsza krew memi chęciami rzucała,
Dziwnie mi swe wygody słodko cukrowała,
Ale iż pełne były próżności znikomej,
Nigdy nie nasyciły myśli mej łakomej;
Dla tegoż do sytniejszych potraw myśli godne
Przeniosłem, wziąwszy przedsię dzieła chwały godne.
Lecz że już dzień, przeszedłszy połowicę nieba,
Południe sprawił, proszę was na sztukę chleba:
Będą ruskie pirogi, będzie i wędzonka,
I coś jeszcze trzeciego zgotowała żonka.


Leszko.

Takto jest, że się już dzień w pośród nieba chyli,
My się też pielgrzymując dobrze przepościli;
Przetoż nie damy sobie urwać rękawów, ale ty
Ostatek nam dopowiesz swej rzeczy za wety.



III. Płaczennica.

Już teraz powiedz mądrej Mnemozyny
Córko! lamenty onej heroiny,
Nad którą kraje roksolańskich włości
Nie miały równej od dawna w piękności.
Serce nieszczęsne, smutne serce moje!
Czemu się w krwawe nie rozpłyniesz zdroje?
Czemu łez gorzkich nie lejesz strumieniem,
Widząc mię ciężkiem zdjętą utrapieniem?
Oto dziś wszystkie frasobliwe siły
Na mnie swym pędem oraz uderzyły:
Gdzie jest przyjaciół wiernych rzesza wielka?
Gdzie są pokrewni? gdzie jest rodzicielka?
Niemasz ich, niemasz! wszyscy mię sierotę
W puszczy na wieczną odeszli sromotę.
W puszczy bezludnej, w puszczy samę tylko
Opuściłaś mię moja rodzicielko!

Kiedy wieczorne zorze prawie gasną,
Kiedy twarz Hesper pokazuje jasną,
Opuściłaś mię! gdzież ja głowę skłonię,
Gdzie się przed smokiem jadowi tym schronię,
Który na duszę i krew lichą moję
Rozdziera gardło nienasyte swoje?
Pójdę, o! pójdę, i jużem jest bliską
Drogi o matko! twojej towarzyszką.
Przeto, ktokolwiek wiernym mi się liczysz,
Ktokolwiek żalu krótkiego mi życzysz,
Wyrwij stal ostrą, a duszę mizerną
Rozłącz z tym światem ręką miłosierną.
I wy drapieżni, wy nieubłagani
Lwi w tej żałośnej pustyni zchowani!
Wszyscy się do mnie co najprędzej zbieżcie
I członki moje po górach roznieście;
A ja z ochotą dziś nawiedzę kraje,
W których noc smutna nigdy nie ustaje;
Nie zastraszy mię Cerber trojpaszczeki,
Ani smródliwy bród siarczystej rzeki,
Ani przewoźnik, który z wielkim szumem
Dusze przewozi przez Acheron prumem.
Przewiezie i mnie, a ja z podziemnemi
Wezmę społeczność duchami blademi,
Sama stawszy się także cieniem marnem,
Będę łzy toczyć nad jeziorem czarnem,
Będę narzekać u teskliwych progów
Jędz zapalczywych, aż podziemnych bogów
Płacz ustawiczny i piękność mej duszy
Do pomsty, abo do gniewu poruszy.
Tam, tam dopiero pospołu z żywotem
Opuści mię żal wieczny, tam z kłopotem
Płacz koniec weźmie, tam rzewliwe oczy
Oschną mi, tam duch z otuchy wyskoczy.
A jeźli piciem wody niepamiętnej
Nie zbędę troski i tej myśli smętnej,
W wiecznych ciemnościach niech nagle zatonę
Niech będzie imię moje zagładzone.
Wy zasię jędze, boginie okrutne!
Które lat moich kołowroty smutne,
Toczycie, czemu śmiertelnem żelazem
Prędzej nie rwiecie dni moich zarazem?
I cóż mieszkacie? ja pragnę bydź z temi,
Którzy swój mają odpoczynek w ziemi:
Jużem na progu ostatnim stanęła,
Już mię zimnemi rękami ujęła
Śmierć, już mi z karku niezbłagana Kloto
Głowę zdjąć miała ostrą kosą — oto
Wściekła Nemesis śmierci mi zajźrała
Chcąc, abym codzień żyjąc umierała.

O hańbo moja! co rzeką potomni
Mieszkańcy świata? jako mię też wspomni
Wiek nadchodzący, kiedy w moim stanie
Znajdzie zniewagę nad własne mniemanie?
Bodajżem była wprzód zimnym marmorem
Nad Owidowem stanęła jeziorem,
Bodajżem była w dzikim Delermanie
Między lwicami miała swe mieszkanie,
Niżeli kiedy szczęście mię opaczne
Przywiodło na tak obelżenie znaczne.
Ale że mi już przez okrutne zdanie
Żyć, miasto śmierci, na ciężkie karanie
Jeszcze kazano, jakoż mój żal wieczny
Nie ma się zacząć na dzień ostateczny!
Jako pelikan, który od swych dzieci
Przez bystry Eufrat do obłowu leci;
Jeżeli w sidła niewidome wpadnie,
Które nań Murzyn chytry stawia zdradnie,
Opuszcza w gniaździe płód niedokarmiony,
Który od macior będąc opuszczony
Krzyczy żałośnie, że też narzekanie
Wicher po hucznym niesie Gadytanie:
Tak też i mój płacz i nieutulone
Skargi usłyszą lata nieskończone.



IV. Swaci.
Lassota, Stokłos, Daniłko.
Lassota.

A wieszże co Stokłosie! że za krótką chwilę
Wrócą się do nas znowu miłe krotofile,
Gdy po letnich robotach i codziennych pracach
Wytchnąwszy użyjemy na smacznych kołacach,
Kiedy wszyscy dorocznie odprawiwszy żniwa
Pójdziemy po prażnikach do dobrego piwa.


Stokłos.

Pójdziemy, lecz nie jutro; dopiero albowiem
Żyto kwitnąć poczyna.


Lassota.

O dalszych to mówiem
Czasiech, mówmyż o bliższych; po drugiej niedzieli
Będziemy u nadobnej Parasi weseli,
Powiedziem ją do ślubu, przyjdzie nam obchodzić
Swadźbę, do stołu służyć i w tańcu rej wodzić
Pieśni składać.


Stokłos.

To prawda, zawczasu na chwile
Zdobądźmy się na rymy, zwłaszcza przy Danile
Kobeżniku podolskim, który dobrze wiersze
Rozumie; ty zaczynaj, twoje miejsce pierwsze.


Lassota.

Pięknie kwitnie czeremcha, pięknie kwitną trześnie,
Dlatego ich, co żywo, szarpa w pierwszej wieśnie.
Kwiat zwiędnie smakowity, nie dojdzie jagody;
Każdy pragnie kwiateczki rwać z młodej urody,
Co się wszystkim podoba, rzadko w cale bywa;
Smaku ten nie skosztuje, kto pierwszy kwiat zrywa.


Stokłos.

Już drugi marzec mija, jako w sadzie moim
Szczepek pomarańczowy pociesza mię swoim
Podrostem, jam go szczepił, a po mojej głowie
Pożytek zbierać będą potomni wnukowie.
Kto czeka, doczeka się; a kto zaś się sili
Przed czasem, częstokroć go nadzieja omyli.


Lassota.

Na łące rozłożystej u krynicznej wody
Pasła się łani stara i jelonek młody;
Obaczył to myśliwiec, łanię wzdy opuścił,
Ale się za jelonkiem prędkim biegiem puścił —
Lecz mu go chybka młodość uniosła w las rączo;
Tak się trafia tym, którzy miłują gorąco.


Stokłos.

Trzecia to zima idzie, kiedy moje sady
Zniszczyły częścią mrozy tęgie, częścią grady:
Wymarzły rajskie jabłka, japurty, jesionki,
Ranne marelle, tylko leśnice i płonki
Zostały; takci i świat opak wszystko robi:
Godnych ludzi omija, a niegodnych zdobi.


Lassota.

Piękny ogródek jeszcze piękniejszą urodził
Liliją, ani jej wiatr, ani deszcz zaszkodził,
Bujno rosła, jasnością śniegi zawstydzała —
Cóż potem? Rozyna ją swawolna urwała
Do wieńca; mało się co wieńcem nacieszyła,
Uwiądł, i tego piękność piękności zbawiła.


Stokłos.

Indyan perły zbiera przy morzu głębokiem,
Arabczyk się bogaci balsamowym sokiem,
Tagus piasek złocisty na brzegi wybija,
Assyryjczyk jedwabną przędzę z lasów zwija —

Łakomstwo rzecz uroda — i te rzeczy tracą
Ludzie dla niej, a czasem i zdrowiem ją płacą.


Lassota.

Syn Wenery, różane uszczypując kwiatki,
Zakłół cierniem paluszek i szedłszy do matki
Rzekł: Ach, ach matko moja! przy twym ślicznym kwiecie
C::iernie mię uraniło. — Ona zaś: Me dziecię!
Wiesz, że przy róży ostre ciernie tuż się rodzi,
Dla róży zaś roskosznej i ranić się godzi.


Stokłos.

Nadobna Melpomene w mirtowej krzewinie
Grała na lutni, przed nią Nimfy i boginie
Tańczyły; byłoby się tam przypatrzyć czemu,
Gdyby nie zabraniano oku śmiertelnemu
Widzieć; tylko udają, próżne jest staranie
O tem, czego, jako żyw, człowiek nie dostanie.


Lassota.

Gdy mrok wieczorny padał, jam owce z ugory
I koźlęta latosie zganiał do obory;
Z trefunku w dół pojźrawszy ujrzałem w dolinie
Kwiateczki zrywajace trzy wespół boginie —
Z niemi też Amarantę. Amaranto moja!
Jeśli upodobanie, jeśli wola twoja,
Pójdź do mnie, jać pokażę, kędy konwalija,
Kędy rumiana kwitnie i biała lilija —
Abo nie chodź, bo jeśli tak palisz z daleka,
Jakoż z bliska nie będziesz podżegać człowieka!


Stokłos.

Zajźrę wam o Najady! że każdy kwiat polny
Zrywać na wieńce zawsze macie przystęp wolny.
Tylko ty mój narcysie, kwiateczku kochany!
Żadną ręką śmiertelną nie będziesz urwany,
Ty stoisz w czystem polu nad strumieniem bliskim,
Któryć nogi polewa swym potokiem śliskim;
Poranek czystą rosą kropi twoje wargi,
Słowik, nie zapomniawszy starodawnej skargi,
Kwiląc pieśni całą noc ptastwo drobne głuszy,
Którą twe melodyą uwesela uszy.


Daniłko.

Dosyć na młodość waszę, będą wam młodzi
Powinni za te pieśni, także nowożeńcy —
Jeszcze ja jednę przydam; chociem starszy laty,
Przecie się nie powstydzę wyskoczyć przed swaty.
Jak tylko Amaranta poszła z tej dziedziny,
Płaczą po niej i góry i niskie doliny,
Płaczą z pastuszętami rzewliwe sielanki,
Tyrimon zawiesiwszy na dębie multanki

Z płaczem rzekł: Bóg was żegnaj mieszkańcowie leśni!
Jednej bez Amaranty nie zagram wam pieśni.
W tąż Najady, w przezornym wychowane Niestrze,
Wzdychają po niej jako po rodzonej siestrze;
Dla niej i ogródeczek, który ręką własną
Sadziła, odmienił się: już w nim różne gasną,
Już gwoździki blednieją, już lilije śliczne
Potruchlawszy łzy po niej toczą z siebie mleczne;
Rozmaryn upieszczony, król wonnego ziela,
Gałązeczki opuścił lubego wesela —
Zgoła najmniejszy kwiatek po niej teskniąc mdleje,
Już też od Akwilonu wiatr ostrzejszy wieje.
Przyjdź do nas Amaranto! znowu wiosna wstanie,
Znowu słowiczek przez noc śpiewać nie przestanie.
Wrócą się z tobą do nas ulubione czasy,
Pola w kwiatki, w młody list odzieją się lasy.


Lassota.

Daniłku! nie owcami twój padwanek pachnie,
Podoba się i owej, mniemam, pannie Kachnie,
Co stępa jako pawa, a natrzmiwszy rogi
Ogon za sobą włóczy. Nasz taniec ubogi;
Przedtem plęsy wyprawiał z Podolską Połonką,
Teraz skoczy Wekiery z Pasią nowożonką.



V. Roczyzna.
Hilas, Olechno, Dorylas.

Już to ośmnasty odwrot na swym zodyaku
Koło słoneczne wstecznym uczyniły raku,
Jako ozdoba mego i chluba rodzaju
Symich do szczęśliwego ztąd postąpił kraju —
Symich nadobny pasterz urodziwej trzody,
Którego nad potokiem kastalijskiej wody
Kwiatki zbierającego sroga Persefona
Od piersi oderwała Muzom prawie z łona;
Choćże on do przybytków wiekuistych wzięty,
Z duchami przeczystemi śpiewa: Święty, święty:
Ja przecie, ilekroć się dzień lecie przesili,
(O której od nas wyżej przestawił się chwili)
Odnowiwszy lamenty dawne i tesknice,
Odprawuję płaczliwą za niego rocznicę.
Insi równo z żałobą skończyli swe żale,
Niektórym smutną pamięć czas wyraził; ale
Żaden wiek, który skały i marmury kruszy,
Oczu moich z łez rzewnych po nim nie osuszy.
Aleć i ty cnotliwa drużyno! społecznie
Dnia dzisiejszego ze mną zapłaczesz serdecznie,

Wspomniawszy, jako gładkim rymem, jako mile
Wystawił w krótkich pieśniach wszystkie krotofile.
A chociażże hiacynt, kwiat słowieńskiej ziemi,
Trunnę jego okrywa gałązkami swemi,
Przecie i tu każdy z nas, wziąwszy darnia bryłę,
Na imię jego wielką usypmy mogiłę,
Na której wierzchu, miasto rychłego grobowcu,
Zawsze świeżego rzędem nasadzę jałowcu;
Środkiem wieńców zawieszę barwinkowych parę
I, którą mi darował odchodząc, cytarę;
A wy miasto napisów nad oziębłym grobem
Śpiewajcie zemną, jakim kto umie sposobem.


Olechno.

Jako obchodu tego stałeś się powodem,
Także bądź i śpiewania, ty zaczynaj przodem.


Hilas.

Niemasz cię, niemasz Symichu mój złoty!
Ma uciecho, me rozkoszy, moje pieszczoty!
Niemasz cię, niemasz żywego z nami,
Próżno cię po wszystkim świecie z płaczem szukamy.
Uwiądłeś nagle, jako kwiat rożany,
I zniknąłeś jak poświata jutrzenki ranej.
Niemasz cię, niemasz przed ludzkiem okiem,
Jako słońce zakryłeś się ciemnym obłokiem.
Zagasła światłość twojej przyjemności,
Zaszły nocą ostateczną twoje wdzięczności,
Ustały w ustach twoich żywe zdroje,
Ujął sen nieprzebudzony źrenice twoje.
Trzykroć żałośny, opłakany grobie!
Tyś nadzieje i pociechy me zamknął w sobie,
Ty serca mego wziąłeś połowicę,
Zostawiwszy miasto niego płacz i tesknice.
Tu mieccie kwiatki pachniące młodzieńcy!
Tu panienki mieccie rószczki z wonnemi wieńcy,
Okryjcie ten grób zewsząd ziołami,
By nie więdły, ja je będę polewał łzami.
A ty krwi moja wielce ulubiona,
Z serca mego do trunienki tej wytoczona!
Dobra noc miewaj, póki ja z tobą
Żywy z żywym nie ujźrę się własną osobą.


Olechno.

Komu kwiateczki me kwitniecie?
Komu zapachy gotujecie?
Kto waszym zechce bydź strażnikiem?
Kto waszym będzie ogrodnikiem,
Ponieważ przyjaciel mój serdeczny
Odchodzi odemnie w on kraj wieczny?

Ehej róże śliczne, o róże!
A któż mi was zrywać pomoże?
O lilie, młode lilije!
Któż mi z was wianek uwije,
Kiedy największe moje kochanie
Zemną się ostatecznie rozstanie?
Ach fiołeczki me rumiane!
Dla kogo będziecie zerwane?
Oj wianeczku, luby wianeczku!
Komuż cię daruję w taneczku,
Gdy się odemnie spieszno wybiera
I gdy mój najmilszy umiera?
Rozmarynie, hej rozmarynie!
Już przyjemny zapach twój zginie;
Nie tylko rozmaryn sam zgoła,
Wszystkie wonne zniszczeją zioła —
Oto kwiatek żywy z niemałym
Uwiądł świata wszystkiego żalem.


Dorylas.

Z żałem nieukojonym serce mi wspomina,
Jako mię Symich, pociecha jedyna
Żegnał: Gdy się rozstanę z tym światem mizernym,
Jeśli mi będziesz przyjacielem wiernym,
Przynajmniej w rękę martwą dasz mi wonne ziele,
Abo poprawisz wieńca na mem czele,
Lubo na oczy rzucisz ziemi pierwszą bryłę,
Lubo nad grobem usypiesz mogiłę —
Ani mię zapamiętasz, owszem każdej wiosny
Różami grób mój potrzęsiesz żałosny. —
Na co ja: Mój Symichu, me serce jedyne!
Niechże ja pierwej nieszczęsny zaginę,
Niechaj ja twoje mary śmiertelne zalęgę,
Niźli się z tobą tak prędko rozprzęgę.
Ale że już ostatnie padły zyzem losy,
A z wiatrem poszły życzliwe me głosy:
Jużeś w młodości skończył, dojźrałe twe żydło,
Już ciało twoje szlachetne ostydło.
Już, hej niestetyż, one oświecone oczy
Smrodliwa ropa bez przestanku toczy,
Już czoło okazałe i udatną szyję
Plugawy robak bez przestanku ryje,
Nie długo proch zbutwiały i próżne nadzieje
Wicher po ziemi przestronnej rozwieje —
Że wszystek człowiek z wzrostem całym (żal się boże)
W małuchnej garści zamkniony bydź może!....


Hilas.

Między mirtami przy Idejskim dole
Wdzięczny sen spało nadobne pacholę

Bespiecznem okiem, aż z pustej jaskini
Wynidzie kniemu podziemna bogini,
Śmierć niezbłagana, bez ciała, bez oczy
Z kosą do niego jadowitą skoczy
I krzyknie: Tyś to nieszczęsny Kupidzie!
Dany za giermka i syna Cyprydzie,
Żebyś się mojej potędze sprzeciwiał,
Żebyś znikomych ludzi płód ożywiał?
Co teraz myślisz bezecna hołoto?
Pójdziesz, gdzieś nie był, poznasz, co jest Kloto. —
Strachem tak nagłym dziecina przejęta
Krzyknie: O matko moja, matko święta!
Folguj mi, wszak ja pod twą źartką kosę
Naród człowieczy bez przestanku płoszę —
Co większa, od tej chwili na twą stronę
Lud skazitelny bez liku pożonę. —
To mówiąc napnie łuk i strzałą żywą
Zajmie po kościach śmierć nielutościwą —
Ażci odmiana prędka, bowiem ona
Jędza miłośną chęcią zapalona
Kosę i sajdak śmiertelny odrzuci,
A do szyje się Kupidowej rzuci,
Potem mu kołczan martwemi natkniony
Strzałami między zawiesi ramiony.
Wtem mój Kupido złociste rozwinie
Skrzydła z barków swych i, gdy się wywinie
Z ręku, piórami tak długo wiatr rzeże,
Aż na Pafijskie przypadł lotem wieże.
Tam obaczywszy matkę Erycynę,
Z płaczem jej powie takową nowinę.
Ona go ciesząc: Dziecię ukochane!
Czemu pobladły twe usta rożane?
Czemu się boisz? nie wiesz, że krwie boskiej
Nie dotykają śmiertelne przegróżki?
On też w nadzieję nie wątłego wieku,
Najmniej folgując biednemu człowieku,
Młodość i starość, panny i chłopięta
Równie zagania w niepozbyte pęta,
Napada niskie i ubogie stany,
Bierze w niewolą chudziny i pany;
Ludzie mądrości znacznej, wielkiej rady
Pod przykre jarzmo zewsząd pędzi stady,
Wszędy go pełno. Raz przechodząc błonie,
Szeroko w pięknym leżące Aonie,
Ujźry Symicha, młodego Symicha,
A on, gdzie skała Parnaska wypycha
Wody szemrzące, na głośnej cytarze
Pieśni wygrawa, a przed nim po parze
Tańczą boginie, Muzy i Charity,
Aż Terpsychore z konwaliej wity

Wieniec lubemu dawszy cytaryście,
Jęła okrywać skronie jego w liście
Bluszczu krętego; w tem Amor po cichu
Skradłszy się szepnie: Ucieszny Symichu!
Nie lepiejżby to tymczasem w Cyterze
Przy białym lata trawić fraucymerze
I sercowładnej posłużyć bogini,
Niżeli tesknić w tej głuchej pustyni?
Słysząc to Symich począł pałać wstydem,
Począł uchodzić przed zdradnym Kupidem,
Żałośnie krzycząc: O niepokalane
Córki mądrości! jeśli wam oddane
Czystości mojej przyjemne są śluby,
Jeżeli mój rym był wam kiedy luby:
Brońcie mię teraz. — Widząc to zuchwały
Marsowic porwał kołczan pełnostrzały ,
On kołczan, który dała mu w zakładzie
Wiedma piekielna; ten najmniej o zdradzie
Wiedząc, gdy z niego śmiertonośne pręty
Położy na łuk haniebnie napięty —
Niestetyż! ledwie cięciwy pociągnie,
Za pierwszym razem Symicha dosiągnie
Strzałą, którą mu na złe porzuciła
Lachesis wściekła, gdy go polubiła.
Zatem Symicha wszystkie żywe siły,
Wszystkie uciechy żywe opuściły.
Tu koniec wzięły Sauromackie ody,
Tu symfonie, tu głośne epody
Ustały, kiedy przedniego muzyka
Zaraza bolem niezleczonym tyka.
Niemasz już, niemasz Orfeusza, który
Siedząc w pośrodku Rodopejskiej góry,
Zwabiał strónami wdzięcznemi wszelaki
Zwierz, ryby wodne i powietrzne ptaki.
Lecz jako łabędź, którego śmierć bierze,
Usiadłszy nisko przy cichem jeziorze,
Smakuje sobie koniec tego świata
I wiecznych czasów nie przeżyte lata,
Wzbudziwszy w sobie nowe melodye,
Nowe koncenty, nowe harmonie,
Krzyczy z radością wiekuiste hymny
Tak długo, aż go duch opuści zimny.


Olechno.

Kto kiedy większą żalu miał przyczynę,
Jako kiedy me kochanie jedyne
Śmierć nieokrotna złupiwszy z żywota
Wegnała w trudne Proserpiny wrota.
Niewinna duszo! ciebie cnoty twoje
Przyprowadziły na wieczne pokoje,

Gdzie będziesz wiecznych zażywać roskoszy,
Których przypadek żaden nie wypłoszy.
Ja zaś po tobie o Aoński sługo,
O wychowańcze! będę tęsknić długo;
Będę z siostrami płaczliwej Kameny
Nad ciałem twoim kwilić rzewne treny.
Tak więc orlica, wziąwszy w piersi strzałę,
Chociaż z tym razem na wysoką skałę,
Chociaż uleci nad dzikie Bałchany,
Nie może pozbyć raz zadanej rany.
Nie mniejszym i ja, prze twą śmierć, sposobem
Zraniony, nad twym dziś narzekam grobem.
Gdzie was natenczas pióra zanosiły
O Kupidowie! gdy Symich mój miły
Żegnał ostatnie Helikońskie zdroje
I dwojwierzchnego Parnasu podwoje?
Wierzę ani Cypr, ani Paf szeroki
Był wam przyczyną takowej odwłoki:
Bowiem go i Cypr żałował miłosny,
I Paf dla niego toczył łzy żałosny.
Nadto Pafiej dziecię gładkiej twarzy
Ogniem swym więcej nikogo nie sparzy,
Gdyż nad Symichem płacząc ustawicznie
Zalał w pochodni światło świetnośliczne.
Ani z Cyteru złotorucha pani
Strzałami swemi serc ludzkich urani;
Albowiem wszystkie na stos ułożyła
I ciało twe nań Symichu włożyła.
Tu latorośle nieście balsamowe
Nadobne Nimfy, tu gałązki nowe
Mirtowe mieccie, tu rożane wianki,
Tu kładźcie pięknie złożone równianki.
A ty Aońskiej matki synu mały!
Tu wszytskie porzuć serdeczne zapały,
Podnieć tym ogniem grobowiec żałobny,
Na którym Symich spoczywa ozdobny;
A ja postawię słup nieladajaki
Nad nim, przy którym napis będzie taki:
Tu leży Symich, Symich on nadobny,
Abo Kupido, abo mu podobny.


Dorylas.

O ktoby mię dziś przybrał w pióra lotne
I dał mi skrzydła do barków obrotne,
Żebym przed żalem, który mię nie lekko
Trapi, poleciał od ludzi daleko!
Wolałbym mieszkać w bezludnej pustyni,
Abo się zamknąć gdzie w ciemnej jaskini,
Niżeli martwe często przyjacioły
Widzieć i z nimi umierać na poły.

