Trucizny/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trucizny |
Rozdział | VII |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Wasilewicz wszedł do przedpokoju i oficjalnie, zdaleka ledwo dotykając ustami dłoni, przywitał żonę. Nie było go w domu od kilku dni. Od kilku dni również wyprowadziła się panna Antonina.
— Chciałbym zabrać moje rzeczy, — głosem sztucznie suchym rzekł Wasilewicz.
Pod panią Polutą ugięły się nogi. Nie zdawała sobie sprawy, co dalej będzie — odpoczywała przez te parę dni bez awantur alkoholika. Ale chwila rozstania, mająca przeciąć tak silnie zadzierzgnięte węzły życiowe, uderzyła w nią, jak obuchem.
— Nie chcę ogałacać twego gospodarstwa — rzekł uprzejmie Wasilewicz, — zabiorę tylko to, co mi potrzeba do osobistego użytku.
— Mnie... cóż... nic nie trzeba... Ale dla Ani...
Wasilewicz drgnął i zbladł. Usiadł na najbliższem krześle, trzymając kapelusz w ręku. Potem kapelusz z rąk bezsilnych wypadł na podłogę. Mężczyzna zasłonił twarz rękami. Gdy odjął je po chwili, twarz jego dyszała nienawiścią.
— To ty pozbawiasz dziecko ojca. Rozbijasz rodzinę.
Pani Poluta ze zdziwieniem otworzyła usta i milczała.
— Tak, patrz, patrz, dziw się, — wybuchnął, — cnota farbowana, niewiniątko! To ty się mnie wyparłaś. Jak Judasz Chrystusa.
Pani Potula zapytała:
— Co robiłeś wieczorem po przyrzeczeniu, które mi dałeś?
Wasilewicz spuścił głowę. Dnia tego podniesiono go nieprzytomnego na ulicy.
— Masz siłę, to wróć. Ja ciebie zawsze przyjmę. Jak siostra brata. Jak żona męża.
Ale Wasilewicz powtarzał uparcie, manjacko:
— Tyś się mnie wyparła. Tyś się mnie wyparła.
Pani Poluta czuła, że może go zatrzymać krzykiem dawnej miłości, wydobytym z dna duszy. Ale dusza jej była odrętwiała, jak organ zamrożony. Była niema i okaleczona.
Patrzyła bezmyślnie, jak mąż zdejmował ze ściany widoki Wasilewa, zwijał ulubiony swój kilim tkany w tamtych stronach, pakował do walizki papiery i książki. Pusta etażerka, puste ściany. Wreszcie zgromadził wszystko na środku pokoju. Odetchnął głęboko i otarł pot z czoła.
Pani Poluta rzekła głucho:
— Ania przyjdzie na to miejsce...
— Wyrzekłaś się mnie, oddałaś innej kobiecie, — z zawziętością rzekł Wasilewicz.
Wyszedł na schody i zawołał czekającego tam posłańca. Pani Poluta ukryła się w swym pokoju, żeby nie widzieć, jak wynoszono rzeczy. Doznawała bolesnego nie do zniesienia ściśnięcia serca. A jednak nie mogła zdobyć się na to, by wyjść z zamurowanego więzienia bezwładu. Chore serce zrywało się w podrzutach i opadało.
Wasilewicz podszedł do niej. Mocno ujął jej głowę w ręce i pocałował w czoło.
— Dziękuję za radość w dniach miłości, dziękuję za pogardę i potępienie.
Załkał sucho, szarpnął się, jakby się odrywał przemocą i wypadł na schody.
Drzwi zostały za nim otwarte. Pani Poluta patrzyła w pusty otwór. Może wróci?
Zamknęła drzwi głośno, żeby przekonać się, że to nie sen. Obeszła pusty pokój. Na obiciu po obrazkach i kilimie zostały puste prostokąty. Tania wiklinowa etażerka przechyliła się po zdjęciu ciężkich tomów.
Rzuciła się do okna. Dorożka naładowana rzeczami ruszała właśnie z przed bramy. Wasilewicz jedną ręką przytrzymywał pakę książek, obwiązaną kilimem w zielone i fjoletowe kraty, drugą zaciskał na rondzie kapelusza, który z głowy zrywał mu wiatr.
Nie spojrzał ku oknom. Dorożkarz z czarniawą, arogancką twarzą zaciął konia batem i odjechał.
Pustka... Choćby wrócił ten głos, niegdyś tak szarpiący nerwy:
— Paluta, żonka, Czamu nia puszczajesz moich siabrou?
Ciężkie łzy spadały jedna po drugiej na ręce pani Poluty. Była zamurowana w więzieniu bez wyjścia. I nie było wyzwolenia w ściśniętej jej piersi, która nie mogła ani westchnąć swobodnie, ani spłynąć odrazu wszystką krwią z niegojącej się rany.
Jałowa pustka... Cmentarz zimowy... Wyje wicher i obmotuje płachtami śnieżnych tumanów złamane krzyże... Tęsknota wyjąca... Skrzypią krzyże...
Śmiertelny chłód...