Ilekroć bowiem człek miłych utraca,
Tyle razów żal życia mu ukraca
I w jednym grobie składa to oboje,
Ciało nieżywe i pociechy swoje.
I ty Symichu! ledwieś się urodził,
W wielkieś nadzieje pokrewnych zawodził,
Dodawały im wysokiej otuchy
Dowcipu twego niemal boskie duchy.
A teraz, jako gdy kto przed pogodnem
Słońcem schroni się pod jaworem chłodnym,
Jeżli się drzewo z trafunku obali,
Oraz i siebie i jego przywali:
Tak niespodzianym za twoim upadem
Oczekiwania padły jednym śladem,
I drzewo i cień i pociechy potem
Następujące zmieszały się z błotem.
A przetoż źródła i przezorne zdroje!
Dodajcie mi łez, abym szkody moje
Godnie opłakał, chociażże nagrody
Nie wezmę równej za te moje szkody.
Jako z własnego brzegu roztoczona
Woda, od ziemi łakomey połkniona,
Już się nie wraca do pierwszego stoku:
Tak z powszechnego i ciebie wyroku
Gdyśmyć Symichu złożyli do lochu,
Prochem się stawszy utonąłeś w prochu.
Gdzie teraz ono czoło twe łagodne,
Trzykroć wdzięczniejsze nad niebo pogodne?
Kędy ust gładkich nieprzebrane morze?
Gdzie oczy milsze nad poranne zorze?
Kędy dowcipu dziwnego przybytek?
Śmierć zdruzgotała w drobne kąski wszytek!
Ehej niestetyż! twoje lube oczy
I także pyskiem brzydkim czerw roztoczy?
Czoło wesołe i udatną szyję
Robak zgniłemi zębami poryje,
A potem z ciałem i moje nadzieje
Wicher po drogach rozstajnych rozwieje,
Że i ty znikniesz i twoja pamiątka
Pospołu z tobą zaginie do szczątka!
O prędkoś sobie za powinowactwo
Najmilszy! przybrał plugawe robactwo:
Owad podziemny, węże i gadzina,
To twoi krewni teraz i rodzina,
Twoi to bracia teraz i rodacy
Smród, zgniłość, mszyca, czerwie i pędracy.
Ze mną płaczliwe rzeki narzekajcie,
Ze mną i wiatry wzdychając stękajcie,
Cokolwiek wonnych kwiatków w sadach roście,
Zerwawszy, bystrym pędem tu przynoście.

Jak wiele listów strumieni okrywa,
Niechaj pospołu z wodą tu przypływa,
Niech wody łzami, kwiateczki ozdobą,
Listki niech będą grobowi żałobą,
Grobowi, w którym twardym snem zmorzony
Nocuje Symich mój nieprzepłacony;
Już nie on Symich, jaki w ciele żywem
Był czerstwym, grzecznym, chybkim, urodziwym;
Ale żalu mój, w żałośnej postawie,
Bardzo odmienny, on i nie on prawie,
A zgoła nie on, tylko jego ziemna
Lepianka oczom ludzkim nie przyjemna,
Z której gospodarz ustąpił, a ona
Stoi pustkami sobie zostawiona,
Stoi jak szałasz chrościany odarty,
Które winiarze stawiają do warty;
Zaledwie z onej straż ustąpi kucze,
Już ją lada kto obdziera i tłucze.
A przetoż góry i niskie doliny!
Pomożcie wdzięcznej płakać mi dzieciny,
Którą swem mlekiem jowiszowe córy
W cieniach Parnaskiej wychowały góry,
Którą kołysząc, aby spała chutniej,
Gdy przyśpiewują cichuchno przy lutni,
Wszystkie muzyki i pieśni w nie wlały,
Jakie piastunki kolwiek one grały.
Teraz już dziewek boskich ukochany
On wychowaniec, z prochem pomieszany,
Zamknął żelaznem usta swe milczeniem,
Już go nie słychać, już się słodkiem pieniem
Do pozostałych przyjaciół nie ozwie,
Póki nas trąba do sądu nie pozwie —
Ona to trąba, która kiedy krzyknie
Na trwogę, wszystko stworzenie przeniknie,
Wszystkie otworzy groby zmarłych ludzi,
Wszystkich nas ze snu długiego obudzi
I stawi na sąd ostatni w tem ciele,
Które już było zginęło w popiele.
Tam śmierć od żalu okrutnie zawyje
I własną ręką sama się zabije,
Tam niezbłagane dni naszych szafarki
Rzucą o ziemię niepłatne zegarki,
Słońce od strachu nagłego zemgleje;
Księżyc twarz krwawą posoką zaleje,
Gwiazdy z przestrachu chorobą szkaradną
Z nieba rzucone na ziemię upadną,
Ziemia się z gruntu poruszy, a skały
Będą się zbijać jako morskie wały,
Wszystkie misterstwa rąk ludzkich i czyny
Potop ogniowy obróci w perzyny,

Miasta i zamki pyszne w niwecz zburzy,
Pompy światowe popielcem przykurzy,
Nasze ozdoby i galanterye
Grubym zużelem na wieki pokryje;
Wszystek świat wezdrgnie oraz w onej dobie,
Sam się w żałobę ubierze po sobie,
Sam się zaleje łzami, gdy w popiele
Obaczy swoje niegdy przyjaciele.
A my co rzeczem grzesznicy złośliwi!
Kiedy się lękać będą sprawiedliwi?
Odbieżą nas tam te dziecinne brednie,
Wierzę, każdy z nas z bojaźni ostydnie,
Jako słup wryty z miejsca się nie ruszy
Obawiając się piekielnej katuszy;
Żaden tam rzecznik nie trunie za nami,
Tylko uczynki nasze staną z nami,
Te sprawę od nas ostatnią odprawią,
Te nas potępią same, abo zbawią.
Tobie już błogo o duszo wybrana!
Żeś do wesela weszła swego pana;
Tamże nas czekaj, aż te nasze żale
Skończywszy w boskiej ujźrymy się chwale.



VI. Mołojcy.
Jolas, Aleksy.
Aleksy.

Coć się dzieje Iola! że twe czujne fletnie
Umilknęły? jakoby w ciężkie znoje letnie
Gdy słowiczek rzewliwy narzekać przestaje,
Milczą zielone lasy, milczą głośne gaje.
Wczoraś nadobnie śpiewał, wczoraś był wesoły,
Tyś grał, my koło ciebie stali jako pszczoły.


Jolas.

Za czasem wszystko idzie, czasem słońce świeci,
Czasem z burzą pochmurną deszcz haniebny leci.


Aleksy.

To prawda, ale przecie mamy mieć jednakie
Serce na złe przygody i szczęście wszelakie.
I ty mów, co cię trapi, aza pomódz tobie
Będę mógł.


Jolas.

Powiem, tylko nie chciej tesknić sobie.
Nie dawno, gdym w południe siedział sobie w cieniu,
Ujźrałem jakąś panią w jedwabnem odzieniu,
Z nią chłopiąteczko z łuczkiem nie wieliczkie, która
Skoro usiadła wedle krzywego jawora,

Dziecina ją (gdyż na nie gniewać się poczęła
Ona pani) obłapiać i całować jęła.
Ona — idź precz odemnie łotrzyku zuchwały!
Abo jeszcze chcesz krwią mą napawać swe strzały?
Dosyć jaż ran ponoszę od ciebie w mem ciele. —
A chłopię odrzucone nie mieszkając wiele,
Przyszło do mnie i, siadłszy wedle mnie pod bukiem,
Dało mi w ręce sajdak z natężonym łukiem;
Oglądając ja dziwny rynsztunek, nie chcący
Jakoś się nim obrażę — natychmiast gorący
Ogień w sercu poczuję; on zdrajca, gdy minie
Las gęsty, skrzydła z ramion złociste rozwinie
I niemi między modre obłoki się skwapi,
A mnie żal i nieznośna tesknica ułapi.
Od tego czasu nie wiem, co się ze mną dzieje:
Zawsze jakoby żagiew serce we mnie tleje
I zda mi się, że codzień po lekku usycha,
Dusza jakby ściśniona ustawicznie wzdycha,
Właśnie kiedyby ją kto przywalił kamieniem,
Tak jej duszno i tak się biedzi z częstem tchnieniem.
Długo będąc zraniony na sercu tak srogo
Narzekałem żałośnie nie wiedząc na kogo:
Czyli na owę panią i dziecko przeklęte,
Czyli na strzały przez mię od niego powzięte?
Aż nie dawno na kiermasz idąc ku Zniesieniu,
Ujrzałem mołodycę w bieluchnem odzieniu;
Ona dwiema wieńcami otoczywszy czoło,
Nie wielkich dziewcząt pląsać uczyła wesoło;
Tej przystąpiwszy z bliska gdy się przypatruję,
Niezwyczajną odmianę na sercu poczuję.
Jako bowiem lipki wosk letnie słońce topi,
Abo grad, który deszczyk majowy pokropi:
Tak przezemnie wszystkiego pot się gęsty linął,
Bóg strzegł, żem się w drobniuchne krople nie rozpłynął.
Ochłodnąłemci wtenczas trochę, lecz w pamięci
Odtąd ona dziewoja zawsze mi się kręci.


Aleksy.

Prostakeś, jako baczę, wielki, mówię śmiele,
Ześ sam nie znał, o którym świat nabajał wiele,
O Kupidzie, Wenery brzydkiem bękarcięciu,
Który się spólnie rodzi przy każdem dziecięciu;
Za młodu się wżdy tai, ale skoro pióry
Podroście, natychmiast się wybija do góry,
Za łuk naszę chuć bierze, pieszczoty łechczywe
Na strzały swe obraca, myśli na cięciwę;
W tąż żagiew, która w nas tli prawie z urodzenia,
W głownie swoje i skryte podniety odmienia,
Aż potem krewkość nasza, nie Wenus przeklęta,
Naszemi, nie cudzemi, żądzami nas pęta.

To chłopiątko, któreć się we lesie widzieć dało,
Już dawno w zanadrzu twem gniazdo swoje miało;
Tyś nie wiedział, dopiero dziewka na Zniesieniu
Pokazałać skrytego w serca twego cieniu.
Znajże teraz bogini miodookiey syna,
I bój się nad dzikiego więcej Tatarzyna.
Wielkie szkody w Podolu horda czyni pewnie,
Gdy plondruje kraj, wiąże czerń, pali derewnie;
Lecz większe ten hordyńczyk, którego po Rzymie
Bystre strzały latają i po grubym Krymie,
Wszędy go pełno, wszędy skrzydełkami lata,
Nikt przed nim nie ulęże w żadnym kącie świata.
Trudno tego ubłagać baranim kożuchem,
Skórą się mu okupić musisz, abo duchem.
Aboć się jeszcze przedtem nigdy nie przydało
Zamiłować? widzę masz doświadczenia mało.
Nietylko miłość w pańskim lągnie się bławacie,
Znajdziesz ją czasem w guni i ubogiej chacie.
Pastuchem był młodziuchnym Adonis, a przecie
Gdy go Wenus ujźrała na wonnym Himecie,
Westchnąwszy tak mówiła: Aboś ty jest synem
Jakiej pięknej bogini, abo Kupidynem,
Takim cię bowiem śliczna postawa udaje,
Tylko, żeć Kupidowych skrzydeł nie dostaje.
Ktośkolwiek jest, zapewne twój błogosławiony
Ojciec i matka, z których tak pięknieś spłodzony.
Lecz tysiąckroć szczęśliwszą ma bydź poczytana
Ta, która tobie będzie małżeństwem oddana.
I ze mnie w każdy sposób masz sługę powolną,
Bądź ślubem wiecznym zechcesz, bądź namową spólną —
Na to się on zapłonął, jako gdy kto białym
Szarłat jasnorumiany pokropi nabiałem.
Ona mowę zmieniwszy rzekła: Ukochane
Owce do straży temu pasterzowi dane!
Szczypcie młodą leszczynę, szczypcie wrzos pachniący,
Niżeli południowy znój przyjdzie gorący.
Ale i owce mało o pastwiska dbają,
Na ciebie tylko gładki paniczu patrzają;
Tobie nie błędne owce, nie rogate trzody
Zaganiać przyzwoita do Xantowej wody —
Lecz godzieneś, aby cię leśne Oready
I Napejskie Kniehynie brały do biesiady,
Godzieneś, abyć Nimfy i Boskie dziewice
Wolny przystęp czyniły do czystej łożnice.
O! tylko chciej, oto ja, chociażem królową
W Cyteronie, tobiem jest na wszystko gotową,
Już ja mogę przy tobie po górach wysokich,
Mogę i po dolinach błąkać się głębokich;
Milsza mi twa piszczałka i piosneczki leśne
Nad Orfeowe strony, o dziecię ucieszne!

Przez ciebie mój Kupido stracił władzę swoją,
Albowiem przyjemnością rozpalony twoją
Zachwycił sercem ognia, którym wprzód szafował,
Którego, tylko przez cię, nigdy nie kosztował.
Dla tegoć łuk, miłości naczynie kryjome,
I strzały daje drogi serdecznej świadome. —
To rzekłszy, poskoczyła, myśląc go obłapić,
Lecz on począł się od niej jeszcze prędzej kwapić.
Tak więc owca przed wilkiem, tak jelonek szczwany,
Tak przed jastrzębiem pierzcha gołąb niedognany.
Bogini tuż, tuż za nim, on zatem poskoczy
W ogród, z krzykiem wołając bogów ku pomocy:
Dianno, o Dianno! której panien wiele
Służy nabożnem sercem w Efeskim kościele,
Chwalebna miłośnico poczciwej czystości,
Zachowaj mię dziś proszę w zupełnej całości,
A ja potem ołtarze za tę pomoc twoję
Krwią wylaną z bieluchnych jagniątek napoję. —
Te prośby nie daremnie czynił, bo jak biegła
Wenus szalenie za nim, róży nie postrzegła,
Na kierz wpadła i tak się haniebnie zraniła,
Że białą przedtem różę krwią uczerwieniła.
I ty się też nie frasuj, bo albo dostaniesz,
Czego żądasz, abo się frasować przestaniesz.
Z czasem kłopoty chodzą, a jako czas płynie
Prędko, tak prędko kłopot wespoł z czasem minie.



VII. Narzekalnice.
Olena, Hafia, Fedora, Femka.

Natenczas, kiedy rządca niebieskiej machiny
Pojźrawszy okiem pańskiem na ziemskie doliny,
Obaczył dostatecznie, jako wiele marnych
Namnożyło się zbytków w narodach nie karnych,
Żalem nieutulonym poruszył się srodze
Tak, że zapalczywości rozpuściwszy wodze,
Przykazał nieodwłocznej swej sprawiedliwości
Karaniem ostatecznem niszczyć brzydkie złości:
Natychmiast sprawiedliwość, wyrok nieużyty
Wziąwszy do wykonania, swój miecz twardo bity
Wymknąwszy z wolnych pochew, swoje strzały mściwe
Żartko na niepochybną włożywszy cięciwę,
Obróciła (biada nam) na różne narody,
Ugadzając w pałace i liche zagrody;
Zaraz jej zapalczywość i rosyjskie ziemie
Poczuły i możnego Lecha mnogie plemię,
Prędko gniew ukwapliwy surowej prawice
Obywatele ruskiej poznali stolice,

Bo nie bronią kowaną, nie hartowną stalą
Nagle zbolałe ciała na ziemię się walą,
Ale od wiatru tylko zaraźliwej pary
Mizernie kończy lata lud młody i stary.
A my przed boską karą i przed jego mieczem
Kędy się ukryjemy, abo gdzie ucieczem?
Jeżeli na obronne ustąpimy wieże,
Których całą noc warta nieuspiona strzeże:
I tam nas rózga tegoż karania dosiągnie,
Skoro swą jednowładzca potęgę rozciągnie.
Jeśli się zaś wpuścimy w bezdenne otchłani,
Kędy na wieczny ogień grzeszni są skazani,
I tu ciż, którzy cierpią nieprzeżytą mękę,
Znają przytomną sprawcy wielmożnego rękę.
Jednak chociaże pomsta każdego dogoni,
Chociaż się winowajca zły przed nią nie schroni,
Przecie, aby przed burzą nieuchronnej kaźni
Uległ człowiek i w obcym kraju zbył bojaźni,
Niektórzy pożegnawszy murowane gmachy,
Przenieśli się pod wiejskie niepocieszne dachy.
Tam wy o żałościwe ruskie płaczennice!
Wspomniawszy na dzień zejścia pięknej rowiennice,
Jakoście żałobliwie częstokroć jęczały,
Świadkami niech wam będą niebotyczne skały.
Dotąd jeszcze skargami w powiesistym gaju
Brzmią góry, brzmią i lasy w okolicznym kraju —
A jeszczeżby i mojej rym sielskiej Taliej
Nie miał pamięci oddać waszej trenodiej?
Powiem, jako każda z was i jakim sposobem
Lamentowała rzewnie nad jej zimnym grobem.


Olena.

Chlorys Nimfa młodziuchna kiedy wieńce wiła
Z barwinku, żałobliwie westchnąwszy mowiła:
Gdzie teraz one czasy moja złota Fili!
Kiedyśmy wonne wieńce na tej łące wili,
A Satyrowie dzicy pod zielonym gajem,
Rogi i piersi nagie otoczywszy majem,
Grali nam na multankach; tyś im me kochanie
Darowała wianeczek za takowe granie,
Oni, jakoby wieszczy będąc twego końca,
Grali ku twey uciesze do zachodu słońca.
Jeszcze wieniec nie uwiądł, któryeś ty wiła,
Tyś zwiędła, tyś się prędzej nad kwiat odmieniła.


Hafia.

Niedawno z mą Fillidą po tej niskiej łące
Zbierałam fiałeczki i róże woniące;
Jam zbierała, a Fillis przyśpiewując mile,
Poszła środkiem dąbrowy, w tem za krótką chwilę

Pojźrę, ażci jej niemasz, niewiem kędy zaszła,
Szukałam jej aż zorza wieczorna zagasła,
Przeciem jej nie znalazła; a gdy noc żałośnym
Płaszczem ziemię zakryła, ja okrzykiem głośnym
Jęłam wołać po górach i bliskich dolinach:
Filli! ucieszna Filli! — tylko się w krzewinach
Echo mi ozywała, tylko głośne skały
Filii, ucieszna Filli! ze mną odmawiały.
Swiadczę wami pagórki i niskie padoły,
Jakom z serca wołała, jakom już na na poły
Martwa z piersi chrapliwych głosu dobywała:
Filli, Filli, o Filli! jakom cię wzywała,
Ozwij się Filli moja, ozwij się powtóre!
Aż nakoniec wybiegłszy na wyniosłą górę
Potrzeciem zawołała: Filli, moja Filli!
Ozwij się do mnie, zali obląkałaś? czyli
Lękasz się nocnych cieniów? pójdź do mnie, bo lwięta
Słyszysz jak straszno ryczą, i dzikie źwierzęta
Krwie ludzkie nader chciwe, ponure jaskinie
Opuściwszy, stadami chodzą po dolinie.
Na to moje wołanie słowa mi nie dała,
I takem ja jej, tak mię ona postradała.


Fedora.

Jako robotny kosiarz, kiedy pośród lata
Ostrem żelazem trawę zarosłą umiata,
Roni rozkwitłe włosy ogolona łąka,
A stal się pomykając dalej głośno brząka;
Jeźli tam konwalia kędy przy dolinie
Wynika, a nie znać jej w pospolitym gminie
Zielska niepoczesnego, prędko kosiarz tęgi
Przejmie śmiertelną strzałą jej panieńskie kręgi,
Tam ona omdlewając rozpuszcza swą kosę,
Hojną z wnętrzności lejąc wytoczoną rosę:
Tak Fillis, śliczna Fillis, duszy mej kochanie,
Kiedy nas dosięgało powszechne karanie
Śmiertelnego upadku, prawie od poranku
Płacząc i narzekając rzewnie bez przestanku,
Żegnała ostatecznie panny i panice,
A śmierć z nienagła patrząc na usta dziewice,
Godne lat wiekuistych, ludziom jej zajźrała,
Że nici dożywotne natychmiast przerwała.


Femka.

Ja łzami grobu twego oblewać nie będę
Fillido! lecz na nowe pieśni się zdobędę,
Któremi skrzepłych członków śmiertelne zewłoki
I ducha niewinnego wzniosę pod obłoki.
Mocno ja bowiem ufam i prawdziwie tuszę,
Że twą niepokalaną w ciele czystem duszę
Mieszkańcy wiekuiści niebieskiego dworu
Dawno do anielskiego przenieśli taboru.

Ciało wstydliwe chociaż loch ogarnął marny,
Okryty z wierzchu tylko rozkwitłemi darny,
Przecie, jeźli bóg zdarzy, kosteczki dziewicze,
Za czasem oblokłszy się w własności słowicze,
Wypuszczą skrzydła z barków, a z porosłej skóry
Zewsząd górolotnemi otoczą się pióry:
Któremi gdy wylecisz nad grobowiec zimny,
Będziesz wytwarzać bogu słodkomowne hymny
Będziesz do jego słuchu nosić nasze modły,
Aby zapały gniewu boskiego ochłódły.
Widzisz, gdzie tylko swoje pożary zapuszczą,
Kędy tylko napadną utrapioną tłuszczą.
Tak dusze upieszczone, jako i lud gruby
Do ostatecznej zaraz zaganiają zguby;
Wiele szlachetnych synów równo z ziemią starły,
Wiele głów zacnych w nocy ostatniej zawarły,
Nie jeden, życia swego nie dobiegłszy brzegu,
Przed kresem zamierzonym już dokonał biegu.
W tych przypadkach gdy bogu oddasz nasze prośby,
My też od tak haniebnej uwolnieni groźby
Ku większej poczciwości, ku większej ozdobie
Ziela wonnego przy twym nasadzimy grobie,
Nasiejemy i kwiecia tudzież, jak w ogróku,
I wieńce powiesimy nasze, a w pośrodku
Będziesz stała z marmuru wykowana i ty
I napis literami takiemi wyryty:
Garść ziemie to mój posag, weselne odzienie
Prześcieradło, wyprawa trunna i kamienie,
Robak mój oblubieniec, grób moja łożnica,
Potomstwo me płacz krewnych i gorzka tesknica.



VIII. Śpiewacy.
Rozyna, Lidychna.
Rozyna.

Dokąd się kwapisz, proszę, nadobna Lidychno?


Lidychna.

Aza nie wiesz? izalić nie powiedział Michno?


Rozyna.

Nie wiem zapewne.


Lidychna.

Pełne sioło tej nowiny,
Że Bertyn, młody pasterz rosyjskiej krainy,
Stara się o Pałachnę; a żeby to jawno
Sąsiadom z pokrewnemi uczynił, nie dawno
Widziałam, kiedy w wieńcu przechodził ulice,
Przed nim Menalka w włoskie przygrawał skrzypice;

Za nim niesiono serby i cymbały dęte,
Fujary wystrugane, kornety nagięte,
Także, których ja nazwać nie umiem, piszczele
Trefne dosyć.


Rozyna.

Tą rzeczą musi tracić wiele;
Jednak ja mniemam, że go nadzieja omyli,
Albowiem gdy się na pół w zalotach przesili,
Poślą Amaryllidę do niego sąsiadę
Nie w dziewosłęby, ale żeby mu tę wadę
Zadała, że to nie jest najwyższego wola,
Aby katolikowi rzymskiego kościoła
Greckiej wiary dziewicę dawano za żonę.


Lidychna.

Co się ma stać na potem, puśćmy to na stronę,
Gdyż to nie naszej głowy, tajemnice zgadać
Przyszłe, albo o skrytych przypadkach się badać;
Słuchajmy raczej pieśni, które głos muzyczy
Z śpiewakami przed sienią na dobrą noc krzyczy.


Muzyka.

Róże, ucieszne róże, ognie samorodne,
Szkarłatne me opony i gwiazdy ogrodne!
Dotąd was rana zorza krwią swą napawała,
Dotąd Wenus letniemi łzami omywała,
Pókiście w ogrodzeniu mej Fillidy rosły —
Teraz z siedmi tryonów gdy was zimna doszły,
Zniszczałyście ach marnie! któż wam teraz przyda
Latorośli, ponieważ umarła Fillida?


Śpiewacy.

Dla czegom ja rozmaryn z gorącego kraju
Na pokucie zaniosłszy, według obyczaju
Auzońskich ogrodników po grzędach rozpłodził?
Dla czegom go co wieczór jędrną wodą chłodził?
Przeczem go jako ziele z daleka przewoźne
W lochach niezaziębionych trzymał w czasy mroźne?
Czemum około niego całe lato robił?
Żeby czoło Pałachny urodziwej zdobił;
Jednak jeśli Pałachna próg mój niski minie,
Dobra noc ci powiadam wdzięczny rozmarynie!


Muzyka.

Oready rękami na Ismarze kleszczą,
Nereidy w głębokim Erydanie pleszczą,
Dryady pod jaworem rozłożystym grają,
Hymnidy się tańcami w polach zabawiają;
Ale skoro Hebroni siadłszy u fontany
Z lekka zaczyna śpiewać zalotne padwany,
Ledwie uczonym palcem trąci stróny sforne:
Zaraz wodne Najady i śpiewaczki górne

I z leśnemi drużkami tanecznice polne
I insze Nimfy kniemu garną się swawolne.


Śpiewacy.

Na Japurtowej skórze, który nad wąwozem
Wisi, na wiosnę ten rym wyrzezałem nożem:
Młoda Halina na tey wsparłszy się jabłoni
Płakała rzewnie, gdy ją pożegnał Hebroni;
Toż drzewo raz przez lato tylko jabłka rodzi,
Miłość kilkakroć na dzień gorzki owoc płodzi.
Przeczytawszy ten napis Amintas pieszczony
Wyrysował takowe rytmy z drugiej strony:
Młoda Halina przy tej stanąwszy jabłoni
Śmiała się, gdy ją z drogi przywitał Hebroni;
To drzewo na jeden smak co rok jabłka rodzi,
Miłość pod różnym smakiem owoc codzień płodzi.


Muzyka.

W pasiece Lebedowej, kędy stare sośnie
Stoją, kędy winograd listorodny rośnie,
Wtenczas, gdy poczynają okwitać ogrody,
Wypatrzywszy na trześniach skoroźre jagody,
Obiecałem je zerwać i oddać Halinie;
Lecz zaledwie poranek ukwapliwy minie,
Oskubł je chytry Klimek i dał w upominku
Tejże młodej Halinie; prędkiego uczynku
Do prędkiej myśli trzeba, a kto z myślą leży,
Drugi go bez rozmysłu długiego ubieży.


Śpiewacy.

Febus w złotym kagańcu wywozi płomienie,
Cyntia śrebrem bladem zdobi swe promienie,
Jutrzenka nosi warkocz ogniem przeplatany,
Hesper chodzi czerwonym szkarłatem odziany —
Ni Cyntia, ni Hesper z jutrznią się rumieni,
Kiedy im nie użyczy Apollo promieni.
Halino! Nimfo śliczna, Nimfo okazała!
Widzę ja, że twe czoło przyjemnością pała;
Oczy jasne goreją równo z Cynozurą,
Wargi się okrywają wstydliwą purpurą;
Lecz jeżeli cię wierszem gładkim nie ozdobię,
Żaden w odległym wieku nie wspomni o tobie.


Muzyka.

Spiewaczko Mohilowska! kędy się zabawiasz?
Po której teraz łące białe nożki stawiasz?
W którym kącie swe lata trawisz Ukrainy?
Powiedz, oto cię pola i wielkie doliny
Podolskie chrzęstem kłosów pochyłych wzywają,
Oto cię pochodziste góry wyglądają;

Ty na wszystko niedbała wolisz Aleksemu
Temi czasy w dąbrowie przygrawać lubemu.


Śpiewacy.

Skowrónek w czystem polu, łabędź wedle wody,
Słowik w zielonym gaju krzyczy słodkie ody —
A ja na każdem miejscu wdzięcznej Symnosymie
Ogłaszam równym rymem twe wesołe imię,
Że tych pieśni łabędzie krzykliwi się uczą,
Że je już skowrónkowie i słowicy nucą.


Muzyka.

Tobie można Wenero! i twemu dziecięciu
(Bym zupełny zostawał w świętem przedsięwięciu)
Dawałem w upominku bogate objaty:
Często przed twym ołtarzem pysznym cap brodaty
Upadał zarzezany, często na ofiarę
Przynosiłem grzywaczów wychowałych parę,
Codzień pod twym tytułem zrobione filary
Świeżem mlekiem z bukowej napawałem czary;
Ale żeś mię miłością nową zarzuciła,
Żeś mi gładką w zalotach Greczkę naraiła,
Tej, jako zbiór mój, tak sam ofiaruję siebie,
Tę darunkami błagam znacznemi, nie ciebie.


Śpiewacy.

Ucieszne ogrodniczki, moje Podolanki!
Gotujcie śliczne wieńce i wonne równiaki,
Rwijcie młodziuchne róże, przynieście barwinku,
Oddajcie wszystkie kwiaty wdzięczne w upominku
Nadobnej Pelagii, żeby przy tem zielu
Dowiedziała się o mnie swoim przyjacielu.
A jeźli ją te błahe nie zbłagają dary,
Bierzcie na pomoc gusła i niezbyte czary —
Temi abo przełomcie krnąbrność jej srogości,
Albo ulżyjcie we mnie bolu złej miłości.


Muzyka.

Hiola flołeczki użyna na łące,
Rozyna zrywa róże czerwono gorące,
Amarynta rozmaryn szmaragdowy lubi,
Maryna rozsadzonym majrunem się chlubi —
Lecz gdy piękna Pałachna nad wstydliwem czołem
Zwiesi wieniec z wasiłku wity równem kołem,
Jako sama dziewice urodą przodkuje,
Tak przy niej insze zioła wasiłek celuje.


Śpiewacy.

Pomnisz Pałachno! kiedyś do sadu przybiegła,
Żebyś prześcigających wiśni pilno strzegła.

Ilekroć ja w chrościnie odbieżawszy trzody
Usiłowałem smacznej zakusić jagody,
Zawsze zabraniałaś mi; przeto je też szpacy
Świegotliwi i leśni obzobali ptacy.
Fortuna przyjaciela, bóg fortunę dawa,
Przy kim bóg, przy tym szczęście nieomylne stawa.


Muzyka.

Jaskółka przed świtaniem zwykłe żale kwili,
Skowrónek równo ze dniem śpiewaniem się sili,
Zezula pod południe głuszy głośne gaje,
Świercz polny przed wieczorem słyszeć się nie daje —
Lecz słowik z pierwszym mrokiem siadłszy na topoli
Nie może nieszczęśliwej opłakać swej doli,
Żałuje lichych dzieci, do których się skradła
Sztuczna wiewiorka, aby oraz je pojadła;
Patrzy smutna maciora, jako zbójca krwawy
Karmi płodem niewcześnym gardziel niełaskawy,
Tymczasem to skrzydłami daremnie trzepiece,
To polatując zewsząd rzewliwie szczebiece,
Aż też nie mogąc skwierku znosić biednych dzieci;
Z krzykiem nieutulonym na topolą leci,
Tam zupełną noc świtu porannego czeka,
A nigdy nie przestając rzewliwie narzeka.
I ty Bombiko! słusznie płaczesz, twe dziewoje
Uwiedzione niewolą cierpią w Nahajowie.


Śpiewacy.

Jużem był pogardziwszy kutnarskie piszczele
Począł przy serbskich gęślach śpiewać, jako wiele
Kantymir z hordyńcami znajomej drużyny
Nagle z Pokucia zagnał w tatarskie dziedziny,
Kiedy przed czwartem latem wypadłszy bez wieści
Kuczmańskim szlakiem wpadło zagonów trzydzieści.
Z żalem mi przychodziło rzuciwszy piszczałkę
Dumać, jako z Dametą siwego Menalkę,
Także Wontona z Tyrsym w niewolą pojęto,
Jako Melibeusza z Tytirusem ścięto,
Tem więcej, gdym wspominał czarną Likorydę,
Przy niej skrępowanego męża jej Licydę —
Alić coś za dziecina skrzydlasta w leszczynie
Zaczęła padwan krzyczeć o mojej dziewczynie;
Ja melodyjne słysząc dzieciny śpiewanie,
Odłożyłem na stronę niewesołe granie
Rozumiejąc, że lepiej o zalotach nucić,
Niżeli się z upadku sąsiedzkiego smucić.


Rozyna.

Już przestają.


Lidychna.

Czy nie czas?


Rozyna.

Zapewne, nie pomnię,
Abym kiedy muzyki słuchała tak skromnie.


Lidychna.

Bowiem ci smakowały wierzę nowe dumy.


Rozyna.

Pójdźmyż, kiedy ustały już muzyckie szumy.



IX. Przenosiny.

Muzy me, Muzy, ucieszne dziewice!
Starszych słowiańskich Kamen służebnice
I wiekiem młode i wdzięcznością małe,
W których me lata jeszcze nie dojźrałe
Zakochawszy w przeczystym Parnasie,
Nad Kastalijskim zdrojem, w drugim razie
W Pafie i w cieniach Lampsaceńskiej skały,
Między mirtami z pilnością szukały.
Już też od lutni waszej one strony,
Które brzmią córkę i wnuka Diony,
Przecz odrzuciwszy, przywięzujcie inne
Pieśni i miękkich przymówek niewinne.
Muzy me, Muzy, ucieszne dziewice!
Witajcie ze mną dziś oblubienicę
Wielkiemu rządcy niebieskiej machiny
Przyprowadzoną z odległej krainy;
Wprawdzieć jej imię światu temu tajne,
Ale postępki, także niezwyczajne
Sprawy, cierpliwość, męczeństwo i drugie
Odwagi czasy pamiętają długie.
Pomnią, że to jest jedna towarzyszka
Swiętej Urszuli, która będąc bliska
Świata lepszego, od szable pogańskiej
Zmarłszy, przybytek nawiedziła pański;
Duch jej przed bogiem stanął, ciało święte
Jest do kolońskich pokojów przyjęte.
A teraz z między jedenastu dziewic
Tysięcy wieczny wzywa ją królewic.
Znaku się tedy rytmy me nie mylą,
Że ją nazowią świętą Bogumiłą.
Azaż nie miła bogu, że dla boga
Straszna jej najmniej nie była śmierć sroga?
Patrzcie, jak Tytan raniej z łoża wstaje
Dnia dzisiejszego, a nad ruskie kraje
Przypadłszy jaśniej niźli kiedy świeci,
Jaśniej rozpuszcza promieniste nici,

Chmury potoczne łagodny Fawoni
Za czarny Euxyn wolnem skrzydłem goni,
Niebo umiata, obłoki pogodzi,
Żywiące dusze swym wietrzykiem chłodzi.
Jak długa droga z budownego Kolna,
Zewsząd kwiateczków wonnych rzesza polna
Do nóg panieńskich z radością wybiega,
Jeden drugiego z uprzejmością ściga:
Ztąd jej zachodzi wdzięczna konwalija
Wespoł z fiołki, a — którędy mija,
Roście rozmaryn; ztąd drobniejsze ziele
Kwietna bogini na ścieżkę jej ściele.
Obaczcie, jako Leonowe mury
Z poziomych gruntów pod jasne kolury
Podnoszą wieże a, jako potrzeba,
Tykają swemi wierzchołkami nieba.
Te, które miasto opasały kołem,
Góry za ręce ująwszy się społem
Skaczą, padoły kleszczą i doliny,
Lasy śpiewają i gęste szeliny;
Na taki obchód, na takie wesele
Wysyła miasto swe obywatele,
Starzy i młodzi sypią się, a śladem
Idący ludzki gmin ciśnie się stadem.
Przed nią ciskają różnobarwe kwiatki
Panny niewinne i uczciwe dziatki,
Panny śpiewają, a dziateczki kołem
Stanąwszy biją po trzykroć jej czołem,
Idą i roty bisiorem odziane,
Złotem ramiona świetnem przepasane,
Z złotych puharów wonności pachniące
Na okoliczne powietrze lejące.
Orszak dziewiczy według obyczaju,
Śliczny hiacynt i zrodzone w raju
Lilije niosąc, najmniej się nie smuci,
Owszem wesołą melodyą nuci;
Przy nich szemrzące arfy swój dźwięk dają,
Przy nich się cytry, lutnie odzywają,
Puzany męskie i insza muzyka
Wykwinty nieba stołecznego tyka;
Tudzież puszkarskie zapalone sztuki
Wydają z trzaskiem straszno szumne puki,
Z ogromnem grzmieniem na wszystek świat wyją,
A głosem ostrym ludzkie uszy biją,
Aż się jaśnieją i zakonne cienie —
Bernardyńskiego klasztoru kamienie,
Domu bożego, jako żywe skaczą,
A gościa swemi pokojami raczą.
Na tryumf starzy i młode dzieciny
Spieszno do pańskiej garną się świątyni —

Ciesząc się wzajem wesołą nadzieją,
Nowy rym głosem jednostajnym pieją:
Witaj panienko, witaj ulubiony
Klejnocie! między zimne Akwilony
Do ruskich włości przedniejszej stolicy
Przyniesiony aż z koleńskiej granicy.
Pociecho nasza, pożądana iście!
Pocieszyło nas twoje lube przyjście:
Bowiem, czegośmy od dawna pragnęli,
Żebyśmy własną opiekunkę mieli,
Otoż z wyroku wielkiego kapłana
Ty za patronkę jesteś nam przydana,
Żebyś kłopoty, żebyś nasze troski
Nosiła aże przed majestat boski.
Prawdziwie tedy jesteś Bogumiła,
Żeś twe pokoje dawne opuściła
A nawiedziłaś swą osobą progi,
Tobie oddane i bogu nad bogi.
Tobie albowiem jest wygotowany
Ten pałac, ciebie w nim twój ukochany
Czekawszy długim czasem oblubieniec
Dziś kładzie świetny na twą głowę wieniec.
A ty mu nasze ubogie dziedziny,
Nasze derewnie i insze krainy
Ruskiego księstwa, strapione owszeki
Do niepochybnej zalecaj opieki.
Nie zapominaj także i hymnisty
Twojego, który ten rym wiekuisty
W zupełnem Kamen zgromadzeniu prawie
Poświęcił twojej nieskończonej sławie;
Wspomnij na jego Helikon rożany,
Tobie na wieczną ozdobę oddany,
Ani go z twojej przychylnej opieki
Nie chciej wypuszczać odtąd aż na wieki.



X. Zalotnik.

Szósta jesień mijała po Cecorskiej wojnie
Nieszczęsnej, jako ludzka krew lała się hojnie,
Kiedy nad mętnym Prutem Gałka nie pozorny
Mordował zapalczywie lud polski wyborny,
Że znaczniejsi rycerze, bojownicy przedni
Zbici ciałami swemi plac okryli jedni,
Drudzy zasię za Dunaj odległy zasłani
Szlacheckich swobód zbyli marnie zwojowani.
Wielekroć po tej klęsce roksolańską ziemię
Plondrowało haniebnie brzydkie chańskie plemię,
Nakoniec, gdy ci zbójcy z dzikim Muradynem
Wypadłszy z krymskiej hordy niezliczonym gminem —

Pustoszyć poczynali żyzne ruskie pola,
Ogniem i mieczem niszcząc nieobronne sioła,
Natychmiast za przestrachem niespodzianej trwogi
Uchodzić prędko począł wiejski lud ubogi:
Część na grzeskie jeziora, część do gęstych lasów,
Część ich zbiegła w budowne zamki. Tychże czasów
Filoret, syn Florydy na miejsce świebodne
Unosząc zdrowie, miasto nawiedził dwójgrodne,
Pierwsze w rosyjskim kraju; ten, acz mały rodem,
Jednak za rozsądnego dowcipu powodem
Pierwszą młodość poświęcił ślicznej Pierydzie,
Z którą na Helikonie i kwitnącej Idzie
Lata drobniejsze trawiąc, sprzęgać rymy sforne
I pieśni uszom ludzkim podawać wydworne,
Przytem mądrze uderzać w czterdzieści pięć strony,
Abo flety miarkować dobrze wyćwiczony,
Kiedy — przez jeden miesiąc, gdy się ledwie bawił —
Nowy postrzał do serca Knpido mu wprawił,
Albowiem tychże prawie dni Bineda młody
Z nadobną Rozaliją odprawował gody,
Przy nich skoro Filoret obaczył Fedorę,
Przezacnego Jankuły ukpchaną córę,
Skoro jej serce swoje podał na ofiarę,
Ona mu także słówek darowała parę:
Zakochał całą duszą; choćże potem trwogi
Ustały, gdy nad Rosią on Muradyn srogi
Pole na głowę stracił z dwunastą tysięcy,
Przed Doroszeńkiem krymskich odbiegłszy miesięcy;
Choćże Filoret, mury pożegnawszy ludne,
Dziedziczny dóm nawiedzał, zawsze myśli trudne
Serce mu uciskały, lubo późne zorze,
Lubo rane wstawały, myslił o Fedorze.
Więc oczywiście po nim znać było odmianę:
Już ani towarzystwo, ani ukochane
Rówienników igraszki jemu miłe były,
Lecz go coraz tesknice przykre unosiły —
Aż nakoniec umyślił, bogaty dobytek
I z gospodarstwem wiejskiem sprzęt domowy wszytek
Zpieniężywszy, pożegnać ojczyste zagrody
A zbytniem ukochaniem wetować swej szkody.
Przetoż między skałami i pustemi lasy,
Zdradzając przechadzkami nie wesołe czasy,
Od młodzi i zwyczajnych zabawek uciekał,
Kwoli nieszczęściu swemu żałośnie narzekał,
Tylko się w osobności miłości uskarżał,
A narzekania smutne często te powtarzał:
Zostańcie już bezemnie pola ulubione,
Wonnemi kwiateczkami nadobnie upstrzone,
Zostawajcie i łąki moje ukochane,
Farbistemi ziołami ślicznie haftowane!

Naco kwitniecie? naco trawą zarastacie?
Naco tak bujno długie kosy rozwijacie?
Już ja więcej czabanów rogatych na waszę,
Ani bydła drobnego nie pożenę pasze,
Nie będą więcej trawy owce me podstrzygać,
Nie będą więcej po niej koziełkowie biegać.
Żegnam was o pagórki i doliny niskie,
Żegnam was o dąbrowy dalekie i bliskie!
Przedtem tylko pojźrawszy na zielone lasy,
A przywiodłszy na pamięć sobie młode czasy,
Zaledwiem tylko siadłszy w chłodzie począł śpiewać,
Musiało wszystko ptastwo ku mnie się ozywać,
Nad wszystkiemi padoły muzyka ma brzmiała,
Ustawnie ze mną Echo żałosna dumała —
Teraz miejsca ucieszne, teraz głośne skały,
Które mej melodyi namyślnie słuchały,
Także cichem szemraniem mijające rzeki,
Ze wszystkiemi strugami żegnam was na wieki!
I wy miejcie się dobrze mieszkańcowie leśni!
Już nie będziecie więcej słuchać moich pieśni;
Ponieważ tak się zdało najwyższemu bogu,
Pójdę z żałością śpiewać do pysznego progu,
Będę smutnie narzekał przede drzwiami, zali
W ostatniem utrapieniu kto się mnie użali.
Wiem, że kiedyś Orfeus, dla umarłej żony
Spuściwszy się w otchłanie srogiej Persefony,
Dźwiękiem lutni łagodnej do płaczu przyprawił
Czarty i na czas panią swą od nich wybawił
Ja przygrawać mam wolą nie jędzy złośliwej,
Lecz duszy z przyrodzenia bardzo lutościwej.
A wy pasterze moi! gdzie się zabawiacie?
Czemu się prędzej do mnie wszyscy nie schadzacie?
Pomnię, zawszeście przedtem półdniowego czasu
Przybiegali kupami do mego szałasu,
Teraz was niemasz! czyli kędy indziej w cieniu
Piszczałki wydymacie przy chłodnym strumieniu?
Czyli podobne moim trapią was kłopoty?
Czyli was zatrzymały domowe roboty?
Przyjdzie i wam powiedzieć ostateczne słowo:
Daj, żebyście lepszych lat doczekali zdrowo,
Daj, żebyście do śmierci, krom sielskiej dziewice,
Nigdy nie poznawali miejskiej miłośnice.
Prawda, iżem zakochał w szumnej białogłowie,
Potomnym wiekom ze mnie zostanie przysłowie
Słuszne, albowiem zdrową pogardziwszy radą,
Zaniechałem Małanki z Cyceryną bladą;
Wyście mię wychwalały podzare sielanki!
Wyście mię zalecały hoże Podgórzanki;
Mnie jednak cicha miłość zacniejszym paliła
Ogniem, zawsze mi w sercu tkwiała Bogumiła;

Zawsze wolałem onej na łagodnym flecie
Teskliwe pieśni kwilić pod wieczór, a przecie
Z przypadku sąsiedzkiego wy nie urągajcie,
Ani mnie na biesiadach swych przepominajcie;
Owszem, kiedy sobótkę, jako zwyczaj niesie,
Zapalicie na błoniu równem lub przy lesie,
Dajcie mi dobre słowo, wspomnijcie mię mile,
Pamiętając na moje przeszłe krotofile.
Znajdzie się też, ja wierzę, cnotliwy młodzieniec,
Który na mą pamiątkę, zdjąwszy z głowy wieniec,
Powiesi go na brzozie; tam, jeźli go zoczy
Moja niegdy Olenka, pewnie go doskoczy.
Dobra noc kompania, pociecho jedyna,
Dobra noc ostatecznie miewaj ma drużyna!
Dobra noc lube kraje, przyjeme równiny;
Wszystkie krajeki wasze i wszystkie chróściny,
Wszystkie mię znały dobrze zapusty i bory —
Dobra noc, ja odchodzę od was do Fedory,
Fedoro najkochańsza! na twe słodkie imię
Serce mi znacznie kwitnie i lecie i zimie.
Ilekroć przypominam przyjemności twoje,
Rozmnażają się w sercu mem miłosne roje,
A myśli jako pszczółki raz słodką ochłodą
Cieszą mię, drugim razem żądłami mię bodą;
Czasem dobre otuchy do serca mi noszą,
Poją nadzieje chciwe pożądaną rosą;
Czasem też gorzkościami do mnie się ukwapią,
Kiedy duszę żałosną frasunkami trapią.
Przez cię barci w sercu mem porobiły pszczoły,
Przez cię bywam zasmucon, bywam i wesoły.
Wiele władzy użyczył bóg nademną tobie:
Co chcesz, możesz uczynić ze mnie w jednej dobie,
Rzecz dziwna ku wierzeniu, że twem jednem słowem
Abo ciężko choruję, abo jestem zdrowym,
To sprawuje niegodność wielkiego rodzaju,
Chociażże i ztąd chlubę masz w ojczystym kraju.
Nie, wyprawa bogata, nie posag dostatni.
Ani spadek po krewnych bezpłodnych ostatni,
Ale pieszczona miłość, rozmowy łagodne
Dały do twej niewoli ręce me swobodne;
Nadto przyjemność, która twarde skały kruszy,
Na twą stronę wzięła mi połowicę duszy,
Drugą zaś część w struchlałem zostawiła ciele,
Bym nie milczał postępków twych chwalebnych wiele;
A chociażbym zamilczał, same godne sprawy
Podadzą twą uczynność do potomnej sławy:
Same Łaski boginie, trzy siostry Charyty,
Na twe czoło przyniosą wieniec z róży wity,
A młody Hymen wonią zbogacone kwiatki
I wszystkieć oraz odda piękności swej matki.

Oto cię luba wdzięczność na rękach piastuje,
Oto skłonna przyjemność usta twe cukruje,
Wstyd z urodą zmieszany na twej ślicznej twarzy
Uciechy pożądane w oczach ludzkich żarzy.
Cokolwiek miał okrasy w sobie świat wesoły,
Cokolwiek zdobyć mogły śliczności żywioły,
Wszystkie na twą osobę przyrodzenie zlało,
Wszystkiemi twe szlachetne obfituje ciało.
Nie darmo tedy pierwsze prędkie zakochania,
Wszystkie chęci gorące i upodobania,
Wszystkie pożądające i lubieżne siły
W sercu mojem radośnem gniazdo założyły;
I nie darmo wróg jakiś bardzo niespokojny
W państwach północnych wzbudza niesłychane wojny,
Co rok Roxolanią Tatarzyn wojuje,
Pruską ziemicę zasię chytry Szwed plondruje,
Albowiem wszystkie zgody i wszystkie miłości
Z świata wszystkiego zbiegły do moich wnętrzności;
Wszystkie ludzkie przyjaźni Kupidowie mali
W sercu mem jako w skarbcu jakim zachowali.
Niechże młody Filemon Tyndarydę lubi,
Niech się piękną Janellą gładki Panas chlubi,
Niechaj Bedros wychwala urodziwą Nice,
Niech Tymon chwali śliczne Amorelli lice —
Co się komu podoba, niech trzyma, ja przecie,
Nad Fedorę nie mam nic milszego na świecie;
A chociażże mię ogień jej słodkich płomieni
Niezadługo w perzynę ostatnią odmieni,
Jednak godne pamięci wiecznej te zapały
Aby ze mną zgasnąwszy oraz nie ustały,
Na skale, która stoi w samym środku świata,
Tę pamiątkę położę na potomne lata.
Tobie moje Kameny i niesmaczne sprzęty
Pieśni nie doszłych, tobie dźwięk lutni odęty,
Tobie rącza Pafia, Kupido ochotny,
Gracye nietykane, Hymeneusz lotny,
Tobie ma willaneska, robotne sielanki,
Tobie służyć gotowe moje Roxolanki,
Tobie się kwoli moja melodya pieści,
Gdy się ozywa palcem mym w głosach czterdzieści,
Tobie moje uciechy, codzienne wesele,
Tobie ma krotofila pod nogi się ściele;
Tobie i mnie samego, jeszcze więcej rzekę,
I co może nademnie bydź, daję w opiekę.



XI. Żałoba.
Tymorynna, Hallicynia, Licydyna, Helenora, Pneumancya.
Poeta.

Tu się panienki żałobliwe śpieszcie!
Tu łzy niewinne i żale swe nieście,
Tu narzekajcie, gdzie wasz ulubiony
Wdzięcznie wysypia sen nie przebudzony.
O Tymorynno z piękną Licydyną,
Hallicynio z nadobną drużyną,
Tak z Helenorą, jako z Pneumancyą,
Tu zaczynajcie smutną trenodyą.


Tymorynna.

Kiedy się z nami rozstawał koniecznie,
Kiedy uciechy żegnał ostatecznie,
Kiedy odchodził w on kraj nie wesoły,
Wszystkie go oraz płakały żywioły,


Hallicynia.

Noc, która kresem wieku jego była,
Nagle niebieskie światła pogasiła,
Czasy swe płaszczem okrywszy żałobnym
Ujęła gwiazdom światłości ozdobnym.


Licydyna.

Hesper wieczorny przedtem się rumienił,
Natenczas smutną twarz swoję odmienił;
Grubą żałobą nakrył złotą kosę,
Z oczu obfitą na świat wylał rosę.


Helenora.

Tytan, dziennego nie obmywszy znoju,
Bladą twarz z swego pokazał pokoju,
Smutnemi rzucił promieniami, zgoła
Niższą słoneczne puścił drogą koła.


Pneumancya.

Do tego czasu dzień się jasny silił,
Odtąd już na wstecz trochę się uchylił;
Póty gorące rozpuszczał promienie,
Teraz ciąglejsze rozpościera cienie.


Tymorynna.

A ty słowiku, rozkoszny śpiewaku!
Czemu w zielonym cicho siedzisz krzaku?
Kędy twe pieśni, kędy twa muzyka?
Gdzie wybornego wykwinty języka?

Przedtem krzykliwem gardłem żale dawne
Czyniłeś słońcu i Cyntyi jawne;
A teraz, kiedy żal sam każe właśnie
Narzekać, twoja melodya gaśnie.
Śmierć, która świeżo prawie w pośród lata
Do obiecanych krajów z tego świata
Uciechę wszystkich pieśniotworców wzięła,
Głos żałobliwej ptaszynie odjęła.


Hallicynia.

Tenże puściła smutek na dziewice
Aońskiej góry; bowiem dla tesknice
Zakwitłe z głowy złożywszy korony,
Rzuciły głośne o ziemię bardony.
Pod suchą wierzbą siedząc przez dzień cały
Rytmy z lamentów żałośnych zbierały;
Na lepsze czasy odłożywszy himny,
Tworzyły treny na grób jego zimny.


Licydyna.

Przy nich Pestańskie młodziuchne boginie,
Złorzecząc z serca srogiej Proserpinie,
Przybrawszy sobie towarzyszek nowych,
Rozkwitłe kwiatki rwały w polach płowych
Już nie dla uciech ani wdzięcznych woni,
Ani dla większej krasy własnych skroni,
Ale zbierały hiacynty śniade,
Szałwije płowe, szpignarye blade,
Modre bławaty, żałosne maruny
Dla potrząśnienia opłakanej truny.


Helenora.

Córy rosyjskie, jego rówiennice,
Przepasawszy swe nabiodrki w bylice,
Superfinowe z głów zdjąwszy zaplotki,
Kiedy czas przyszedł zwyczajnej sobotki,
Pieśni kryłowskich chętnie zaniechały,
Miasto muzyki żałośnie dumały,
Głośne, jałowce rzucając i jodły
W ogień, czyniły za umarłe modły.


Pneumancya.

Do tegoż płaczu, do tego obchodu,
Z Leonowego śpiewaczki dwójgrodu
Prędziuchno przyszły, usta swe rzetelne
Lamentów, serce żalu niosąc pełne;
Już w piersi czyste uderzają dłonią,
Już włosy na wiatr wytrefnione ronią,
Nie słychać u nich pieśni pokojowych,
Ni gędnogłośnych wykwintów domowych,

Oprócz ciężkiego bardzo narzekania,
Oprócz z głębokich wnętrzności wzdychania.
Więc jedne łkając łzy leją obfite,
Drugie zaś wieńce z amarantu wite,
Niektóre, zwłaszcza jego bliskie ziomki,
Ciskają za nim drzew wonnych ułomki;
A my o siostry! jeżeli baczenie
Mamy na jego przeszłe słodkopienie,
Jeśli nam rytmy jego są przyjemne,
Któremi nasze pieszczoty tajemne
I niewidome pożegnał zapały,
A Kupidowe sercotyczne strzały
Hartował, sławiąc dary przyrodzone,
Oczy ogniste, usta zawstydzone:
Teraz ku jego długopomnej chwale
Nad głuchym grobem oświadczmy swe żale.


Tymorynna.

Tu serce moje, tu dusza ma żywa,
Tu moja roskosz wdzięczna odpoczywa;
A ja nad grobem i nad zimnym trupem
Czemu nie stanę Marpezowym słupem?
Czemu z pośrodku martwego kamienia
Nie toczę dawno krwawego strumienia.


Hallicynia.

Wszystkiemu światu raz umarł prawdziwie,
Tylko mnie samej i po śmierci żywie;
Miłość ku niemu, która się odnawia,
Ta mi go codzień przed oczyma stawia,
Zkąd, póki ducha w mem ciele dostanie,
I on zemną żyć nigdy nie przestanie.


Licydyna.

Gdyś postępował w podziemne krainy,
O jakoś śpiewał łabędziu jedyny!
O jako słodkie wypuszczałeś głosy,
Nie, żeś się lękał śmiertonośnej kosy,
Ale żebyś dzień, w któryś się odradzał,
Na lepszy żywot muzyką osładzał.


Helenora.

Kędy panuje zielorodna wiosna,
Tam i pokrzywa bujno roście sprosna,
A skoro zimą Boreas pogrozi,
Tak różę, jako pokrzywę zamrozi.
Póki żyjemy, mamy swe różnice,
Ale skoro śmierć wywróci na nice
Wiatrem nadziane nasze fantazyje,
Wszystkich nas w pudło jak łątki pokryje.


Pneumancya.

Dryady, które mieszkacie w Cyprysie,
Płaczcie po waszym wdzięcznym wierszopisie,
Miasto sowitych łez z twardej źrenice
Przez skórę martwą puszczajcie żywicę;
Oto hymnistę gładkobrzmiącej mowy
Zamkniono, ehej! w trunience cisowej!
Chociażże pokój podobny wam w drewnie
Otrzymał, przecie płaczcie po nim rzewnie.


Tymorynna.

Tobie ja niosę kwiateczki rożane,
Czerwone wespół z białemi zmieszane;
A jako długo na świecie pożyję,
Każdy rok niemi trunnę twą okryję.


Hallicynia.

Jeżeli kiedy moje rymy grube
Będą napotem nowej młodzi lube,
Już nie ja przez nie, lecz ty ulubiony!
Będziesz na laty potomne wsławiony.


Licydyna.

Ilekroć Echo przez łagodne strony
Od palców moich poda głos pieszczony,
Ilekroć w cichym ozowie się flecie,
Będzie po tobie tesknić na tym świecie.


Helenora.

Żeby weselej twoje kości miłe
Odpoczywały, z fiołków mogiłę
Wzbudzę nad niemi; a żeby mogiła
Nie więdła, codzień będzie łzy me piła.


Pneumancya.

Nie porfirowy postawię grobowiec
Nad tobą, ale krzewisty jałowiec;
Cedry Idumskie, oliwy z Alepu
I palmowego w krąg nasadzę szczepu.


Tymorynna.

Żegnam się z tobą o duszo niewinna!
Wielkiego żalu pełna Tymorynna,
A tem mię żałość bardziej trapi nowa,
Żem ci nie dała ostatniego słowa;
Przecie, com mogła, chętniem dała tobie,
W sercum cię moim pogrzebła, nie w grobie.


Hallicynia.

Kiedyś umierał, ktoć zamknął powieki?
Kto ostatecznie żegnał cię na wieki,

Kto poświęconą światłość dał do ręki,
Kto panu nieba oddał za cię dzięki?
Biadaż mnie! dajbym już więcej nie żyła,
Żem ci nędznica w tem nie usłużyła.
Umarłeś jednak nie ze wszystkiem zgoła,
Jako gdy polne usychają zioła,
Dziedzicznej jednak nie zbywają woni:
Także twa dusza, choć do czasu roni
Skazitelności podległe naczynie,
Dowcipem boskim i po śmierci słynie.


Helenora.

Siostry najmilsze, daremnie dumamy,
Gdy kochanego na świecie nie mamy;
Głuche to treny, próżne narzekania,
Niepłatne żale, także rąk łamania.
My lamentami żal w nas znakomity
Wzbudzamy, a on w cieniu śmierci skryty
Nie słucha tego, twardym snem uspiony
Spoczywa, póki nie wstanie wzbudzony
Ostatnią trąbą, gdy i nasze kości
Przejmie strach nagły pańskiej wielmożności.
Przeto natychmiast, grób jego żałosny
Strząsnąwszy płodem mijającej wiosny,
Daymy mu róże, rozmaryn, barwinek,
Dajmy w światłości wieczny odpoczynek.


Pneumancya.

Tylko ja sama me serce kochane!
Przy grobie twoim, nie przetrwanym stanę
Słupem, któremu z miłosiernych oczy
Łzy strumieniami frasunek potoczy;
Temi ja trunnę i kosteczki twoje
Spróchniałe codzień nieszczęsna napoję;
Żadna rzecz żalu we mnie nie okróci,
Bowiem w lamenty język się obróci,
Wargi me w szczere pójdą narzekania.
W piersiach mych ciężkie nie ustaną łkania,
Każdego czasu, w każdem miejscu, wszędzie
Rymem mi twa śmierć niespodziana będzie.
Śliczny paniczu, upieszczone dziecię!
Także się w ranem zwiodłeś od nas lecie!
Co to za gwiazda zawisnym promieniem
Lewo świeciła nad twojem ciemieniem?
Który wróg twemu zły szczęściu zaszkodził;
Kiedyś z żywota swej matki wychodził,
Lecz ani niebo we wszystkiem przeciwne
Tobie stanęło; bowiem ody dziwne,
Które śpiewyją Helikońskie siostry,
Pochopnie dowcip twój pojmował ostry;

Do tego córka uczonej Latony
Marnie wygnana z Argolickiej strony,
Upodobawszy sobie trojne wieże,
Których lew w bramie nieuśpiony strzeże,
Jakoby bliższem i sąsiedzkiem prawem
Wejźrała na cię swem okiem łaskawem;
Gdzie lutnią zdawna na niebo wzniesioną
Przy lewej nodze Klęcznia zawieszoną
Nakierowała przychylna Talia,
Gdzie siedmiogórnym padołom znak sprzyja
Nemejski, odtąd Hiperyon rany
Pokazuje wóz ogniem ukowany —
W tej stronie ducha cząsteczkę boskiego
Oddziedziczyłeś, tam zaledwie twego
Życia trojnitne siostry Erebowe
Zaczęły miotać krociuchną osnowę:
A już roztropne córki Mnemozyny
Obrały sobie twoje pierwociny,
Jeszcze u piersi przy dziecinnem mleku
Dałyć własności dojźrałego wieku;
Ztąd antystrofy słodsze nad kanary
W twoich się ustach zchodziły do pary,
Żaden przed tobą pięknej chwały pióry
Nie mógł wylecieć na Altyckie góry,
Żaden nad ciebie z ludzkiego plemienia
Nie mógł wyższego dostąpić imienia.
Nie przychylniejszej nad cię doznał Muzy
On znaczny pasterz wielkiej Syrakuzy,
Gdy sobie czasu od zabaw ukradał,
A proste słowa w gładki rym układał.
O gdyby była prędkiego zegarka
Pohamowała nieuchronna Parka,
Doszedłby był już twój rozum bogaty
W rozsądek chwały przed skoremi laty,
Jużbyś był domu twego szczytem przednim,
Jużbyś był w ustach ludzkich nie poślednim,
Godneby były skronie uwielbione
Nie zwiędłą nosić laurową koronę;
Lecz, że cię w pierwszym kwiecie nie dorosła
Letnia godzina w zimny kraj uniosła;
Że cię nam chwila zajźrała śmiertelna,
Długo po tobie utrapienia pełna
Ojczyzna z żalów gorzkich nie opłonie,
Długo w rossyjskiej tesknić będą stronie.
Pod któremkolwiek niebem, tej nie pewni
Wieści, mieszkacie żałośni pokrewni!
Słuchajcie posła nieszczęsnej nowiny:
Umarł wasz, umarł kochany jedyny.
O niefortunni, o biedni rodzice,
Zasłońcie smutne czarną bindą lice,

Żeby świat od was nie przejął żałości;
Nie lżyjcie waszej podeszłej starości,
Aby młodź nowa dla przeciwnych losów
Nie obrzydzała sobie siwych włosów.
Widzę ja, widzę, że wam serce targa
Ból nieokrotny, a codzienna skarga
Końca mieć nie chce, owszem swe milczenie
Tam weźmie, kędy złoży przyrodzenie.
I słnsznie; wyście lat sędziwych doszli,
A zaś ozdoba waszej latorośli,
W pół wiosny jarej, w pierwszej zieleninie,
Z okwitłym listem przed jesienią ginie,
Bo wyrok pański nie zawsze do żniwa
Bujno wyrosłym kłosom oczekiwa;
Podczas wieczorem, czasem też w poranki
Zbiera owoce, obrywa golanki.
Takci niekiedy Faeton gorący,
Wziąwszy kaganiec słońca pałający
Pod swój regiment w młodoletnim stanie,
Utonął marnie w wielkim Erydanie.
Tegoby do dnia dzisiejszego rady
Opłakiwały siostry Heliady,
Lecz, że im dawne przeszkadzają wieki,
Onoż Elektrem stojąc wedle rzeki,
Nakształt łez żywych przeźroczyste krople
Ciał martwych mienią w bursztynowe sople.
I tyś rozumem twym nieba przenikał,
I tyś się czołem twoim słońca tykał,
A teraz z prochem pomieszany lichym
Będziesz w milczeniu zagrzebiony cichem.
Nie będziesz w ciemnej nocy ponurzony,
Bowiem z teskliwą siostrą spółrodzony,
Gotują tobie nie ceremonie
Powierzchne, ani co roczne Nenie,
Ale łzy wieczne, kościelne ofiary,
Pamiętne rymy, nakoniec bez miary
Miłość życzliwą, którą życzą sobie
Co prędzej z tobą w jednym leżeć grobie.
Teraz, póki tchu w ciele ich stroskanem
Dostanie, będziesz nie obżałowanym,
Będą litować twej niezwrotnej straty,
Nie uleczy w nich bolu czas skrzydlaty;
Owszem im żalu pomogą zagrody
Sielskie i w miastach murowane grody,
Zapłaczą pola dalekie i bliskie,
Westchną pagórki wysokie i niskie.
I wy pasterze! chociaż jego kości,
Hiacynt przedni, kwiat sarmackich włości
Okrył pałacem pańskim, który z oka
Patrzy na mury wyniosłego Kroka,

Przecię wy kraju ojczystego blisko
Tu, kędy bujno obfite pastwisko
Trawą równiny okrywa dla owiec,
Wystawcie jego pamiątce grobowiec,
Sadźcie około cyparys postronny,
Nieskazitelne cedry, balsam wonny,
Czyńcie zapachy z wonnego kadzenia,
Czyńcie w kościołach częste pomienienia
Tak na obiedni, jako na wieczerni,
Niech modlą za nim słudzy boży wierni;
Wszyscy jałmużną i prośbą pokorną
Ratujcie duszę jego przywyborną,
Aby niebieskich w raju wiekuistym
Z barankiem pociech zażywała czystym.
Już odtąd, póki słońce całodzienne
Zapalać będzie gwiazdy nieodmienne,
Póki po roku nowy rok popłynie,
Niech między wami imię jego słynie.
Kiedy odpusty lub zielone świątki
Czas wam przyniesie, dla jego pamiątki
Świece odlane woskiem zażegajcie,
Wieńce po słupach kościelnych wieszajcie.
Ucieszna duszo! ponieważ już z woli
Boskiej ostatniej dostąpiłaś doli,
Niechajże codzień Hiperyon ciepły
Podnieca ogień w twojem ciele skrzepły,
Z oczu jutrzenka rana niech wynika,
Tamże i późna zorza niechaj znika.
W trunience twojej wiosna ustawiczna
Niechaj panuje, niechaj róża śliczna
Z kości wyrasta, usta twe kochane
Niech wylewają źródła nieprzebrane.
Tu koniec wierszom, ale żalu mego
Nie mam i nie chcę mieć końca żadnego.



XII. Zezuli syn.

Ucieszna Willanesko! chociaż między chory
Panieńskiemi w pustyniach Helikońskiej góry
Tańcami się zabawiasz, jednak z boskich lasów
Przybywasz do podolskich często skotopasów;
Powiedz poziomym rymem, jako kosmobrody
Faunus z dzikich uroczysk do Szawrańskiej wody —
Owszem jako wieść niesie (dziwna rzeczy nowa!)
Przybiegł do Lackich krajów z krasnego ostrowa,
Gdzie Borystenes z brzegów krzywych wodomnogi
Głośno nader Nizowe przeskakuje progi.
Tu zasię lasów dobrze nie będąc wiadomy
Tułał się po zapustach ludziom nie znajomy,

Póki sierpem nie lęgła stalnym ozimina,
Błąkał się w niedalekich polach Orynina;
A skoro nastąpiły pracowite żniwa,
Gdy bujności pozbyła ogolona niwa,
Usiadł przy Derewaczu tam, kędy koszary
I pasiekę przed laty miał Lukian stary.
Dotąd nieobaczony śmiertelną źrenicą,
Aż gdy nad krzyształową w południe krynicą,
Która prędko wynika z opoczystej szpary,
Usiadłszy różne głosy wypuścił z fujary,
Spiewaniem melodyjnem zbywając frasunku:
Dańko owczarz sędziwy, podtenczas z trafunku
Czabany wychowałe, czoło pysznej trzody,
Pędził z Mikonem kusym do krynicznej wody.
Najpierwej tedy Mikon skoro tylko zoczył
Kozonogiego bożka, strachem się otoczył
Mniemając, ie potwora bezecna; więcże go
Przed Dańkiem cicho udał za męża dzikiego,
Na co Dańko odpowie: Bożek to jest leśny,
Skoczek i śpiewak trefny, słuchajże go grzeszny.
Faunus też zrozumiawszy, że mu dali uszy,
Tak pieśniami dawnemi głos chrapliwy wzruszy:
Młody niegdyś Cefizus, wesołą urodą
Zwiedziony Liryopy, nad ksantową wodą
Porwał ją; ona potem zostawszy z Cefizem
Matką płód mianowała Narcyzem
Dla krasy niezwyczajnej, bowiem w niemowlęcym
Wieku przednim się córom podobał książęcym.
Wszystkie panny z dzieciństwa kochały w nim jeszcze
Tylko sam Tyrezyas, dając o nim wieszcze
Proroctwo, opowiedział: Czeka starość późna
Dziecięcia, jeźli swojej urody nie pozna.
Z takiej powieści rosły w ludziach zdania różne,
Płonne słowa się zdały, lecz nie były próżne:
Bowiem ledwie szesnaste lato swego wieku
Już przepędził Narcyssus, każdemu człowieku
Jednem tylko pojrzeniem do serca się wkradał,
Jako chciał, tak młodzieńcy i pannami władał.
Cóż potem? gdy on będąc od wszystkich żądany
W towarzystwo, i panny i udatne pany
Okiem pysznem przenosił, a swą dumą hardą
Nie jednego nakarmił rówiennika wzgardą:
Raz dla myślistwa polem ciekawe ogary
Prowadzącego, cicho z nieznajomej szpary
Mowna Bogini (która niepierwej się zgada,
Aż spytana w dolinach niskich odpowiada)
Obaczyła, natychmiast przez jego różane
Jagody gorejącą w sercu wzięła ranę;
Za nim ukradkiem dybiąc, tem się bardziej mieni
W ogień, im bliżej żywych przychodzi płomieni,

Jak głownia wyszuszona tłustej siarki syta
Prędko do siebie pożar pałający chwyta.
O jako wiele razów smętna białogłowa
Nie mogąc się doczekać łagodnego słowa
Z ust jego pełnych buty, sama pierwej chciała
Wdać się w rozmowę, lecz wstyd panieńskiego ciała
Mocno jej tego bronił, tylko w sercu kryła
Żądze one, a sobie tak cicho mówiła:
Ogniu mój, mój Narcyzie! tóż mię srogo pieczesz,
Czemu milczysz, czemu mi słoweczka nie rzeczesz? —
Alić szczęście zdarzyło: pilnując myślistwa
Narcysus odjachał był swego towarzystwa
Daleko, tamże długo po puszczy głębokiej
Tułając, pod pochyły wjachawszy opoki,
Krzyknął: Gdzieżem to ja jest? — Oto ja jest, mówi
Echo. — On zadumały na to jej odpowie:
Ktoś jest? przychodź sam. — Chodź sam, zarazem usłyszy,
Myśli, kto z nim rozprawia w tak odległej ciszy?
Znowu rzekł: Nie uciekaj. — Nie uciekam, ona
Odmówi. On — jeźli twa wola nie jest płona,
Zejdźmy się z sobą. — Zejdźmy, rzekła i bogini
I już ku niemu z ciemnej wybiegła jaskini
Z tą nadzieją, aby twarz jego okazałą
Całowała; ale on ujźrawszy płeć białą
Pierzchnął na stronę, tak ją w zamysłach oszukał
A, co większa, słowy ją surowemi sfukał:
Pierwej ja w twardej nocy pogrążony siędę,
Niżeli do zalotów twych powolnym będę. —
Będę powolną, rzekłszy Nimfa oczy łzami
Zalała, czoło jasne zwiędłemi listami
Otoczywszy zniknęła, do którego czasu
Zelżona nie wychodzi z pokrytego lasu;
Przecie zawziętych chęcić utracić nie chciała,
Ale trapiąc niespaniem młodość swego ciała,
Po puszczy ustawicznie narzekając głuchej,
Pozbyła barwy wdzięcznej, a z jej skóry suchej
Krew niegdy żywą ogień wyniszczył miłości,
Tylko głos przy niej został, a zgorzałe kości;
Opoczyste przyjąwszy na się przyrodzenie,
Podziśdzień odpowiedne zostały kamienie.
Takowej niewdzięczności na boginią zażył
Narcyzus, taki w pannach brak czynić się ważył;
Nie pierwsza to dziewica wzgardzone podnosi
Ręce do nieba, pomsty nie pierwsza nań prosi:
Daj, żeby go za jego postępkiem upornym
Bóg skarał przyjacielem hardym i niesfornym.
Tym modlitwom Nemezys mściwa uszy dała,
Narcyzowi karanie takie zgotowała:
Był zdrój przy lesie owym jako krzyształ czysty,
Wydając z swych wnętrzności potok wiekuisty,

Z niego ani pasterze pijali, ni trzody
Z źwierzem swawolnym jego zakuszali wody —
Trzcina tylko zielona nad onym strumieniem
Rosła, drzewa go chłodnym okrywały cieniem.
Tam przyszedłszy Narcyzus złożył swe odzienie,
A gdy chciał strugiem żywym ugasić pragnienie,
Bardziej pragnął; albowiem ujźrawszy z trefunku
Twarz swoję w źródle onem, w własnym wizerunku
Zakochał, zkąd postawę swą znikomą lubi,
Patrzy w cień swój nie wiedząc, że go ten cień zgubi.
Ile się przypatruje, tem się bardziej dumi,
Że mu się Nimfa jaka zjawiła, rozumie,
Zda mu się czoło ono równe marmurowi
Gładkiemu, dziwuje się oczom Fosforowi
Mało różnym, szyję swą wyniosłą i szumną,
Niechce jej z porfirową porównać kolumną,
Widząc swoje kędziorki i usta ozdobne,
Bogu raczej nie ludziom śmiertelnym podobne,
W ogień się prawie mieni. Nadto jeszcze z krzaku
Mirtowego bożeczek skrzydlasty z sajdaku
Wziąwszy strzał kilka, wonnym balsamem pokropił,
A skoro w Narcysowem sercu je utopił,
Tem więcej w nim własnego zakochania wzbudził,
Żeby się oszukiwał, żeby sobą łudził;
Stoi jako słup wryty, swoje oczy jasne,
Swoje wargi szkarłatne, wdzięczności swe własne
Bierze sobie na zgubę, swe rzeczy uważa,
Wyobrażeniem swojem samże się obraża:
Co ma, jakoby nie miał; czem sam jest, to chwali,
Samże ochłody sobie życzy, sam się pali.
Ilekroć chce swój wyraz i postać nie żywą
Pocałować, całuje wodę obłędliwą.
Miasto człowieka, źródło obłapia przezorne,
Co czynisz o pacholę! głupie i uporne?
Marnie dziecinnym błędem będąc omamiony
Miłujesz swój konterfekt w wodzie wyrażony,
Przestań swych oczu swemi źrenicami draźnić,
Nie chciej siebie samego samym sobą błaźnić.
Przyjdzie czas, że pociechy tej duszą przypłacisz,
Prawdziwą piękność dla tej fałszywej utracisz.
Na to on mało dbały, kilka dni o głodzie
Przypatrując się pilno kłamliwej urodzie,
Stoi nad zmyślnym zdrojem z zmyślonej postawy
Oczy nie odwracając, koniec tej rozprawy,
Niźli się wiecznie zgubił przez własne pojźrenie,
Do lasów głos obrócił: O twarde kamienie!
O zakamiałe skały! wszak dobrze możecie
Pomnieć, jeźli kto kiedy tak szalał na świecie,
Jako ja? pała serce, w czem się ono kocha,
Chce naleźć, a nie może; o miłości płocha!

Czemu mię marnie zwodzisz? nie morze żeglowne,
Nie góry powiesiste, nie mury budowne
Nie gościniec odległy, do wdzięcznej ochłody
Przystępu mi zabrania, ale trocha wody;
Nadto, co mię najwięcej w tym przypadku boli,
Naddawa mi się moje kochanie powoli;
Bo ilekroć przez wodę twarz jego całuję,
Zawsze mi złote usta podać usiłuje,
A przecie dotknąć ciała ustami nie mogę,
Do czego mały ponik zagradza mi drogę.
Lecz ty, ktokolwiek jesteś, przecz mię oszukiwasz?
Czemu odemnie z wodą przemienną upływasz?
Wynidź troszeczkę na brzeg, a obacz dowodnem
Okiem, jeźli przyjaźni twojej jestem godnym?
Najdziesz wiek pierwszy, ujrzysz dar pięknej urody;
Często mię gładkie Nimfy wzywały na gody,
Częstokroć mi wianeczki przynaszały wite,
Częstokroć upominki słały znakomite.
I ty ucieszne dziecię karmisz mię nadzieją
Krociuchną, bo na mój śmiech usta się twe śmieją;
Kiedy ściągnę do twojej białej szyje rękę,
Wzajem mię chcesz obłapić, lecz na większą mękę
Do skutku nie przywodzisz; ile razów płaczę,
Tylekroć tobie kropla z jasnych oczu skacze;
O cokolwiek się spytam, cicho odpowiadasz,
Ruszając wdzięczne wargi, szeptem sobie gadasz.
To mówiąc obaczył się: Jamże to jest, prawi,
Mnież to moja płeć własna zapalczywie trawi?
Cóż to jest? miłośnikiem zostałem urody
Mojej, twarz mię rozpala odbita od wody.
O głupie me zamysły! kogoż ja to lubię,
Mnie samego nieszczęsny i szukam i gubię.
Bogdajżem już odstąpił mizernego ciała,
Żeby dusza przynajmniej odpoczynek miała,
To mój ślub; niechaj mię śmierć łakoma połyka,
Tylko kochania mego niechaj nie dotyka.
Już siły we mnie gasną, już w młodzieńskim stanie
Dni dożywotnie skracam, ale niech zostanie
(Gdy Kloto niezbłagana członki me pokruszy)
Po mem zejściu piękniejsza cząstka mojej duszy. —
To mówiąc znowu oczy rzucił na krynicę,
Łzami śliskiemi zmoczył rzewliwe źrenice,
Łzami wodę zamącił, cień też zaraz zniknął,
A on — kędy uchodzisz? gdzie uciekasz? krzyknął,
Postój troszeczkę, abym nasycił tem oczy,
Czego dotknąć nie mogę, niżeli wyskoczy
Na wolny wiatr z więzienia duch mój utroskany. —
W tem z gniewu płaszcz na sobie rozdarł haftowany,
Dłoniami uderzając wątłe piersi, które
Od bicia krwią czerwoną sfarbowały skórę.

Tak się więc pomarańcza udatna rumieni,
Tak się grona malują dojrzałe w jesieni.
Co gdy obraz obłudny toż ukazał na dnie,
Z wielkiej mdłości Narcyzus na ziemię upadnie
Tając, jako śnieg, który ciepłe słońce piecze,
Abo jako wosk, kiedy z żywych węgli ciecze.
Już mu z nienagła serce ogień zapuszczony
Zniszczył, jako w perzyny knot idzie spalony,
Już twarz wesoła spadła, już nie znać i ciała,
Które żałośna Echo skwapliwie chwytała,
Przecie na skale siedząc zapłakała rzewnie,
Gdyby tam przybydź mogła, przybyłaby pewnie.
Ile razów krzyknęło struchlałe pacholę,
Tyle odgłosów dała na niskim padole.
Rzecz jego ostateczna, powstawszy na nogi:
Moje rozkoszne dziecię, mój kochanku drogi!
Miej dobrą noc. — Dobra noc, echo odmówiła. —
Żegnam cię. — Żegnam cię, też ona powtorzyła.
W tem schorzałą na bujnej trawie złożył głowę,
Śmierć mu oczy zamknęła, odjęła i mowę,
Dusza wyszedłszy z ciała nad mętne jezioro,
Przezierać się w niem chciała. O tem zejściu skoro
Niewczesnem Oready piękne usłyszały,
Śliczne kosy żelazem ostrem ucinały,
Żałośliwe Dryady łzami się skropiły,
Echo lamentowała u martwej mogiły.
Gdy zaś pokrewni, jako obyczaj był stary,
Dla pogrzebu przynieśli pochodnie i mary,
Ciała nie było, miasto ciała kwiat rumiany
Naleźli białym listem wkoło przeplatany.
Przecie nakryli grób wonnemi wieńcy,
Z takim napisem: Panny i młodzieńcy!
Tu niemasz grobu, ani ciała w grobie,
Lecz grób jest ciałem, ciało grobem sobie.
Tak którzy w sobie ślepo się kochacie,
Próżne, choć pełne serce głupstwa macie.
Zatem Faunus umilknął, a oni owcarze
(Skoro im z oczu zniknął) na wiejskiej fujarze,
Rozumiejąc, że mieli zaśpiewać tak cudnie,
Grali zganiając bydło od wody w południe.



XIII. Winiarze.
Leszko, Miłosz, Samuiło.
Leszko.

Bóg ci zapłać Miłoszu, żeś nas nahodował.


Miłosz.

Wprawdziem ci się dla gości takich nie gotował,

Jednak, co dom miał, dałem wam ochotną ręką,
Tylko mało za wiele chciejcie przyjąć z dzięką.


Samuiło.

Przyjmiemy, tylko jeszcze prosimy o wety.


Miłosz.

To podobno o knysze, abo o pasztety?


Leszko.

Nie nasza rzecz, przewoźne jadać parmezany,
Mamy przysmak od ciebie inszy obiecany,
Po któryśmy uprzejmie zaszli tak daleko.


Miłosz.

Jać te fraszki szacuję moje bardzo lekko,
A prawie ni po czemu; ponieważ nie mało
Rymotworców po wszystkim świecie się nasiało.


Samuiło.

Tak to jest, że co żywo wierszyki partoli,
Ale nie płatne, jako kiedy kto na roli
Choć dobre ziarna, tylko że gęsto zasieje,
Drobny urodzaj miewa; tak się teraz dzieje:
Pełna niedoszłych nasza poetów ojczyzna,
Że miary zawierszona nie ma już polszczyzna,
Lada partacz wyrwie się z pospolitych ludzi,
To wiersze niepoczesne natychmiast paskudzi.
Przedtem rzadki kto Muzy jak świątości ruszył,
Tylko kogo swym duchem Cyntius napuszył;
Teraz lada kto z niemi swata się po prostu,
Jeszcze nie umie kozie zawiązać i chwostu,
A już słowom ogony zwięzuje, na rzeczy
Nie znając się, jak sroka koło płotu skrzeczy.
Przetoż mądre panienki, które tylko w trudnych
Wertepach i jaskiniach mieszkają nie ludnych,
Brzydzą się niemi, że ich tajemnice skryte
Objawiają i czynią wszystkim pospolite;
A chociażże który z nich poniewolną weną
Sili się nad niechętną ku sobie Kameną,
Chociaż i cudzej prace na pomoc zasiągnie,
Przecież nic, krom podmiotnych bęsiów[1] nie wylągnie,
Które abo w pieluchach zła chwila podusi,
Że żadna z nich potomnej sławy nie zakusi,
Abo jeśli do cudzych wpadną kiedy ręku,
W pogardzie ostatecznej zostaną bez wdzięku.


Miłosz.

I jamci na Aońskiej nie sypiał wierzchnicy,
Anim się kąpał w szkapiej z Minerwą krynicy:

Alem jako powiedział, trochę poetyki
Zwietrzyłem, powąchawszy niebaczkiem podwiki.


Leszko

Cóż na tem, choć podwiką trąci twój wiersz, kiedy
Podoba się naszyńcom.


Miłosz.

Słuchajcież go tedy;
Ale inakszej kuźni, w niewidanym stroju,
Już nie wyszywanego na miękkim zawoju;
Lecz, który mądrość wieczna na sercu mem lichem
Wyrysowała palcem i piórem swem cichem,
Ziemia, powietrzna fala, niebieskie okręgi,
Najpierwsze to są u mnie o trzech kartach księgi;
Na tych boskiej dobroci napisy prawdziwe
Czytam i konterfekty widzę jego żywe.
Kto słonecznej pochodni podniety dodaje?
Że za jasnym płomieniem pałać nie przestaje?
Kto jej konie pogania, abo wozem rządzi,
Że nigdy nie ustają konie, wóz nie błądzi?
Kto coraz nowe stroje sprawia nocnej ksieni,
Abo inakszą fozą co noc twarz jej mieni?
Czemu tańcem mienionym nigdy się nie strudzi?
Kto rosą ziemię kropi? kto świt rany budzi?
Kto jutrzence rumieńcem farbuje twarz jasną
I kto gwiazdy zapala, kiedy we dnie zgasną?
Czyje palce paździerzą śnieg jak wełnę miękką,
Czyją grad lodowaty formuje się ręką?
Kto nieścignione wiatrom przyprawuje skrzydła?
Kto ten świat coraz w nowe ubiera piększydła?
Za czyjem rozkazaniem noc po nocy kroczy,
A dzień z toru swojego na piędź nie wyboczy?
Czyj rozum czasom wrotnym zegary porobił,
A wieki na króciuchne minuty podrobił?
Jako z regestru chwila tuż za chwilą płynie,
Godzina hasło daje następnej godzinie,
Ledwie bowiem wolnemi skrzydłami Fawoni
Leniwą zimę od nas do Tatar wygoni,
Ledwie lody pokruszy, a pieniste śniegi
Rostopiwszy wypędzi za Hercyńskie brzegi:
Zaraz młodziuchna wiosna rożaną łożnicę
Otworzywszy umywa rosą białe lice,
Bierze na się rozlicznem kwieciem sute szaty,
Przyodziewa odarty świat w rożne bławaty,
Codzień odmienia nowym krojem szyte stroje,
Chłodniki ptastwu robi, gotuje pokoje,
Które Grudzień z wrodzonej odarł był okrasy,
Wesołą barwą nagie przyodziewa lasy,
Pola i łąki gołe, obłysiałe góry
Okrywa trefionemi misternie kędziory,

Wszystek świat szpalerami obija, po prostu
Nie żałuje dla ludzkich oczu z pracą kosztu.
Dla nozdrzy naszych brzydkich co przedniejsze, wierzę,
Perfumy i balsamy z nieba z sobą bierze,
Tych kwiatkowi każdemu daje jako mleka,
Aby swoim zapachem ucieszył człowieka.
Kiedy tako na oczy, i zapach nasz pasie,
Słońce codzień na niebie wyżej pomyka się;
Przed niem powoli wiosna do lasów ucieka,
A za nią lato ciepłe następując z lekka
Już nie postne uciechy i odory głodne,
Ale przysmaki dla nas niesie samorodne.
Wprzód obiwszy na ziemię z drzew panieńskie kwiatki,
Czyni z nich pożyteczne urodzajem matki;
One też jedne trześnie, jagody rumiane,
Drugie z siebie wydają muszkatelki rane,
Ziemia także poziómki, borówki, maliny,
Z cierpkiemi jeżynami rodzi smeredyny.
Ba ledwie się sałata z trybulą podniesie,
Zaraz ją z szparagami ogrodniczka niesie.
Jeszcze niedoszłe strączki, młodziuchne jarzynki,
Wyrywa i smakuje łakome nowinki.
Więc jako wiosna wionie, tak lato pożytki,
Nie ogółem w jeden czas wydawają wszystki,
Ale jedne po drugich wydawają z lekka,
Żeby nie obciążały zbytkiem swym człowieka.
Tylko spragniona Ceres z ciężkiego gorąca
Radaby szła do chłodu jednego miesiąca,
Sama szyję skłonioną do sierpa podaje,
Sama leniwym żeńcom chrzęstem kłosów łaje
I nie przestaje kręcić głową upaloną,
Póki się nie obaczy w gumnie pod zasłoną.


Leszko.

Takie przemijające czasów rozważanie,
Stoi za poobiedne prawdziwe kazanie,
I nie tęsknoby go nam słuchać do wieczora,
Tylko żeśmy takiegoż słuchali już wczora.
Raczej nam do winnice powiedz skryte sztuki
(Bo tej na Rusi nizkąd nie możem nauki
Zasiądz), żebyśmy mogli dla siebie winnice
Rozmnażać.


Miłosz.

I te ja wam zjawię tajemnice.
Kiedy ziemia struchlała obumiera zimie,
A oracz pracowity w ciepłej jamie drzemie,
Albo też z twarzystwem siedząc u komina
Przeszłe sobie zabawy smaczno przypomina,
Wtenczas opatrzny winiarz do lasa po tyki
Jedzie, gotuje noże, łozinę, motyki.

Abo też sanną drogą wyschłe góry gnoi,
A codzień koziorożca zimnego się boi,
I ten, gdy mróz moskiewski z paszczeki swej koziej
Wypuści, nie pochybnie winograd pomrozi.
Gdy zaś Febus rzuciwszy oczy ogniów pełne,
Zagrzeje marcowemu barankowi wełnę,
Jeszcze dobrze zgrzybiały świat się nie odmłodzi,
A już wiosna po łąkach prostowłosa chłodzi.
Ledwie z gór śniegi zejdą, a gospodarz skory
Z leży ozimej winne podnosi maciory,
Które gdy oschną, mało coś wytchnąwszy sobie,
Czyści je z kostrubatych wilków, z brudu skrobie,
Potem ochędożone z tej i owej strony
Wiąże do tyk natknionych, jak do mężów żony.
Ale że te żywe są, martwi zasię owi,
Przyjdzie małżeństwo dalsze za nich winiarzowi
Odprawiać; przetoż codzień to krzywym rzezakiem
Zbytki ich okrzesuje, to ziemie pod krzakiem
Rusza gracą stalową, to ją gnojem puszy,
To byle niepotrzebne trzebi z niej i suszy,
Tymczasem darów swoich obłoki nie skąpią,
Lecz świat przepadzistemi dżdżami często kąpią.
Słońce też nagość matek winnych przyodziewa
Promieniami i gole członki ich ogrzewa,
Aż z razu mchem szarawym, potem barwą prostą,
Naostatek papużym bławatem porostą.
Na czem nie dosyć mając, jak matki istotne
Co prędzej życzą sobie z Bachusem bydź kotne,
I przeto tak się długo z rogów jego śmieją,
Póki skutecznie płodem wszystkie nie nabrzmieją.
Pierwsza niewinność płodu ich zda się bydź marna,
Gdy zrazu małe z siebie wysypują ziarna
Nie inaczej, jak drobne ryby się więc ikrzą;
Lecz, jeśli się im wiatry północne nie przykrzą,
Ruda ich nie zarazi, a letnie pogody
Rosy im nie żałują i wcześnej wygody:
Prędko kwiat poroniwszy one położnice
Pełne przypłodków rocznych pokażą macice,
Codzień ich większe będą obciążać brzemiona,
Póki do zupełności swej nie przyjdą grona.
Tu dopiero gospodarz pewniejszy swej prace
Nie puszcza z rąk krzywego siekacza i grace,
Tą ziemię poleruje, chwasty dzikie strzyże,
Owym obcina łozie, niepotrzebne bryże,
Gotuje miejsce paniom młodym do połogu,
Coraz oczy i serce podnosząc ku bogu;
Bowiem niechaj jako chce winnicę swą zdobi,
Niech około niej pilnie całe lato robi:
Daremne trudy jego, niepewne nadzieje,
Jeśli niebo na pomoc jemu nie przyspieje.

Często robotę jego abo grad wymłóci,
Czasem mróz spali, podczas rdza w niwecz obróci.
Gdy zaś pan pracy owo doda łaski z góry,
Wtenczas najrychlej dojdzie winnica swej pory,
Pozbywszy oskominy, natychmiast słodyczy
I miękkiej płci potomstwu swojemu użyczy,
Zwłaszcza kiedy noc dłuższa na niebieskiej szali
Dzień przeważy, a ogień słoneczny świat pali,
Natychmiast Bachusowi policzki nabrzmieją,
A jagody się wstydem rumianym obleją.
Tymczasem ziemia soków, rosa swych kanarów,
Febus im nie żałuje łaskawych pożarów,
Że się jak w cukrze smarzą, a do smaku swego
Wabią oczy i ręce człowieka każdego,
Niejednego złodziejem czyniąc; każdy waży
Zakusić pańskich jagód, przetoż pilnej straży
Trzeba, niechaj wartuje z Argusem stookim,
Niech strzeże słodkich jabłek z nieuspionym smokiem.
Lecz już pory dostawszy swojej winne matki,
Chcą się z cieżarów ulżyć, już gospodarz statki
Zgotowawszy, brzemienne nawiedza swe panie,
Sam doroczne zaczyna naprzód winobranie,
Potem płód ich obierać każe swej czeladzi,
Oni też, jedni rzeżą, a drudzy do kadzi
Koszami zbiory one roznoszą z ochotą,
Insi nogami grona udeptane gniotą,
Ostatek soku prasą gwintowną z nich tłoczą,
A one z wewnętrzności swych łzy wesołe toczą.
Sam Bachus rozpływa się poniewolnym potem,
Gotując nam dobrą myśl z wielkim swym kłopotem.
W ostatku dziedzicznemu panu swej winnice
Sporządziwszy z gron przednich wieniec robotnicy
Kładą na głowę; za co on do wszystkich dużym
Takrocznie wino pełni polewanym krużem,
A zaś moszczem częstuje nowym winobrańce;
Oni w krasę podlawszy mozgów, idą w tańce
I nie przestają onej wesołej biesiady,
Aż im z nieba dobry dzień świt opowie blady.
Lecz nie tu koniec jeszcze przedsięwziętej prace,
Owszem gdy pierwsza zima do nas zakołace,
A Listopad ogoli liście z drzew zarazem,
Gospodarz zwykł opuszczać winnice, żelazem
Przecina małżeńskiego węzła słodkie związki,
Aż padną owdowiałe na ziemię gałązki:
Tamże brak między niemi czyni, które źrebne,
Zostawuje; wałaszy, które nie potrzebne.
Na ostatek, żałośny pogrzeb im sprawuje,
Te w pół dla zynkowania tylko zakopuje,
A drugie chcąc obronić od zimy nie lubej,
Całkiem układa w blisko wykopane gruby;

Sam, odprawiwszy zawód rocznego obrotu,
Zażywaj dni wesołych zbywając kłopotu.


Leszko.

Terazem się nauczył i z moim sąsiadem,
Jak się rządnie sprawować mamy z winogradem;
Dotąd rozumieliśmy, że dosyć po prostu
Latorośli nasadzić jak leśnego chróstu,
A ono całe lato trzeba mieć na oku
Winnice, kto skosztować chce smacznego soku.


Miłosz.

Trzeba ją też podlewać często, zwłaszcza z młodu.
Przetoż proszę was na dzban wystałego miodu.


Samuiło.

Ktożby się tak nadobnej prośbie nie dał użyć?
Tylko iżeśmy przyszli grzeszne ciało trużyć,
Acz ci oprócz trużenia, jako widzę, już tu
Dostąpimy z łaski twej ruskiego odpustu.



XIV. Zjawienie.

Wtenczas, gdy wynalazca wesołego trunku,
Z Menadami pianemi uchodząc frasunku,
Spieszył się na tokajskie bogate winnice,
Pafia w Amatuncie osiadła stolicę
Sprawy potoczne sądzić: przed jej trybunałem
Stawił się Hymeneusz z Kupidynem małym,
Oba rodzeni, oba miłości szafarze,
Ale już Kupidyna Hymen słowy karze.


Hymen.

Matko skrzydlastych synów, dziedziczko miłości!
Wnoszę tę skargę przed sąd twojej wielmożności:
Kiedyś nas swem dziedzictwem z bratem podzieliła,
Jemuś strzał, mnieś serdecznych ogniów powierzyła;
Jemuś dała strzałami wolność wszędzie szkodzić,
Mój ogień za małżeński stan nie ma wychodzić;
W czem mi winien, iż mimo rozmiar swej granice
Prawie aż do małżeńskiej przymknął się łożnice.


Kupido.

Niewdzięczny Hymenee! że z mego szafunku
Na ludzie nieposłuszne dodajęć ratunku,
Iże w jarzmo małżeńskie pędzę ludzkie syny,
Skarżysz się i do pomsty szukasz ztąd przyczyny ?


Hymen.

Kiedyż to było, żebym ja twojej pomocy
Żądał, który tak serca władzą własnej mocy

Wiążę, że się nie zerwą, aż gdy Prozerpina
Przędzę żywotnich nici żelazem rościna?
Twe okowy jedwabne, moje z dyamentu
Do ostatniego zgoła trwają testamentu,
Twoje tylko do czasu.


Kupido.

Prawdać, ale przecie
Nie jedne obyczaje są po wszystkim świecie.
Tu są ślubne dla ludzi napisane prawa,
A gdzie indziej zaś niema miejsca ta ustawa,
Lecz swawolna społeczność ludzki rodzaj płodzi —
W tych się krainach moja powinność przygodzi.


Hymen.

Tych ja tu nie wspominam, ale mówię o tych,
Którzy się do małżeńskich mają związków złotych,
Iż podczas godów ślubnych i samych i gości
Prawie do niesłychanej przywodzisz lekkości;
Kędy ja krotofile wwodzę i uciechy,
Saltarelle, muzykę i wzajemne śmiechy,
Tam ty wnosisz zaloty, tam rankor prowadzisz
I twardą pijatyką godowniki wadzisz.


Kupido.

Ani tego zapieram, bo na tem weselu
Dwoje ty ludzi spajasz, a zaś drugich wielu,
Których do tego aktu biorą, biesiadników,
Biorą ich jako świadków, abo pomocników
Obchodu małżeńskiego, i miałbym z twej rady
Dla dwojga ludzi inszej odstąpić gromady?
Lecz, jeżelim wykroczył najmniej z tej przyczyny,
Niech dekretem rozejmie matka swoje syny. —

Na te swary swych synów Cypryda się wzdrygnie
I zarazem je takim dekretem rozstrzygnie:
Prawo jest pospolite, że co się jednemu
Nie godzi, to się nie ma godzić i drugiemu;
Nie ma Kupidowego Hymen psować rzędu,
Ani Hymenowego Kupido urzędu
Ma się przykrzyć, a kiedy małżeńskie przymierze
Za uchwałę powszechną naród ludzki bierze,
Hymenowi samemu zwierzchność ta należy;
A jeżeli Kupido na ten fest przybieży,
Nie ma się nowoślubnych godowników tykać,
Nie ma strzał dla zranienia małżonków wymykać;
Pochodnią Hymenową jednak może świecić,
I tą, nie inszą serce każdemu podniecić. —
Ten dekret skoro Wenus przeczytała z karty,
Zaraz mniejszy synaczek obrócił go w żarty:
Niech go, prawi, na wodzie ciekącej zapiszą,
Niechaj się na nim wiatry za świadków podpiszą,

A jaką wagę mają przysięgi Wenery,
Taką wyroku tego będą mieć litery. —
Co obiecał, to ziścił nie zadługo potem
I oświadczył swój upor przykładem owo tym.
Leży miejsce Lwipola stołecznego blisko,
Dla piękności pradziwe boże dziwowisko,
Na nie wszystkie ozdoby natura swe wzniosła:
W pośrodku stoi góra do nieba wyniosła,
Z niej może człek dorzucić tak daleko okiem,
Ile przez dzień kroczysty kóń przepędzi krokiem;
Na karkach jej obłoki wspierają się wierzchnie,
Tam słońce wprzód oświta i najpóźniej mierzchnie;
Z tej strony od południa przekopy tajemne
I pagórki ją kołem obeszły przyjemne,
Jedne łyse, a drugie odziane leszczyną,
Niektóre gałęziste okryte buczyną;
Miejscami stoją sosny i wyniosłe jodły,
Doliny się żywemi oblewają źródły,
Z nich gdy uciekająca woda wodę goni,
Po głazach chropowatych głośno bieżąc dzwoni.
Na północy równina nieprzejźranem okiem
Pędzi do Bugu Połtew ochotnym potokiem;
Około niej to łąki, na nich gęste stada,
To role, po nich Ceres chodzi z sierpem blada.
Miła rzecz oku widzieć z wysokiej wierzchnicy
Bliskie pagórki, lasy, pola w okolicy.
Tu niekiedy on przedni, on poeta, który
Wszystkich Lachów rzymskiemi wyżej przeniosł pióry ,
Zwabił Muzy Bistrzyckie, Jowiszowe plemię,
Gdy malował wybornym pędzlem ruską ziemię.
W tych pastwiskach Semian przejmował najpierwszym
Sykulskiego pasterza dojne kozy wierszem.
Wszak wierszem (mówi Damon) gładkim każdy może
Przewabiać na swą stroną i mleczno i zboże.
Na tem miejscu Filemon z Zacharkiem, chłopięta
Rodzeni, zwykli pasać domowe koźlęta;
Do nich dwoje pacholąt równych niemal laty,
Lecz urodą celniejszych, na rożane kwiaty
Częstokroć przychodziło, na gadki dziecinne
I zabawki tym latom przyzwoite inne.
Zrazu się ich chroniły one pastuszęta
Rozumiejąc, że dworskie były to panięta,
Aż kiedy spółkowali częściej z sobą z bliska,
Strojąc żarty niedoszłe i proste igrzyska,
Poważyli się pytać, coby za rodziny,
Coby za imion były tak piękne dzieciny?
Ażci młodszy przechera rzecze z onej pary:
Matka nasza Cukrusia, pan ojciec z Lipary
Kowal chromy, braciszka Biłozorem zowią,
Mnie Kanarkiem. — A cóż tu robicie? ci mówią.

Chcąc, prawi, nas pan ojciec porobić masłkami,
Kazał nam kuć ufnale, poddymać miechami,
Ale że bolą ręce od twardego młota,
Prędko się nam sprzykrzyła kowalska robota;
Ja przecię kiedy Lewmistrz odszedł z domu kędy,
Kułem sobie żelezca, wytruchy i wędy,
A pan brat obaczywszy, gdy drótową siatką
Ojciec ułowił Marsa wespół z panią matką
(Czemu się i bogowie naśmiali do zdechu,
Ale matusi i nam nie było do śmiechu),
Zmówiwszy się po cichu wzieliśmy sieć onę,
A uchodząc niesławy poszliśmy w tę stronę,
Kędy się zabawiamy myślistwem: brat sidła
Ojcowe stawia, ja zaś różnego mu bydła
Zewsząd naganiam; jeźli źwierzę które zwietrzy
Takowe samołówki, mam na niego te trzy
Sztuki, którem u ojca zrobił sobie jeszcze,
To jest, na zatwardziałych hartowne żelezce,
Na skrytych noszę wytrych, a na łasych wędę;
Takim przemysłem zawsze źwierzyny zdobędę. —
Tych słów kozodojowie oni nie pojęli,
Owszem zuchwalców onych za prostaki mieli;
Przetoż bezpiecznie z nimi stroili to bitwy
Żartowne, to załebki, to chybkie gonitwy.
Nie nowina bywało z Kanarkiem Zacharce
Wsiadłszy na stare capy, śmieszne zwodzić harce,
Nie raz się Filenkowi z najmniejszej niesnaski
Odprawiać z Biłozorem trafiało zapaski;
Więc się i sami bracia częstokroć wadzili,
A potem się jednając kuszem mleko pili,
Którego nadoili u najlepszej kozy,
Uwiązawszy ją pasem konopnym u brzozy.
Było to, że Kanarek siadłszy wedle sośnie
Z Zacharkiem o zalotach śpiewali coś sprośnie,
Jako się mać pieściła jego z Adonisem,
Jakie fochy stroiła z trojańskim Parysem,
Jako gładki Pryamic gładszą Tyndarydę
Sztucznie porwał i uniósł pod ojczystą Idę;
Najbardziej gdy się kozy parkały w południe,
O mężach ich brodatych gadali nie cudnie.
Nie tak zasię Filenko nucił z Biłozorem,
Owszem odpoczywając rano pod jaworem
Piali, jak miłość boża, na opiekę swoję
Niesforne i niechętne wziąwszy serce dwoje,
Tak długo je przyjaźni spólnej ogniem grzeje,
Aże ich rozdwojone woli w jedno zleje;
Biorąc wzór z Lukrecyi, także Penelopy,
Jako postępowały z zuchwałemi chłopy,
I z wielu tym podobnych cnotą pań bez miary,
Które swoim małżonkom dochowały wiary;

Najczęściej wspominając, jako złej zarazy
Uchodząc w ludnych miastach z Kordulą Gerwazy,
W głuchych lasach w pokoju głębokim, od świata
Opodal sami z sobą złote żyli lata
Bez fasołów domowych tak słodko i mile,
Że się im mgnieniem oka zdały długie chwile —
I nie pierwej postrzegli lat pięknych po sobie,
Aże im włos przyprószył siwy skronie obie;
Których imiona dawno na drzewach wyryte
Dotychczas pokazują dęby nieprzeżyte.
Tych pieśni gdy się głośno powtarzając uczą,
A gaje odpowiedne głośniej niemi huczą,
Co żywo się zbiegało słychać ich, że rzadki
Ucha tam nienadstawiał z sąsiedzkiej czeladki;
Pieśni męzczyźnie, dziewkom młodzi muzykowie
Bardzo się podobali po oczach i mowie,
A gdy się coraz ku nim przymykali blisko
I często rozmawiali z sobą towarzyszko,
Starszy nucił, a młodszy zrobił łuczek z trzmielu,
Strzał kilka z rokiciny, a cięciwy z chmielu
Ukręciwszy jął stroić dziecinne igrzysko,
Na wszystkie goście strzały wypuszczając rzesko.
Zrazu w śmiech to im poszło, lecz kogo namacał
Po boku strzałą swoją, w ogień się obracał;
Nakoniec, tak się wszystkim postrzelonym zdało,
Że się im w szczery płomień przemieniło ciało,
Który nietylko przykro każdego z nich parzyć,
Lecz zdał się pożar między krzewinami żarzyć,
Że jedni od gorąca wody wołać jęli,
Bojaźliwsi z przestrachu żegnać się poczęli.
W tem oni przybyszowie rozpuściwszy skrzydła
Precz z wiatrem polecieli, jak nocne straszydła —
To dopiero się wszyscy jeszcze bardziej ztrwożą,
Jedni ich upiorami, drudzy kaźnią bożą,
Niektórzy latawcami iskrzącemi zowią,
Insi, że to nasłańcy właśni byli, mówią,
Abo też wiedmy, lubo odmieniec z nocwidem —
A to był Hymeneusz z bratem swym Kupidem;
Choćże się prędko z onej gromady rozeszli,
Przecie z sobą podniety owe w dóm zanieśli,
Zwłaszcza młodym pastuchom, nierychło do szczątka
Zgasła w sercu rozkosznych śpiewaków pamiątka;
Owszem nietylko pieśni, których wnet nawykli
Od symfonistów onych, codzień dumać zwykli,
Ale też wedle tekstu podobne do noty
Wyprawowali młode we wszystkiem zaloty.
Filenko dobrze jeszcze przed męskiemi laty
Chciał się stanowić, wszędy posyłając swaty,
Ujźrawszy lada Monkę przed karczmą w niedzielę,
Zaraz jej posłał pierścień abo ceregiele;

By się spukać, by oko dać sobie wyłnpić,
Przecie popowiczównie świeży wieniec kupić,
Umiał on co rok wiązać w dzień Piątnic Paraszkę,
Dawszy jedwabiem wyszyć rąbkową zapaskę,
Że tak długo koło jej uwijał się matni,
Aż się uwikłał ślubem i wpadł w dół ostatni.
Inakszą fantazyą znać było w Zacharku,
Nie chciał ten małżeńskiemu jarzmu podać karku,
Lecz że z młodu odprawiać zaczął mięsopusty,
Tejże się i na starość nie puścił rozpusty:
Między stadem dziewiczem jako buhaj brykał
I do cudzych się czasem jałowic przymykał;
Nieraz mu też zuchwałych rogów kijem ztarto,
Często ledwie nie z własnej skóry go odarto.
Nie wiele on sieluszkom na fawory tracił,
Tylko bykowe przez rok kilka razy płacił;
Przecie ani karaniem do świętego stadła
Nie mógł go nikt przewabić od cudzego sadła,
Prędko też w tym nierządzie osowiał, a grzyby
Frantowskie mu osiadły czoło bez pochyby;
Do tego, powiadają, że mu z kozich rogów
Dla lubości zadała młynarka pirogów —
A gdy go niemi w wieczór czwartkowy karmiła,
Ni tobie, ni mnie, trzykroć splunąwszy, mówiła;
I dobrze wywróżyła, bo z tego Zacharka
Ni bogu świeczki było, ni ludziom ogarka.
Rok temu właśnie minął w dzień świętej Pokrowy,
Kiedy z bratem na odpust chodził do Osowy;
Tam obadwa wspomnieli starodawne pienia
I, które w pierwszym wieku widali, zjawienia;
A podchmieliwszy sobie, wychodząc z kiermaszu
Wespół śpiewali, aż też omierzchli w pół lasu,
Gdzie błąkając omacnie na ziemię ulegli
Chcąc odpocząć, w tem ognia daleko postrzegli;
Nuż ku niemu co prędzej, a gdy przyszli blisko,
Obaczą nałożone z suchych drew ognisko,
Przy nim parę wyrostków; ci łuczywem smolnem
Podjęli się im świecić i gościńcem wolnym
Z chaszczów ich wyprowadzać, tylko że nie sprostał
Zacharko za Filenkiem, troszeczkę pozostał;
Zatem pierwszy przewodnik świecąc Filenkowi,
Prostą drogą go przywiódł aże ku domowi;
Ow zasię zwodnik raczej niż przewodnik, drugi,
Który swe ofiarował Zacharce posługi,
Tak go długo po karczmach, po wiklach, wąwozach
I po niedźwiedzich wodził nieboraka łożach,
Aż kur zapiał i puhacz przeraźliwie krzyknął,
Dopiero ów wódz głowni porzuciwszy zniknął.
Tu Zacharko zląkłszy się cicho sobie myśli:
Nie oniż to oszuści znowu do nas przyśli,

Zwłaszcza któregom niegdy za młodu polubił,
Żeby mię do ostatka w zeszłym wieku zgubił. —
Jakoż tak się nalazło; bo skoro noc gruba
Minęła, a jutrzenka nastąpiła luba,
Ujrzy swój nocleg dziwny: w nogach przerwa sroga,
Na boku udeptana wilczym śladem droga,
Nogi ciernie dotkliwe sposoczyło, głowę
Z czołem ociekłem szyszki osiadły borowe,
Własny bisów trużenik; dopieroż osądził,
Że równie cały żywot, jak tej nocy, błądził.
Bacząc się tedy bliskim ostatecznej zguby,
Obiecuje poprawę, czyni późne śluby,
Pisze po bliskich drzewach testament swój oną
Głownią od mary nocnej o ziemię rzuconą:
Zdrowie, sławę, majętność i sam siebie straci,
Ktokolwiek się z miłością nieporządną zbraci.



XV. Kozaczyzna.
Dorosz, Ostafi, Wojdyłło.
Dorosz.

Żywo widać panowie?


Ostafi.

I sami nie wiemy,
Czyśmy nieboszczykami, czy jeszcze żyjemy.


Dorosz.

Czemuż to?


Ostafi.

Jeszcze pytasz, jakobyś przychodniem
Niedawnym był do ruskich krajów przed tygodniem.


Wojdyłło.

Zaź niewiesz, co nas wszystkich i naszą ojczyznę
Potkało w nieszczęśliwą teraz kozaczyznę?
Kiedy zbójcy domowi, znajomi naszyńcy,
Zprzysiągłszy się na swą krew z brzydkiemi hordyńcy,
Ze wszystkiego do skóry zdarłszy nas dostatku,
I samych zaprzedali pohańcom w ostatku?


Ostafi.

Nigdy tak zajuszeni nie są i zażarci
Na krew uciekających myśliwców lamparci,
Nawet tak okrutnemi nad biednemi brańcy
Nie byli i nie będą nigdy bisurmańcy,
Jako nasi sąsiedzi i pobratymowie,
Co się z nami kumali; z nami hej! surowie

Postąpili złupiwszy nas samych, i dziatki
Wydali nasze niecnym Tatarom na jatki;
Na chudobę, na duszę, na krew swojej braci
Niewinną nastąpili niezbłagani kaci.


Wojdyłło.

Tak się z nami obiema tego roku stało:
Zdarto nas do koszule, potem grzeszne ciało
Haniebnie skatowawszy, gorzej niż na męce,
Za lada co w pogańskie zaprzedano ręce.
Tak to wierni druhowie, nie, raczej psi wściekli;
Sam tylko nam bóg pomógł, iżeśmy uciekli
Z więzów nieprzyjacielskich; już to trzy niedziele,
Nic nie uniosłszy, tylko trochę duszy w ciele.


Dorosz.

Cóż mi to powiadacie, jakobym w tej szkole
Nie był i ja i w tymże nie leżał rosole!
Nie uszedłem powszechnej z wami tarapaty,
Popalono mi gumna, stodoły, pnie, chaty,
Czeladkę, jakoby proch, na który wiatr wionie
Gwałtowny, rozpuszczono w jednejże godzinie.
Bydła mi nie zostało ani żadnej sierci,
Sam także wróciłem się zaledwie od śmierci.


Ostafi.

O Doroszu, Doroszu! na jakieśmy czasy
Przyszli, o których starsi nie słychali nasi,
Czegośmy nieszczęśliwi ludzie doczekali!
Słudzy nam, hej niestetyż, słudzy panowali,
Nasi właśni najmyci, smrodliwi gnojkowie,
Nam panom swym dziedzicznym usiedli na głowie:
Ono chłopstwo nikczemne, bezecni hultaje
Szczęśliwe niegdy ruskie splondrowali kraje,
Które miodem i mlekiem przedtem opływały,
Dziś się łzami gorzkiemi, krwią swoją zalały.


Dorosz.

Kto się kiedy spodziewał, żeby wypaść miały
Z tak maluchnej iskierki tak wielkie zapały,
Których ani obfite łzy ugasić mogą,
Ani krew wytoczona powodzią tak srogą!
Nie umiano tej iskry zalać wody kropią,
Teraz pożóg jej wielki rzeki nie zatopią.
Do takiej więc niewoli zbyteczne swobody
I łakomstwo przywiodło do tak znacznej szkody,
Że wszystkie zbiory nasze i ozdoby pańskie
Poszły na łup poddanym i w ręce pogańskie!
Wyrabowano miasta prawie aż do gruntu,
Które nie pomagały zdrajcom tego buntu,

Splondrowano fortece, zamki, twierdze, dwory,
Zburzono monastery i wszystkie klasztory,
A, nad co żałośna rzecz żadna bydź nie może,
Splugawiono ołtarze, także domy boże,
Pohańbiono świątości, pobożne świątynie
W łotrowskie obrócono (żalu nasz!) jaskinie;
Starzy hospodynowie, cerkiewni śpiewacy
I, nie wiedzieć kędy się rozbieżeli, diacy:
Jedni pokatowani z duszami się męczą,
Niektórzy w Perekopie kajdanami brzęczą;
Czernice poślubione bogu jawnej psoty
I małżeństwa nie uszły wszetecznej sromoty,
Wstyd panieński na niewstyd psom krymskim wydany,
Niewinne obrócone dziateczki w pogany.


Ostafi.

Gdzie przedtem stały karczmy, folwarki, wsie ludne,
Teraz wszystko pokryły popioły popudne;
Gdzie one pyszne dwory, niedobyte grody?
Gdzie słomiane chałupy i wiejskie zagrody?
Poszły z dymem do nieba, zginęło Podole
Nasiadłe, tylko z niego niebo dziś a pole!


Wojdyłło.

Żaden kąt od pogańskiej i chłopskiej nawały
We wszystkiej Rusi zdrowy nie został i cały,
Skryte tajniki, lochy, pieczary tajemne
I głębokie zmacano wnętrzności podziemne;
Już to przez zabobony, gusła rozmaite,
To przez próby i pytki nader wyśmienite
Zbadano utajone po jamach chudoby,
Nawet zmarłych odkryto nieboszczyków groby;
Trupów ropą ociekłych, przebutwiałych drugich,
Odarto wespół z skórą zgniłą z koszul długich.
Nie inaczej, jak stado paskudnych świń z głodu
Kiedy płot rozrzuciwszy wpadnie do ogrodu,
Pyrcia, biega, wierci się, pyskiem ryje wszędy,
Aż wywróci nogami wzgórę wszystkie grzędy:
Tak hałastry zadnieprskiej skozaczone tłumy
Kraj ruski obróciły w perzyny i rumy.


Ostafi.

A takiej im roboty i nieznośnych zbrodni
Duchowni pomagali wspomnienia niegodni,
Prawie, aby nas żywcem i całkiem pożarli,
Samego piekła na nas paszczękę rozdarli.


Dorosz.

Czego nas nabawiły domowe rozruchy!
Nie tylko nam dojadły ukraińskie muchy,
Ale i wielkim panom, aż musieli stadem
Na rączych przed tym umknąć za Wisłę owadem.

Przecie powołoszczyzny i tam im dobodły,
Ledwie na ostatni hak Polskiej nie przywiodły,
Że już na cienkiej nici Korona wisiała,
Sam tylko bóg ją trzymał, że się nie urwała,
Jakom słyszał od księdza lackiego w niedzielę,
Kiedym był na kazaniu z sąsiady w kościele;
Tenże przypomniał krówkę, co się lągnie w gnoju,
Skarabrusem ją nazwał, jakoby do boju
Przyszedłszy z bystrym orłem tak długo swojemi
Glutami nań strzelała zawsze smrodliwemi,
Aż one czerepachę pan lotnego ptastwa
Musiał jednać niemogąc znosić jej plugawstwa;
Bowiem i na wysokie drzewa za nim lazła
I na Jowiszowym go podołku nalazła —
Tak, prawi (kaznodzieja tenże mówił) dzieci!
Z szpetnym nieprzyjacielem wojna państwa szpeci.


Wojdyłło.

Raczej to panom, niźli nam należy wiedzieć,
Chociaż przed tą gawędzią i my się wysiedzieć
Nigdzie nie mogli jako żywi, tak umarli;
Dobrze, że się do nieba samego nie wdarli
Niezbożni olbrzymowie; aleć nie potrzeba
Na wojnę świętokradzką chodzić im do nieba,
Naleźli i na ziemi, jako z bogiem mieli
Walczyć, kiedy czartowskie ręce podnieść śmieli
Na kapłany i służby bogu poświęcone,
Na budynki imieniu jego wystawione;
Gdy świaszczeników, chociaż do cerkwi uciekli,
Przy ołtarzach jak bydło na ofiarę siekli.
Że krew, która z tułowów ściętych wypryskała,
Nieraz oczy Przeczystej w obrazie zalała,
Gdy malowanym świętym gęby wycinali,
Oczy kłóli, z janczarek jak żywe strzelali;
Kiedy piekielnym ogniem i pańskie przybytki
I trupy w nich pobite zapaliwszy wszytki,
Jako całopalone przed dawnemi laty,
Z dymem prosto ku niebu puszczali obiaty.


Dorosz.

Wierzę, że to nie ludzie w złościach tak uparci,
Raczej byli w człowieczech ciałach skryci czarci,
Ponieważ na cześć boską, tajemnice święte
I pomazańce ręce rzucili przeklęte,
Do tego prawosławnych cbrześcian tak wiele
Pomordowali oraz na duszy i ciele.


Wojdyłło.

Ludzieć byli, ale tak z ludzkości obrani
Właśnie, jakby z podziemnej wypadli otchłani,
Oprócz wierzchniej postawy i głosu ludzkiego
Nic więcej niemający w sobie człowieczego;

Okrutniejsi nad tury i dzikie bestyje,
Zjadlejsi nad jaszczurki, padalce i żmije;
Ktokolwiek się nagodził, z tej samej przyczyny,
Że był człowiekiem, a nie chłopem z Ukrainy,
Zabijali bez braku, i wszystekby byli
Gmin pospolity oraz na głowę wybili,
Tylko że Tatarowie przed śmiercią tyrańską
Wiele jeńców kupili w niewolą pogańską.


Ostafi.

Ba nawet którymkolwiek przechodzili śladem,
Parą swoją piekielną i szatańskim jadem
Włości całe, powietrza, wody, gumna, pola,
Obory zarażali i wszystkie żywioła,
Że więcej po odejściu pospólstwa pomarło,
Niżeli w bytności ich żelazo pożarło;
Jeszcze od tego czasu wszędy bydło padnie,
Jeszcze i pomarlica panuje szkaradnie.


Dorosz.

Wprawdzieć moja czeladka ze wszystką oborą
Do Derewacza uszła i tamże pod górą
W zasieczy wysiedziała przed tą burzą, ale
Skoro tylko do domu powróciła w cale,
Na pował chorowała, ledwo przebolało
Kilkoro, a z bydła mi rogu nie zostało.


Wojdyłło.

I mnie odeszły dojne czabanki i owce,
Tylko dwie zimowane zostały jałówce,
Dla tegośmy tu bydła dokupować przyszli.


Dorosz.

I ja toż przedsięwzięcie mam dawno na myśli,
Przysposobić cokolwiek macior dla przypłodku,
A że jutro krasny targ będzie pewnie w Gródku,
Pójdziemy rano z sobą wszystko troje w kupie;
Dziś przenocujcie zemną pospołu w chałupie,
A póki nam wieczerzy skrzętna gospodyni
I kołaczów z słoniną świeżą nie uczyni,
Usiadłszy na murawie pod wierzbami w cieniu
Pogadajmy o przeszłem naszem utrapieniu;
Wszak i jaskółki, skoro na wiosnę wylecą,
Bez przestanku się głośno witając szczebiecą
Rachując, wiele żywych, wiele zmarłych w wodzie;
Miło wspomnieć przypadki przeszłe na swobodzie.


Wojdyłło.

Lepiejby zapamiętać wiecznie kozaczyzny,
Niźli ją odnawiając, zagojone blizny

Drażnić; lecz, że inaczej wam się dwiema zdało,
Więc ja powiem najpierwej, co się ze mną działo.
Jako przyszłą nawałność żeglarzom na morzu
Gwiazdy opowiadają, tak na Zaporożu
Burdę kozacką, gdy się zaczynała właśnie;
Wiele praktyk domowych wróżyło nam jaśnie;
Nie było żadnej nocy, śmiele to rzec mogę,
Którejby nie trąbili kundysi na trwogę;
Nie było dnia, żeby weń stare wrony wieszcze
Nie miały krakać rano, a, co powiem jeszcze,
Żadnego roku wilcy większemi kupami
Nie wili się naszemi między koszarami;
Nawet się z domowemi spąchawszy sobaki,
Szkody w trzodach czynili — azaż to nie znaki
Unii niezwyczajnej, która biesa z krzyżem
Pobratała, Krym dziki zjednoczywszy z Niżem?
Nuż, gdy najwięcej chmielu w zapustne ostatki
Zażywaliśmy, azaż w tenże czas na klatki
Wiejskie i na pałace pańskie z wschodniej strony
Szturmowny wiatr i wicher wypadłszy szalony,
Oddzierając poszycia, łupiąc domy z dachów,
Prędko następujących nie był wieszczkiem strachów?
Lecz, kogo bóg pokarać chce, zdrową mu radę
Odbiera; tęż ja miałem na rozumie wadę,
Nie pokładałem sobie w pamięci tych wróżek,
Ani obawiałem się niebieskich przegrożek —
Aż kiedy jednym razem zza Dniepru wypadła
Z trzaskiem i błyskawicą straszna chmura nagła,
Kiedy przed jej potopem i kamiennym gradem,
Kędy kto mógł, uciekał: dopiero ich śladem
Nie dowierzając bagnom, ani trzęsawicy,
Umknąłem z domem wszystkim do ruskiej stolicy.
Tam proskurnica cerkwie krotoszyńskiej w bramie —
Pocobym się tak cisnął usilnie? spyta mię.
Gdym powiedział: Kącika poszukać niewieście —
Nie osiedzisz się, rzecze, nieboraku w mieście,
Jako zdzierżą potęgę mury ladajakie,
Której nie mogły wojska wydołać trojakie?
Płacz mi nie daje mówić, ale miasto zginie
I ktokolwiek się wtenczas żyjący nawinie;
Raczej, iż są Kozacy jednej z nami wiary,
Jednegoż zażywamy chrzęstu i ofiary:
Do katedry władyczej świętojurskiej radzę
Uchodzić wam i sama tam się wyprowadzę,
Przecieć i na krew swoję i mirrę władyczą
I na świątnicę będą mieć wzgląd męczenniczą. —
Co ja słysząc, i widząc ludzie rodu mego
Z miasta, jako z okrętu już już tonącego,
Wynoszące sprzęty swe i różne tłómoki,
Ustąpiłem na górę z żoną bez odwłoki,

Alem trafił pod samę rynnę z deszczu; bowiem
Nazajutrz po wtargnieniu (że co prawda, powiem)
Tatarowie z Kozaki jako gęsta chmura
Najprzód na cmentarz wpadłszy do świętego Jura,
Kilka tysięcy ludzi, którzy tam uciekli,
W oczemgnieniu pobili i na śmierć posiekli,
Niektórych powiązali Tatarzy w surowce;
Tak, kiedy kupa wilków wpadnie między owce,
Żadnej całej nie puszczą; abo gdy jastrzębie
Ze wszystkich stron uderzą na stado gołębie,
Choć się z strachu tęgiego przyczają do ziemi,
Przecie wszystkich poszarpią pazurami swemi:
Tak tu najmniejsza dusza śmierci abo łyków
Nie oszła suchą nogą jawnych rozbójników;
Bałuch okropny z wrzasku, lamentów i pisku
Umierających, jako na pobowisku;
Tu dzieci, tu niewiasty, tu leżą tułowy,
Tu pomieszane w kupę walają się głowy.
Wozów liczba bezmierna już pozakowanych,
Tamże nie mało widać skrzyń porabowanych.
Bacząc my to (a było nad tysiąc nas więcej)
W cerkwi drzwi zamknęliśmy drągami copręcej
Rozumiejąc, że nas dóm boży z onej toni
Swojem poszanowaniem od szwanku obroni —
Lecz prędko nas otucha oszukała błaha,
Bowiem do cerkwi wszystka przypadłszy wataha
Ze czterech stron poczęła łamać oraz mury,
Jedni z nich lud gromadny strzelali przez dziury,
Drudzy tłukli ciężkiemi fórtę taranami,
Niektórzy dziurawili ściany kilofami;
Insi przebiwszy zwierzchne młotami sklepienie
Spuszczali na gęsty lud orklowe kamienie,
Aż niektórzy od strachu napoły pomarli;
Aż kiedy się oprawcy drzwiami do nich wdarli,
Przesiecze siekierkami przez nacisk on srogi
I przez ciała czynili martwe sobie drogi:
Tamże jeden drugiego dusił w tym hałasie,
Jeden drugiego krwią swą napawał w tej prasie,
Że niezadługo cerkiew pospołu z przytworem,
Krwawą sadzawką, ciepłem stała się jeziorem;
Dopiero jako snopy biorąc z wiejskiej kupy,
Przerzucali na stronę obnażone trupy
I tak gołe za nogi na podwórze wlekli,
Jeźli duszę zataił który, znowu siekli.
Jako w tym żona z dziećmi zginęła nierządzie,
Nie będę wiedział pewnie, aż na bożym sądzie;
Ja przez ten czas w maclochu nieznacznie zakryty
Siedziałem za obrazem świętego Mikity;
Z razu widząc te mordy serce we mnie drżało,
A potem jako kamień od żalu ztrętwiało,

Żem dalej nie mógł patrzyć; dopiero pojźrałem,
Kiedy ihumen głosem zawołał niemałym:
Hej! Proboh chrestyjane! Temu horylicą
Polawszy plesz na głowie przepalali świecą,
Żeby wyśpiewał, kędy stare ryze schował,
Albo srebro; on z niemi o wierze rokował,
Lecz mu jeden powiedział: Bateńku choroszyj!
Nechoczem twojij wiry, łysze ditczych hroszyj.
Insi ustawnie Ilałaj, bre Guar, wołali,
Żeby się Tatarami, nie Rusią bydź zdali.
Takowe wyprawiwszy do południa sztuki,
Ci odjachali, graty powiązawszy w juki,
Po nich zaraz nadeszli z rydlami kopacze,
I nad pierwszych trzy razy ciekawsi badacze.
Ci już kruszcu szukając otworzyli groby,
Ruszyli wszystkie trumny i zgniłe osoby,
Z których zdzierali ropą obewrzały szmaty
I zaraz się dzielili zbutwiałemi płaty;
Naostatek wołając: Proszczaj światyj Juru!
Oberwali na ziemię obraz jego z muru,
Większe tablice rąbiąc jako drwa łupali,
Aż mię też w skałubinie onej wymacali,
Natychmiast żegnając się krzykną: Boh ne mara,
Ja na to: Ej czołowik, ta i wasza wiara.
Ale masz denhy lackie, — skoro to wyrzekli,
Jako mysz z onej jamy za łeb mię wywlekli
I obrali do naga; jedni za kaletę,
Drudzy za trzos, aże w nim naleźli monetę.
Ho, ho, ho krzyknęli, ty mużyku kozackie
Nieprzyjaciele nosisz z sobą, zdrajce lackie,
Gardłowa to jest sprawa i nie ladajaka ,
Ale żeś chrześcianin, a nie Lach sobaka,
Czynią ci atamani łaskę (dziękuj bogu),
Abyć trochę czupryny przycięto na progu.
Już mię jeden z siekierą do progu przywodził,
Aż się we drzwiach Tatarzyn z trafunku nagodził,
Ten opończę kilijską z konstrubatych sierci
Dawszy im, wybawił mię od zabitej śmierci;
Sam na smyczy jako psa prowadził do koszu,
Kędy com przez półroka ucierpiał Doroszu!
Nie spisałbyś wszystkiego na wołowej skórze;
Dam pokój , bo już widzę blisko podwieczorze,
Niech też o swojej biedzie powie nam Ostafi.


Ostafi.

A któż to wypowiedzieć wszystko dobrze trafi!
Powiem to, co pamiętam; ja ni o czem zgoła
Nie wiedziałem, aż wpadli Tatarzy do sioła;
Tam gdy jedni za dzieci, a za żonę drudzy,
Ledwiem się na pastewnik wymknął, za mną słudzy,

I uszliśmy do lasa, ztamtąd bez odwłoki
Przyszliśmy na rozświcie pod zamek wysoki.
A już pełno w kurniku ludzi było onym,
Ni strzelbą, ni żywnością słusznie opatrzonym:
Byłoć w czapkach baranich drabów niemal dwieście,
Których około jatek nazbierano w mieście;
Umieli z kobył strzelać, tylko z kapitanem
Porucznik ich już dawno dyszeli za Sanem,
Przez co i nierząd mógł bydź bez pasterzów w trzodzie;
Zbiegło też tam Podzamcze i wszystko Podgrodzie,
Stało i parę działek bez kul i bez prochu,
Inszego było ze trzy tysięcy motłochu.
Wszyscy pijacy głodni, którzy miasto walki
Wytrząsali biesagi babom i kobiałki,
Miasto warty hajducy wodę szynkowali,
A drożej ją niźżli miód pity przedawali.
Kiedy się tak morzymy na onej wierzchnicy,
Piątego dnia przypadli do nas buntownicy,
Okrywszy zewsząd górę jako mgłą szarawą,
Jedni strzelali, drudzy bieżeli knam ławą.
Tamże Tatarzy z góry puszczali nawiosy,
Huk wielki z obydwu stron w same bił niebiosy.
Skoro tedy w pół góry wbiegła ta lichota,
Najpierwej wypaliła z muszkietów piechota,
Potem na odsiecz z muru puszczono pociski:
Leciały tam kamienie, cegły, garnki, miski,
A wziąwszy pochóp z góry, kogo tylko w drodze
Potkały, witały go po głowie, po nodze —
Ten grad chmurę rozpędził chłopską, część jej wielka
Poszła w zad wywracając aż na dół koziełka.
Drugi raz niespodzianie, aniśmy postrzegli,
Kiedy Krzywonosowi łotrowie przybiegli
I poczęli dziurawić bindasami mury;
Tatarowie też strzały pościli jak chmury,
Że po wszystkim jako szczeć gęsto tkwiały dachu,
Wtenczas nabraliśmy się aż po uszy strachu,
Otoli to ognistą strzelbą, to cygańską,
Ledwieśmy odegnali szarańczę szatańską,
Miasto południowego broniło też boku,
Parząc do nich ustawnie z hakownic po oku.
Potem głód niesłychany piechocie dokuczył,
Że wielu do Kozaków przedawać się uczył.
Naostatek nie stało prochu im i lontów,
Aż musieli niektórzy knoty robić z gontów;
Przetoż nocą do miasta ustąpił burgrabi
Rzkomo dla potrzeb, za nim poszli wszyscy drabi —
A nieprzyjaciel w zamek opuszczony marnie
Wpadł, jako wilcy zwykli wpadać do owczarnie,
I tam gmin pospolity krzyczący żałośnie
Siekierami na ziemię walił jako sośnie;

Nie przepuścił białej płci, ani dziatkom małym,
Niby w lesie gęstym drwa, siekł wszystkich zahałem,
Naostatku pobitych odzierał z odzieży;
Jam na wierzchu narożnej wysiedział się wieży,
Od strzał tatarskich deszczką przeciem się zakładał,
Aż kiedą już samopał Kozak do mnie składał,
Musiałem na dół zstąpić; a on mnie do naga
Obłupiwszy kiścieniem jak smaga, tak smaga,
Abym powiedział, kędym pieniądze zachował.
Gdym go prosił, żeby mi jak swemu folgował,
Rzekł na to, żeś ty Rusin kotiuho! niedoszły,
Bo mięsem lackiem ruskie kości twe obrosły,
Przeto jeźli się dostać chcesz z nami do nieba,
Obić ci mięso lackie z kości ruskich trzeba.
Jakoż mię tak okładał bez wszelkiej litości,
Że mię niekędy mięso odstało od kości;
Zbiwszy mi tak na miazgę onym basałykiem,
Zawołał na Tatary mijające krzykiem:
Kardasim, daj mi który szmailską kulbakę,
A ja mu za nię tego daruję sobakę.
Prędko się nalazł kupiec, który gdy mię zwodził
Z zamku, w posocem ludzkiej śród goleni brodził,
Bo tam była obfitym krew wylana stokiem,
Że na dół wypadała przez bramę rynsztokiem.
Zaprawdę nic tańszego nie było w one dni
Nad człowieka i żywot ludzki bardzo biedny;
Lada szuja, by śmierdział kobużnikiem tylko,
Mógł zamordować ludzi na każdy dzień kilko
Bez karania — i owszem, tem się więcej chlubił,
Że swą ręką tak wiele głów niewinnych zgubił;
Żaden się nie obawiał za to boskiej kary,
Trzymając to, że milszej natenczas ofiary
Nie mógł bogu uczynić, jako lackie plemię
Wybiwszy, oswobodzić z niego ruską ziemię;
Przetoż wszędy leżało pełno, jako cielców ,
Porzezanych ciał ludzkich od onych wisielców.
Nie było i nie będzie (prawdę wyznać muszę)
Okrutniejszych tyranów nad ruskie katusze;
Jeszcze dotychczas pomsty krew niewinna woła,
Ta sama kiedykolwiek Ruś zagubi zgoła.
Nierychły bóg, lecz łuczny, każdemu wygodzi,
Za przestępstwem niemałem wielka pomsta chodzi.
A niedługo czekając samo chłopstwo grube
Widzi, że się porwało na swą własną zgubę.
Już to Rusi zginęła niemal połowica,
Po większej części pusta stoi ich ziemica,
Nie tak od szabli polskiej, jako swoich zbójców;
Bilić to bracia bracią, a synowie ojców,
Więcej ich niż milion zabrali Tatarzy,
Więcej Rusi, niż bydła, w Turczech na bazarze,

Wszystkie hordy pogańskie, Tehinie, Stambuły,
Azye obie śmierdzą już od ruskiej smoły.
Więc o wiarę wojują, cóż będzie po wierze,
Kiedy się pokolenia ruskiego przebierze?
Pewnie wróblom, nie ludziom wschodnia cerkiew święta
Przyda się, kiedy wierni wyginą do szczęta.


Dorosz.

Dosyć o tem dziś będzie, już też słońce zsiada,
Już i wieczór w ciemnej mgle z za lasów wypada;
Jutro sobie ostatek tej burdy powiemy,
Teraz ją (proszę z sobą) wieczerzą zajemy.



XVI. Burda ruska.
Dorosz, Ostafi, Wojdyłło.

Jeszcze czujna jutrzenka po nocnej kąpieli
Wczasowała spotniałe członki na pościeli,
Zaledwie co na ziemię upragnioną rosy
Wycisnęła rękoma z utrafionej kosy,
A już goście wczorajsi myśleli o drodze,
Odprawiwszy on nocleg w niesłychanej trwodze;
Bowiem, nabiwszy sobie głowy przeszłą wojną,
Dla snów straszliwych i noc mieli niespokojną:
Ledwie który z nich chcąc się uspokoić zdrzemie,
Zda się mu, że go wiążą, sieką, tłuką w Krymie.
Wyszli tedy na drogę, jeszcze nie przygasły
Gwiazdy zaranne, które słońcu w drogę zaszły,
Tam gdy ich Dorosz spytał, jakoby uciekli
Z tatarskich oków, oraz obydwa mu rzekli:
Aby on im porządnie pierwej wypowiedział,
Kiedy się przed tak walnym pogromem wysiedział,
Obiecując mu potem sposób opowiedzieć
Wyjścia swego; w tem Dorosz na to:


Dorosz.

Macie wiedzieć,
Kiedy się podobało najwyższemu bogu,
Zbytkom Roksolańczykow dumnych przytreć rogu,
Aby łacniej okrócił umysły ich harde
I odwetował prostych odrzutków pogardę;
Jako za dawnych czasów górnomyślne głowy
Karał przez muchy, żaby i owad domowy:
Tak i tu ukraińską pobudził szarańczę,
Przydawszy jej szerszenie, krymskie obrzezańce,
Żeby zapalczywości jego bez odwłoki
Na karkach wykonali niekarnych wyroki.
Ażci ona hałastra, drużyna zbierana,
Słysząc, na jaką służbę , do jakiego pana

I pod czyją chorągiew zaciąg uczyniła,
Na wszelkie się niewczasy i śmierć odważyła.
Z onych wzgardzonych huńków, koziarzów, rolników
Namnożyło się wodzów, strzelców, pułkowników,
Którzy chodzili przedtem jakoby umarli,
Z wojskiem niezwyciężonych Sarmatów się starli,
A że im kredensował w potrzebie gniew boski,
Sam im serca dodawał, a straszne przegróżki
Puszczał na wojska polskie: nie ich broń, nie oni,
Ręka boska wygrała, która przy ich broni
Wtenczas biła, która ich biczami chłostała
Syny zapamiętałe, ta plac otrzymała.
Przetoż nie tak przed chłopstwem i siłą pogańską,
Jako przed straszną ręką uchodzili pańską,
Unosząc głowy całe i głowy niezbite,
Na sercach tylko mając sztychy nie odbite.
Co ja widząc (bom wtenczas przy gościńcu właśnie
Rolą podkładał), że się grobla rwała strasznie,
Spodziewając się prędko walnego potopu,
Kazałem służebnemu dnia doorać chłopu,
A sam coprędzej wziąwszy na kolasę dzieci
I samą, także trochę domowych rupieci,
Ujachałem do Lwowa; tam już pełno wszędy
Było żołnierstwa, żem też niemiał stanąć kędy,
Musiałem odpoczywać z dziatkami i żoną
Na błotnem targowisku kilka dni przed broną,
Kędy słyszałem, że się pokrzepić wojskowi
I mieli dać pod miastem wstręt nieprzyjacielowi.
Lecz zaledwie tatarskie zagony w pogoni
Przyśpiały, rzuciło się co żywo do koni
I niesłychanym pędem odbieżało miasta.
Wtenczas się moja z dziećmi wemknęła niewiasta
Do bramy, ja niżelim dobieżał na błonie,
Porwali mi ciurowie na pasy dwa koni.
W tem powrócę do miasta, a tam pełno trwogi,
Aż mi z przestrachu febra uderzyła w nogi,
Bo kilką oraz bębnów zbierano piechotę
Tak z pospólstwa luźnego domową, jako tę,
Która z piławieckiego zabiegła pogromu;
Mieszczanie też na ten huk każdy z swego domu
Armatno wypadali, a już pułkownicy
Z chorągwiami pieszemi stali na ulicy.
Ci gmin wszystek na pułki rozdzieliwszy cztery,
Każdemu z nich na wale rozdali kwatery:
Na czele, co przedniejsi, i celniejsi męże,
W arkabuzy donośne i insze oręże
Wojenne opatrzeni, a w tyle nich różni
Z kosami, oszczepami swoi i podróżni;
Po basztach okolicznych i murowych blankach
Cechowi rzemieślnicy stali w swoich szrankach.

Gdy tak uszykowana warta nocy czeka,
Ognie się pokazały wieczorem z daleka,
Znak tatarskich zabiegów; przetoż uderzono
Z dział, które już na wały za dnia wywieziono.
Potem całą noc ognie widać było srogie,
Które wsi w okolicy paliły ubogie.
Nazajutrz koło miasta tatarskie zagony
Stanęły pod szkapiemi zdaleka ogony,
Do nich skoro pod same śniadanie z poranku
Poczęto bić z armaty wielkiej bez przestanku:
Skoczyli do przedmiejskich wielkim pędem szlaków,
Lecz ich tam przedmieszczanie razili z półhaków.
Śmiele jednak Tatarzy konno nacierali,
Aż mieszczanie przedmiejską straż posiłkowali
Strzelcami ochoczymi; tymczasem dokoła
Codzień gorzały bliskie folwarki i sioła.
Dopiero czwartego dnia kozackie tabory
Okryły wszystkie pola przedmiejskie i góry,
Konni opanowali pagórki, a piesza
W dół się puściła prosto ku przedmieściu rzesza.
A jako Niestr gdy z brzegów wzbierze, oraz topi
Bydło, ludzie, osady: tak i oni chłopi
Przypadłszy z strasznym wrzaskiem, z niewymownym szumem
Oboje zawalili przedmieścia swym tłumem.
Tam kto się im nawinął na podwórzu, w domu,
W pień siekli nie folgując nikomu, nikomu.
Właśnie kiedy do lasa gromada więc wpadnie,
Waży żelazem drzewa na kupę szkaradnie:
Tak oni, nie borgując i najmniejszej duszy,
Walili ciała ludzkie pobite na stosy,
Nie patrząc na stan, na płeć, na dziecinne lata,
Nic tam było nie słychać, tylko przebog! rata!
Nic nie widzieć tylko krwią płynące potoki,
A ludzi konających żałośne widoki;
Jeźli dziecię ratować matka zkąd przybiegła,
Nie pochybnie z dzięcięciem pospołu poległa.
Nawet starce zgrzybiałe, baby niewidome
I szpitalne kaleki, niedołężne, chrome,
Ludzie chore do śmierci nie życia podobne,
W ichże łożach rąbali na bigosy drobne.
Ci, którzy z rąk kapłańskich ciało pańskie brali,
Wtenczas w kościołach krwie swej własnej popijali.


Ostafi.

Przebóg! groza i słychać, ani temu wierzę,
Aby ludzie zrodzeni w chrześciańskiej wierze
Takie bogu wyrządzać zelżywości mieli,
Których i sami diabli czynićby nie śmieli.


Wojdyłło.

Co za dziw, chociażby się Dorosz z prawdą minął,
Ponieważ się do Lachów z bojaźni przekinął,
Teraz Ruś jako może podaje w ohydę.


Dorosz.

Bóg mi świadkiem, że prawdą, a nie fałszem idę
I najmniej nie przyczyniam, anim się do Lachów
Zaprzedał dla przegróżek abo próżnych strachów;
Ale, widząc postępki takie naszej Rusi,
I o wierze swej człowiek powątpiewać musi.
Gdyż jeźli się przypomnieć słowa boskie godzi,
Dobre drzewo owocu złego nie urodzi;
Matka nasza jest cerkiew powszechna, tej matki
Widząc tysiąckroć gorsze nad pogany dziatki,
Musiałem sobie bractwo tych wyrodków zbrzydzić,
Muszę się matki takiej (odpuśćcie mi) wstydzić;
Nie dobre towarzystwo, gorsze bractwo z czarty.


Ostafi.

Przecie ty praw puściwszy mimo się te żarty,
Zwłaszcza, co Tatarowie natenczas robili?


Dorosz.

Zewsząd wieńcem przedmieścia gęstym otoczyli,
Ktokolwiek się za tylne opłotki wychynął,
Żaden rąk i zasadzek tatarskich nie minął,
Niektórzy obaczywszy sąsiad swoich mordy,
Dobrowolnie przed śmiercią bieżeli do hordy;
Jakoż miłosierniejszych pohańców doznali,
Którzy i posieczonym rany zawijali
I wielu okupili z onych niedobitków
Od zabicia jawnego i katowskich zbytków;
Bowiem badając na nich, jeźli czego w ziemię
Nie zakopali, jednym chłopstwo ono ciemię
Wiciami dębowemi zakręcało, że też
Oczy im wyłaziły z ciemienia, niestetyż!
Drugim sypali węgle i prysk za pazuchę,
Niektórych goło na drwa posadziwsze suche
Podpalili; każdy tam rad nie rad powiedział,
Jeźli kędy o dobrach utajonych wiedział.
Skoro się tak krwią ludzi niewinnych zajuszą,
Ku miastu się pułkami niezmiernemi ruszą,
Część ich w domy pobliższe skradłszy się, do wałów
Często bardzo poczęli pukać z samopałów,
Że kilkanaście z straży miejskiej głów poległo.
Potem chłopstwo ze wszystkich ulic wraz wybiegło
Krzycząc: Nute mołojcy, nute! wielkim hurmem
Sypało się na wały chcąc wpaść jednym szturmem.

Jam rozumiał zaprawdę, że w onej godzinie
Już miasto z kilkądziesiąt tysięcy dusz zginie,
Iż gdy miejska gwardya na one bieguny
Wypuściła swe ręczne i dzielne pioruny
Z takim grzmotem, żem mniemał jako nie świadomy,
Iż z obłoków wypadły błyskawice z gromy,
Bowiem ziemia zagrzmiała wszystka z gruntu prawie,
A dzień i słońce w onej zginęło kurzawie.
Tenże strach i kozackie szeregi roztrzasnął,
Niejeden przecie w błoniu postrzelony zasnął,
Niemało rannych uszło, że ich drugim razem
Trudno było do szturmu zagnać i żelazem;
A mieszczanie na domy stojące pod wały
Rzucili jeszcze za dnia coprędzej podpały,
Które pożarły domów onej nocy dwieście,
Ledwie zdrowe zostały kamienice w mieście.
Od rozżarzonej wiatrem gwałtownej pożogi
Tak był zewsząd otoczył miasto płomień srogi,
Że się szczeroognistym murem opasało;
Tenże też ogien strawił kościołów nie mało
Przedmiejskich, insze wszystkie złupione zostały,
Sam tylko bernardyński stoi jeden cały,
Którego zakonnicy bronili odważnie
Odpierając najazdy ruskie strzelbą raźnie.
Częstokroć potem głupią czerń i biednych branców
Tatarowie do miejskich naganiali szańców,
Sami nawałem strzały wypuszczając z łuku,
Im się czołgać kazali chyłkiem na bałuku.
Wtąż starszyna kozacka kusiła ustawnie
Wpaść od miasta fortelem raz, drugi raz jawnie —
Osobliwie Krzywonos i pułk jego przedni,
Który wszystkie wołhyńskie fortece zniósł w te dni,
Sam obiecał ubieżeć chyżo miejskie szranki
I murowane wytrząść z dostatkiem lepianki.
Jakoż swój rozbójniczy ufiec średnim szykiem,
A czerń stronami puścił z niesłychanym krzykiem;
Ale i tu mieszczanie, także ich dragoni
Ognia dawszy, chorążych dwu zwalili z koni
I kilku atamanów; sam Krzywonos przecie
Serdecznie przywodził ich, aż kulą po grzbiecie
Dano mu, toż ustąpił, za nim wszyscy w nogi,
Potem żaden przywódźca nie chciał bydź tak srogi;
Owszem głośno poczęli przysięgać na wiru,
Że już z oblężeńcami życzą sobie miru.
Toż hetman ich oświadczył listem, by igrzyska
Ogniste odłożywszy mieszczanie, a z bliska
Co prędzej z nim czynili targ z strony okupu,
Uchodząc klęski miasta wszystkiego i łupu.
Już też w mieście z nacisku wielkiego i głodu,
Także wody odjętej, pełno było smrodu;

Jeszcze nie przeminęło całe pół miesiąca,
A już śmierć dobierała piątego tysiąca;
Przetoż wszystkim się zdało, by i skórą własną
Ubłagać psów zajadłych archandyą straszną.
Jako gdy więc na korab misurski ładowny
Uderzy zapalczywie Boreas sztnrmowny,
Wyrzuca szyper w morze najbogatsze kupie:
Tak miasto postąpiło sobie w tym okupie,
Żeby nie poszło wszystko w drobiuchne robaki;
Nie tylko suknie z grzbietów, a z głów swych kołpaki,
Lecz musiało z skrzyń złoto, z sklepów dać towary,
Nawet srebro kościelne wydano od fary:
Poszły na łup Tatarom kadzielnice, krzyże,
Tabliczki srebrne, ruskie ramoty i ryze;
Z tych na większą zelżywość obrzydli złodzieje
Dali koszulki wierzchne robić i teleje:
Z których nas kubków przedtem przyczaszczali popi,
Gorzałkę niemi pili nieszlachetni chłopi.
Otóż nam prawosławni cerkiewni miernicy
Pięknie wiary bronili greckiej i świątnicy:
Nie dosyć było cerkwie przedmiejskie im złupić,
Że się każda musiała jako bóbr okupić,
Którakolwiek zostawać nie chciała popiołem —
Ale i miejską cerkiew odarli ogółem.
Tymczasem gdy rokują starsi o pokoju,
Młodsi nie przestawają zaczętego boju,
Codzień siarczystym gradem często plują na się,
Wiele ich z obydwu stron ginie w tym hałasie,
Ryczą bez odpoczynku moździerze i działa,
Nawet za wały czynić wycieczki młodź śmiała
Wypadłszy w małym poczcie, łupieżników straży
Z klasztorów osadzonych wyparła dwa razy,
Gdzie nabrawszy zdobyczy, farbownych proporców,
I samych prowadziła żywcem petyhorców,
Którzy nie poruszeni żadnej śmierci strachem
O to tylko prosili, by jednym zamachem
Dusze z nich wystraszono, a w śmiertelnem ciele
Nie dano się im bawić długo, męczyć wiele.
Takie ich bespieczeństwo było i na kraju
Życia, tak rozumieli, że prosto do raju
Iść mieli, którzykolwiek w tej wojnie polegli;
Przetoż na śmierć z ochotą jako na miód biegli,
Ani sobie tej burdy za grzech poczytali;
Kto był onej przyczyną, tego winowali,
Owszem jawnie mówili, że te wszystkie zbrodnie
Z woli boskiej czynili i słusznie i godnie.
Sam hetman pierwszej nocy, skoro słońce zgasło:
Strach boży bije Lachy, dał setnikom hasło,
A kiedy go proszono, żeby swym zakazał
Niewinnej krwie przelewać, do nieba ukazał

Mówiąc: Trudno ja rękę boską mam hamować,
Musi ogień przy suchych drwach zielone psować.
Nakoniec skoro trąby pokój wykrzyknęły,
Handlować obleżeńcy z Kozakami jęli,
Ci im bydła, legumin, dodawali jarzyn
(Że i jeńców przywodził na okup Tatarzyn)
A mieszczanie ich za to to dymem, to parą
Częstowali gorzałką i tabaką szarą —
Zwłaszcza kto miał tabakę, i prędko i tanie
Wszystkiego od nich dostał nad własne mniemanie;
Tabakę duszą zwali kozacką, a zgoła
Nie wstydał o nią prosić żaden assawoła,
Bo lubo wszystkie miało kozactwo niecnoty,
Nie miało jednak w sobie buty i pieszczoty:
Wodą a spleśniałemi żyli sucharami,
Koczowali nie w domach, lecz pod kotarami,
Ani przeli, że w mażach łubianych z Kaniowa
Wozili pszono, połcie, małdrzyki do Lwowa;
Jakoż najwięcej u nich było ochotników
Z skoromosów, leśniczych, powozan, budników,
Nawet dziegciarze brzydcy, i którzy z prasołki
Żyli, mieli swe czaty i włościańskie pułki.
Dla tegoż tak komonni bojarowie w te dni
Najmniej się nie wstydzili handlować, gdy jedni
Głowy kapustne w worach do wałów nosili,
Drudzy świnie stadami na przedaż pędzili.
Kto się też ułakomił, a z niemi daleko
Szedł od miasta, wrócił się bez odzienia lekko;
Insi szyją śmiałości zbytnie przepłacili,
Niektórzy perekopskie pola nawiedzili.
Tak to był nieprzyjaciel srogi i obleśny,
Gadał tak jako człowiek, kąsał jak zwierz leśny.
Nakoniec, gdy odstąpić już od miasta mieli,
Które obiegli byli półczwartej niedzieli,
Ostatki popalili przedmiejskich polanek;
Kto im posłał tabaki, a gorzałki dzbanek,
Wykupił od ich swoję drewnianką podniaty,
Insze wszystkie na potaż popalili chaty.
Przez dwa dni ona zgraja, jako smoła z piekła,
Straszliwą processyą od miasta się wlekła.
Skoro to ustąpiło łotrowskie mrowisko,
Pokazowało się oczom smutne widowisko:
Przedmiejskie spustoszone pożarem osady,
Splondrowane folwarki, okopciałe sady.
Gdzie przedtem budynkami ozdobne ulice
Stały, kędy ogrody były i winnice,
Wszędzie pustki okropne straszne obaliny,
Wszędzie rumy okryły i gęste perzyny;
Nie było miejsca, gdzieby pobitego chłopa
Nie leżało kupami, jak na tłoku snopa,

Tu widać ciał niedawno pobitych mogiły,
Tu z trunien wyrzyconych trupów stos przegniły!
Z tych przeprawy na błoniach, pomosty przez drogi
Porobił odjeżdżając nieprzyjaciel srogi.
Żaden z mieszkańców nie był przedmiejskich, któryby
Wysiedział w lochu skrytym żywo bez pochyby;
Ci tylko, którzy wcześnie do miasta zabiegli,
Natenczas z płaczem swoje majętnostki grzebli —
Ale i tym psi długo nie dali się bawić,
Którzy się zewsząd zbiegli ścierwy one trawić,
Bowiem, zasmakowawszy martwe ciała sobie,
Na żywe napadali ludzie w onej dobie.
Ledwie tak świat ztrętwieje, śmiele to rzec mogę,
Kiedy trąba ostatnia uderzy na trwogę,
Kiedy się słońce z jasnym księżycem zachmurzy,
A ogień wszystkie miasta, wsi, zamki poburzy.
Sam przeciwnik Chrystusów najwięcej, ja wierzę,
W towarzystwo Kozaków z Tatary nabierze,
Bowiem żadne furye piekielne z szatany
Gorsze już bydź nie mogą nad te dwa kompany.


Ostafi.

A naszego Symicha kochane derewnie
Zostałyli i wirydarz w cale, piękny pewnie?


Dorosz.

Jakoż to sam miał zostać całym, miły swatu!
Kiedy wielki gościniec, co do Arelatu
Prowadzi, tak wszystek był końskiemi kopyty
Częścią z błotem zmieszany, częścią na proch zbity,
Że nie tylko ja obcy, ale ktoś świadomy
Nie mógł poznać, gdzie stały przedtem gęste domy?
Gdzie niegdy stroił wdzięczny Symich delicye,
Teraz pokrzywy rostą, świnia trawę ryje;
Gdzie słowicy od niego przejmowali pieśni,
Dziś zgrzytając świerszczkowie lamentują leśni.
Jako każdą rzecz niszczy pożar, woda topi,
Tak też wysforowani z posłuszeństwa chłopi
Kędykolwiek swe straszne zapuścili tłuszcze,
I najludniejsze kraje obrócili w puszcze
Nie bojąc się ni boga, ni własnego pana,
Z tą ochotą, że sprawa już zawojowana.


Wojdyłło.

O Symichu! dajbyś był jeszcze nie umierał,
A z sobą oraz pociech naszych nie zabierał,
Tybyś nam w tem nieszczęściu naszem wdzięcznie śpiewał,
Miasto trenów wesołe pieśni w ucho wlewał.
Niemasz cię teraz, kiedy najlepiej potrzeba,
Poszły z tobą ucieszne radości do nieba.


Dorosz.

A to co za gromada idzie knam? dla boga!
Czy nie kozacka z czaty wraca się załoga?
Prawiebyśmy do saku zapadli im sami,
Gdyby słyszeli takie gadki między nami,
Przyjdzie milczkiem ich minąć nadstawiając uszy,
Wszak mówią, że mołczanka nikogo nie puszy.



XVII. Filoreta.
Olifir, Kassyan.

Już też ostatniej Muzo! pomoż mi roboty
Dla mojej, ach niestety! Filorety złotej;
Winienem trochę wierszów szlachetnej jej duszy,
Któreby godne były i potomnych uszy,
Do których gdy przyłoży kto łaskawych oczy,
Łzy moje z nich obfite i żale wytłoczy.
Jeźli mi pożałujesz usługi tej lichej,
Boddajżem był zamierchnął pierwej w nocy cichej,
Niźliś się kiedy ze mną Muzo ma! poznała;
Lecz, żeś się słyszeć światu już przezemnie dała,
Sprawże to, żeby moje obydwie źrenice
W żywe się obróciły natychmiast krynice
I wypuściły z siebie ogromne potoki,
Jako krąg nieobeszłej ziemi jest szeroki,
Żeby wszystek krwawemi świat oblały łzami;
Lecz że to nie podobna, przynajmniej rytmami
Niech ja opłaczę zejście jej niepokalane
I kości jej napoję łzami ukochane;
Do czego nie trzeba mi wielkiej poetyki,
Tylko domowe żale, lamenty i krzyki
Ochełznać prostym rymem, zwłaszcza jako rzewni
Żalili jej odejścia bracia i pokrewni —
Nadewszystko Olifir przyjaciel jej luby,
Skoro Parka małżeńskie targać jęła śluby,
Z trafunku oniemiawszy stał jako słup wryty,
Tylko wzdychał, a z oczu płacz toczył obfity
Uważając cichuchno miłe pomieszkanie
Przeszłych lat, naostatek żałobne rozstanie,
Jako go błogosławiąc serdecznie żegnała,
Jako po wszystkich kątach smutno poglądała,
Jako kładła na głowę jego obie dłonie,
Jak ręce wyciągała przy ostatnim skonie
Prosząc ratunku, żeby przyjaciele oni
Modlitwami ją w ciężkiej ratowali toni.
Przypominając takie nieznośne żałości,
Stęknął i wzdychnął długo od wielkiej nudności,

Biedząc się z przyrodzeniem, a kiedy już znosić
Nie mógł bolu na sercu, jął go z wrzaskiem głosić.


Olifir.

Przebóg! co się to zemną biednym dzieje! zali
Świat ten wszystek na mnie się jednego dziś wali ?
Żywem, czyli mię ziemia martwego pożarła?
Mojać to Filoreta najmilsza umarła,
Mojeć to serce Kloto na dwoje rozdziera,
Moja dusza jedyna w ciele jej umiera,
A ja żyję i po niej zostawam na świecie?
Niechże nie żyję, niechże po mej Filorecie
Nie zostawam; cóż po mnie wpółumarłym prawie?
Boże mój! jeźli ze mną chciałeś się łaskawie
Obejść, a tu na ziemi skarać moje złości,
Pofolgować jej było niewinnej młodości,
A na mnie twe surowe wykonać dekreta,
Jam przewinił tobie, nie moja Filoreta,
Która nic bardziej przeciw tobie nie zgrzeszyła,
Tylko że winowajcę twego ulubiła,
Teraz sowicie takiej przypłaca przyjaźni,
Zdrowiem go okupując z zasłużonej kaźni.
Pierwsza śmiercią od śmierci Alcestis Admeta
Wybawiła, mnie dzisiaj druga Filoreta,
Czego jej odwetować przystojnie sposobu
Nie mam inszego, tylko płakać u jej grobu,
Żebym łzy nad jej trunną wylewając ciepłe
Mógł zagrzać i ożywić kosteczki jej skrzepłe.
Biedna synogarlica kiedy owdowieje,
O jako ciężko stęka, dobrze nie szaleje,
Z drzewa na drzewo lotem chybkim się przenosi,
Nieutulone swoje żale światu głosi.
Ja lepszą połowicę utraciwszy duszy,
Usta w zamknieniu, oczy będę trzymał w suszy?
Niech mi od narzekania język mój ztrętwieje,
Niechaj się świat powodzią łez moich zaleje,
Niech serce wzdycha, póki tchu mu w piersiach staje,
Niech się samo od żalu w drobne kąski kraje,
Niech i ja zkamienieję, a nad opłakanem
Ciałem stanę, jakoby grobowcem ciosanym,
Na którym wszystkie treny i żale me zbytnie
Echo zebrawszy niechaj stalnem dłótem wytnie,
Żeby przygoda domu mego niezwyczajna
Nie była ludziom obcym i domowym tajna.
Bowiem ktokolwiek pójdzie tym gościncem, spyta:
Czyj to nagrobek stoi? abo sam wyczyta.
Ale krótka pociecha z kosztownych grobsztynów;
Zaż mało katafalków i ludzkich rąk czynów,
Którym biegły rzemieślnik tysiąc lat stać tuszył,
Czas niehamowny pożarł i w popiół pokruszył?

Widzimy miast stołecznych niepoczesne trupy
I fortec niedobytych obalone kupy;
Przetoż ja nie doczesną w kamieniu nakreślę
Pamiątkę Filorecie, ale na umyśle,
Której ani następne nie przeżyją lata,
Ani koniec okróci zamierzony świata.
Takich kolosów godne niebieskie przymioty
I śmierci nie podległe łakomej jej cnoty;
Albowiem kiedy młodość moja bardzo ślizka
Upadu ostatniego była nader bliska,
Najwyższy duszy mojej pasterz i obrońca,
Żeby nie zaginąłem mizernie do końca,
Dodał, jakiego było ratunku mi trzeba,
Przydawszy w towarzystwo Filoretę z nieba,
Która nie sama jedna weszła za me progi,
Ale z sobą fraucymer wprowadziła mnogi:
Wstyd wrodzony rumianym okryty szkarłatem
I niewinność panieńskim ozdobioną kwiatem,
Pobożność nie zmyśloną, skromność trzeźwą z miarą,
Miłość poprzysiężoną raz jednemu z wiarą,
Przystojność w obyczajach, pojźrenie pokorne,
Przy urodzie wysokiej postępki wyborne,
Zgoła wszystko dobre z nią weszło w dom mój: sława
Piękna, codzienna radość, fortuna łaskawa.
Z domu za jej przyjściem jak z cudzej gospody
Ustąpił zbytek, smutek i Kupido młody,
Któremu dostawszy się do zdradliwej matni,
Gdym tylko oczekiwał zguby mej ostatniej,
Ona mi poślubionej podawszy swej dłoni,
Wyrwała mię z przepaści nieprzebitej toni;
Ona mię postawiwszy na bezpiecznej skale
Zdrowie, chudobę, godność zachowała w cale,
Za nią błogosławieństwo boskie w dóm mój weszło,
Przy niej na żadnym wczasie nigdy mi nie zeszło,
Cokolwiekem pomyślił, o com się poważył,
Zawszem szczęścia z chęci jej łaskawego zażył —
A że rzecz słowem zamknę, nie człowieka zgoła
Miałem z niej, lecz postaci człowieczej anioła,
Abo też osbliwa opatrzność mi boża
Przystawiła ją była za drugiego stróża;
Przetoż pókim w opiece tych strażników chodził,
Żaden przypadek sprawom moim nie przeszkodził,
Wszystkie mi się postępki wedle myśli wiodły
Z ich pomocy za mojej Filorety modły.
Ona codzień wyszedłszy na bliskie pagórki,
Nabożne posyłała do nieba paciorki,
W każde święto jałmużny dawała u fary
Między ubóstwo i nie błagalne ofiary;
Zaczem żadna przygoda miejsca nie zagrzała
W domu mym, lecz fortuna dobra w nim mieszkała:

I czeladź i bydełko piękne mi się wiodło,
Ani go zły źwierz szarpał, ni się samo bodło,
Na wiosnę kozy po dwa rodziły koziełki,
Nabiału miałem cały rok dostatek wielki;
Cokolwiekem na gołą skibę ziarna rzucił,
Żaden rok urodzajem żniwa nie zasmucił:
Winnica wydawała nie powój i liście
Jałowe, ale grona gęste jako kiście,
Sady też obradzały owoce dorodne,
Że do ziemi gałęzie nachylały płodne —
A teraz po jej głowie jakby odjął ręką,
Wszystko się odmieniło, ja sam ciężko stękam,
Ilekroć mi na pamięć przychodzą niewinne
Zabawki jej i pierwszych lat dni miodopłynne,
Jakośmy z sobą żyli wesoło i mile,
Że się nam nie sprzykrzyły by najdłuższe chwile.
O czasy, o uciechy, o godziny lotne!
Prędkości mię odbiegły jako sny nie zwrotne,
Prędkoście upłynęły, nie prędzej szalona
Rzeka czwałem ucieka do morskiego łona;
Nie inaczej na wiosnę łękliwa ptaszyna,
Gdy gniazdo wnuczętom swym wyścielać poczyna,
Jeżeli na nie puhacz uderzy z wysoka,
W zawód od swej roboty pierzcha w mgnieniu oka:
Takeś mi uleciała ptaszyno lubieżna,
Skoro natarła na cię Lachesis drapieżna
Zostawiwszy po sobie ból serdeczny z płaczem,
Uczyniłaś mię w domu mym własnym tułaczem;
Bo nie mogę w nim naleść tak tajemnej gruby,
W którejby mię nie nalazł frasunek nie luby;
Owszem z każdego kąta, z każdego tajnika
Nowa boleść, świeży żal serce mi przenika;
Gdzie pojźrę, wszędy pustki okropne, i zda się,
Że nie w domu mym mieszkam, lecz w ciemnym tarasie,
Tylko ostatecznego wyglądam wyroku.
Miejsca wesołe pełne pięknego widoku,
Pagórki winorodne, mogile garbate,
Równiny jednostajne, skały lochowate.
Chłodniki gibkim bluszczem sklepione kosztownie
W klozy się odmieniły i przykre katownie;
Strugi, z którychem czerpał nieprzebrane wdzięki,
Dzisiaj mi łez dodają i nieznośnej męki,
Kędym przedtem wieczorne przechadzki odprawiał,
Gdziem w cieniu nieteskliwie w południe rozmawiał,
Ztąd na mnie utrapienie bije i niezbyta
Troska bardziej napada i za serce chwyta.
Ogródek mój niekiedy zawsze się zielenił,
Teraz barwę papużą w żałobną odmienił,
Owoce w nim niedawno rnmiane pobladły,
Drugie nie doczekawszy pory swej, opadły —

Nawet niedonoszone winnica swe brzemię
Przed połogiem jesiennym rzuciła na ziemię
Widząc, że ją odeszła precz winniarka ona,
Która od niej z pilnością odbierała grona.
Ale nietylko grunty i kąciki moje,
Wszystek świat po jej głowie twatrz odmienił swoję,
Jaśniej przy niej wieczorem (mówię nie obłudnie)
Słońce mię oświecało, niż teraz w południe,
Większe światło dawała i nocna pochodnia
Na nowiu, niźli teraz w pełni świecąc do dnia;
Wiatry, które łagodnie szemrały więc lecie,
Teraz ciężko stękają po mej Filorecie.
Kędykolwiek ptaszęta słyszeć mi się dają,
Miasto wykwintnych pieśni głuchej śmierci łają.
Źródło, które z skrytego ponika wytryska,
Nie czyni przyjemnego mym oczom igrzyska,
Ani się po kamykach snując słodko brzęczy,
Lecz pomąciwszy czyste wody smutno jęczy.
Zgoła ziemia i niebo ze wszystkiem stworzeniem
Boleją nad jej śmiercią i mem utrapieniem;
Przetoż już mi świat obmierzł, radbym, żeby która
W głąb się rozpadłszy żywo pożarła mię góra.
Kiedy wichry szturmowe Derewaczem głuchym
I tam i sam rzucają jako listem suchym,
Namyślnie bawię się z nim czekając, azali
Dąb mię gwałtem z korzenia wyparty przywali.
Bym tylko biedy pozbył i tesknic, które mię
Trapią bez odpoczynku, szedłbym i pod ziemię;
Milsza mi śmierć niż żywot, cóż po mnie na świecie,
Kiedym po większej części umarł w Filorecie?
Ilekroć górnej cerkwi mijam jasne progi,
W której złożyłem serca mego pokład drogi,
Tyle razy sam niewiem, kędy się podzieję,
Oczy mrokiem zachodzą, duch we mnie truchleje,
A przyszedłszy do siebie, do znikomych cieni
I nierozumnych mowę obracam kamieni:
Grobie nielutościwy, zatwardziały, głuchy!
Gdybyś lamentom moim dał kamienne słuchy,
Jeźli nie nad jej ciałem, przynajmniej nademną
Miałbyś politowanie i płakałbyś zemną.
Lecz i ty na ciałem jej pastwisz się bezmiernie,
Rozsypując go w drobny proch nie miłosiernie,
A narzekania moje i skwierki codzienne
Odbijają się o twe podwoje kamienne,
Ani płaczu, który mię codzień znacznie suszy,
Niechcesz przepuścić do jej ukochanej duszy.
Przecie ja mało na to dbając ile razy
Łzami będę napawał ciosane twe głazy,
Chciej się wtenczas nad mojem nieszczęściem użalić,
A mnie upadem twoim do ziemie przywalić,

Żebym trosk tych pozbywszy z niezwykłem weselem
W jednym grobie odpoczął z miłym przyjacielem.


Kassyan.

Już też znosić nie mogę twego narzekania,
Słuchając go w tym lesie jeszcze od zarania.
Ja o tobie nie wiedząc w tem miejscu z trafunku
Zdybałem cię, sam bywszy w niemałym frasunku:
Bujak mi się obłąkał o południu wczora,
Szukały go chłopięta wszędy do wieczora;
Jam go dziś szukać wyszedł, jeszcze pierwsze kury
Nie piały, ani księżyc pokazał się z chmury,
Którego gdy śladuję trawnikiem po rosie,
Poznałem cię w zapuście hazowskim po głosie,
I zbliźyłem się ktobie cicho, a ty przecie
Lamentujesz żałośnie po swej Filorecie,
Jakobyś jej powieki dopiero zawierał,
Abo martwą w koszulę śmiertelną ubierał —
A ono już minęło dawno drugie żniwo,
Kiedy ciało jej grzebiąc płakało co żywo.
Gdy i ty na obrządki nie dbając cerkiewne,
Rozpływałeś się ręce łamiąc, we łzy rzewne,
Żeśmy wtenczas sąsiedzi twoi nie wiedzieli,
Czy ciebie cieszyć, czy jej płakaćeśmy mieli!
Jam rozumiał, żeś jej miał dawno odżałować,
A na trwalsze pociechy serce ugruntować —
Ty postaremu skwierczysz i w nocy i we dnie,
Niewiem, jakoć od smutku serce nie uwiędnie,
Abo z płaczu źrenice nie wypłyną obie.
Tylko to przyzwoita niewiastom, przy grobie
Ryczeć i włosy targać, im samym chlipania,
Im należą ostatnie zmarłych całowania;
Nasza rzecz białogłowskich zaniechawszy bredni,
Modlić się przy żało-mszach i pańskiej obidni;
Dobrze czynić, zaduszne służby często sprawiać,
Pamiątkę zeszłych braci między sobą wznawiać
Częstokroć wspominając wysokie ich cnoty,
A przykładem ich sobie dodając ochoty
Do życia pobożnego, sprawy świątobliwe
Przodków zbożnych potomkom obrazy są żywe;
Tych samych śmierć zawistna ludziom nie odbiera,
Ani lata wygładzą, ani grób zawiera;
Owszem spólnie z duchami niebo przenikają
I pięknie w uszach ludzkich słynąc długo trwają.
Właśnie tak macierzankę gdy słońce wysuszy,
Chociaż ją kopytami bydło w proch pokruszy,
Zapachu wrodzonego nie utraca przecie;
Kto wedle boga na tym postępuje świecie,
Chociażże ciało jego śmierć w ziemi ponurzy,
Sławy jednak ostatnim prochem nie przykurzy.

Tak twoja Filoreta lubo odpoczywa
W bogu, między nami jest do tej doby żywa:
Postępki jej pobożne, święte i okrzętne
Obyczaje, są jeszcze u wszystkich pamiętne,
Nie odniósł dotąd skazy i śmiertelnej rany
Żywot jej czysty, próżen wszelakiej przygany;
Żyje twa Filoreta, prócz słabego ciała
Więcej jej skazitelność nic nie odebrała;
Żyje oraz dwojako i żyć będzie wiecznie,
Na ziemi dobrą sławą, a w niebie obecnie.
Jako słońce gdy w wieczór oczom ludzkim zgaśnie,
Zaraz wschodzi u Indów podziemnych: tak właśnie
Stało się ulubionej twojej Filorecie;
Zapadła grubą chmurą śmierci na tym świecie,
Ale w ziemi żyjących jej złote powieki
Jaśniejszem światłem pałać poczęły na wieki,
Tylko że nieprzebyte, nie zbrodzone morze
Zabrania nam przystępu do tak ślicznej zorze
Nie inaczej, gdy w nocy ciemnej świat utonie,
A Cyntia po niebie pędzi blade konie,
Stoją gwiazdy w ogromnym szyku, aż ci zda się,
Że jedna z ich szeregu nagle urywa się
I na dół prędkim pędem po powietrzu leci,
Rzekłbyś, że już zagasła, ani więcej świeci;
Lecz ona nie upadła, ani lądu doszła,
Tylko na insze miejsce z nieba się przeniosła:
Tak Filoreta zaszła tu śmiertelnym cieniem,
A na empirze pała weselszym promieniem.
Darmo tedy do truny zbutwiałej pozierasz,
A widząc jej postaci odmianę, umierasz;
Próżno narzekasz, że jej gołębicze oczy
Ropą zawrzały, a twarz niebieską czerw toczy,
Ponieważ ślicznej duszy i wnętrznej istoty
Żaden wiek, żadne czasów nie zmienią obroty.
Cokolwiek z ziemi miała, ziemi się dostało,
Duch jako z nieba wyszedł, tamże poszedł cało.
Ciała nasze podobne są podróżnej szacie,
Którą gdy pielgrzym zrzuci gdzie w gościnnej chacie,
Prędko ją mól pożyje, abo sama zgnije,
Pątnik zdrowym zostawszy postaremu żyje.
Tak człowieczeństwo nasze lubo śmierć pożera,
Nie wszystek jednak człowiek zarazem umiera,
Duch jako ziarno czyste idzie do spiżarnie
Boskiej, ciało z plewami obraca się marnie.


Olifir.

O miejsca uciech pełne przy mej gospodyni,
Po jej zejściu podobne do dzikiej pustyni,
Lube moje pagórki! gorzko was przypłacam,
Nigdy bez płaczu ku wam oczu nie obracam,

Tuśmy się przechadzali, tu na samem czele
Usiadłszy rozprawiali z sobą godzin wiele.
Już nam teraz zarosły głogiem wasze drogi,
Już ich deptać nie będą mej najmilszej nogi.
Koniec żałosny przeszłe wzięły delicye,
Teraz tylko lamenty słychać i nenije.
Niemasz cię Filoreto! jam został na biedę,
Niechże i mnie nie będzie, niech za tobą idę.


Kassyan.

Dokądże tego będzie homonu i wrzasku?
Długoż tak smutno będziesz śpiewał o biedaszku!
I sambymci dopomogł tego płaczu, gdyby
Mogła się Filoreta wrócić bez pochyby.
Alem jeszcze jednego nie widział w tej dobie
Ożywionego łzami domowemi w grobie.
Kto umarł, ludzkie z siebie afekty wyzuje,
Żadnych płaczów pogrzebnych po śmierci nie czuje,
Z ciałem pospołu składa namiejętności w ziemię,
Dusza zrzuciwszy z siebie skazitelne brzemię
Wszystka się w bogu topi, a z wielkiej radości
Sama się zapomina i swoich krewkości,
A jeszczeby lamentów ludzkich słuchać miała,
Tą rzeczą nie wieleby zaprawdę wskórała.
Nie tak, jako rozumiesz, bracia nasi wierni,
Pożegnawszy ten padoł niski, są mizerni,
Żeby ich opłakiwać potrzeba rokami,
Tylko że w doczesności nie harują z nami,
Ale na trwalszy żywot z śmierci przyniesieni,
Żyją w bogu i będą żyć błogosławieni.
Właśnie kiedy kto rolą sprawia na ugorze,
A z trafunku w niej banię pieniędzy wyorze,
Nie może się obaczyć z razu, co się dzieje,
Aż ledwie zdobywszy się na nowe nadzieje,
Chowa on skarb bez liku garścią do kalety
Nie rachując, jak wiele miał w niej swej monety:
Tak oni obaczywszy dobro nieskończone,
Nie dbają o te plotki i zabawy płonne.
Tak twoja Filoreta w niebieskiej radości
Ponurzona pozbywszy ludzkich namiętności,
Woli się bez przestanku w bogu cieszyć mile,
Niźli do ciebie przybydź tu na krótką chwilę.
Żadne twoje lamenty, żadne utęsknienia
Już jej nie oderwą od boskiego widzenia;
Albowiem fantazyi inakszej dostała,
Skoro tylko szczęśliwa twarz boską ujźrała,
W niej wszystkę myśl swą topi, z niej nowe słodyczy
Czerpając nie chce wiedzieć o twojej tesknicy.


Olifir.

Więcże i ja zaniecham płaczu, tylko wspomnię,
Jaką rzecz uczyniła umierając do mnie:
Już ja widzę mężu mój! że śmierć tą chorobą
Rozerwie przyjaźń naszą i rozłączy z tobą,
Z którym mnie i wiekować gdyby się godziło,
Za którego śmierć podjąć bardzoby mi miło.
Pójdę od ciebie, pójdę w dalekie krainy,
A ciebie przyjacielu odbieżę jedyny!
Żal ci mi nie pomału, że cię na tej drodze
Dożywotnej tak prędko samego odchodzę,
Lecz że tak uradzono w niebie, odemnie tę
Przyjmij niespodziewaną żałosną waletę.
Bogu cię tu oddaję; sieroty i rzeczy
Niedokończone moje polecam twej pieczy.
Już się ja dłużej z tobą przyjacielem wiernym
Nie będę mogła cieszyć w tem życiu mizernem;
Tu koniec wezmą nasze zabawy codzienne,
Rozmowy poufałe, roboty jesienne.
Dziękujęż ci za nader kompanią miłą,
Doznawszy, żeś się starał pilnie wszystką siłą,
Aby mnie nie zchodziło na wszelakim wczasie,
Którykolwiek do zdrowia i sumnienia zda się.
Jakoż zawsze wesoło płynęły nam lata,
I przystojnieśmy z sobą zażywali świata;
Teraz idę od ciebie ukontentowana
Na wieczne pomieszkanie do wielkiego pana.
Już dalej mieć nie będziesz ze mnie gospodyni,
Cokolwiek jest w oborze, pastewniku, skrzyni,
Oddajęć bez uszczerbku, owszem z przyczynkami,
Odbierzże już odemnie domostwo z kluczami.
Czegom sobie za zdrowia uprzejmie życzyła,
Żebym po twojej głowie sierotą nie była,
Dziękuje bogu memu, iże mię w tej mierze
Wysłuchawszy niegodną przed tobą wprzód bierze.
Pewnam tego albowiem, że mię swojej sługi
I w grobie nie zapomniesz martwej na czas długi
A, ile się nie mylę na twej uprzejmości,
I w trunnie zechcesz widzieć zbutwiałe me kości;
Co większa, duszę moję nędzną i mizerną
I sam będziesz ratował ręką miłosierną,
I za twoim powodem nadewszystko pewną
Wspomożona zostanie ofiarą bezkrewną;
Wiem, że też nie rozflażysz marnie mej chudoby,
Raczej ją na kościelne obrócisz ozdoby;
Przetoż, chociaż z żałością, ochotnie umieram,
A tę rzecz ostateczną moję tem zawieram:
Niechaj cię tu z mej strony pan bóg błogosławi,
Niech ci się opiekunem nieodmiennym stawi

W każdej dolegliwości, w najmniejszym frasunku
Niechaj ci ojcowskiego dodaje ratunku,
Niechaj cię w tem doczesnem życiu i na wieki
Potem ze mną nie spuszcza z swej boskiej opieki;
Tymczasem ty w modlitwach twych pamiętaj o mnie,
Ja też ciebie przed bogiem nigdy nie zapomnię;
Ja umieram, lecz miłość między nami szczera
Niech wiecznie żyje, niechaj nigdy nie umiera.











  1. Bęś, bękart.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Szymon Zimorowic.