Trucizny/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trucizny |
Rozdział | VI |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Pani Poluta wracała do domu, przebierając swe smutki, jak paciorki nanizane na sznurek. Tęskniła za Anią. Musiała znosić pannę Antoninę, której głód mieszkaniowy nie pozwalał usunąć z domu. Mąż jej kokainizował się w dalszym ciągu, zapewniając, że na własną rękę dostaje narkotyk. Pani Poluta nie wierzyła. Była przekonana, że panna Antonina nie zaniechała swych świadczeń. Wasilewicz upadał moralnie coraz głębiej i coraz straszliwiej rujnował się intelektualnie — zaniedbywał się przez to w pracy i widocznie ukrywał przed żoną część zarobku. Nędza stała przy ich mieszkaniu na straży i nie sposób jej było odpędzić.
Przed drzwiami swego mieszkania pani Poluta ocknęła się z zamyślenia, wyjęła klucz i cicho otworzyła zatrzask. W mieszkaniu panowało milczenie. Nagle nerwami pani Poluty wstrząsnął rechot panny Antoniny, potem — jakby mlaśnięcie.
Zdrętwiała od stóp do głowy. Potem z odwagą skazańca, kładącego głowę pod nóż gilotyny, nagle otworzyła drzwi.
Zobaczyła ich głowy na tle jaskrawego dywanu z Turkiem, który nad nimi wyszczerzał zęby w ohydnym uśmiechu. Zobaczyła twarz tak niegdyś ukochaną zdegradowaną przez tępy dosyt fizyczny, który zdmuchnął z niej uduchowienie, pogrubił rysy, powlókł nieprzyjemną mgłą oczy.
Ale wnet głowy gwałtownem szarpnięciem oddaliły się od siebie...
Pani Poluta poczuła strach, jak przed otchłanią i spuściła oczy, jak człowiek kulturalny, kiedy spotyka nieprzystojny widok. To zbytnie zbliżenie dwóch głów, ten wyraz ich twarzy powiedział jej wszystko.
Zamknęła bez hałasu drzwi. Poszła do siebie. Nogi uginały się pod nią. Osunęła się na krzesło. Ale wśród zupełnego rozbicia dźwignęła się ostatnia myśl, jak bandera na tonącym okręcie.
— Nie okazać im, nie okazać, nie okazać...
Drżącemi rękami wyjęła maszynę do szycia. Podłożyła dwa bryty materjału. Zawarczało koło...
Nie było w niej łez. Tylko nagła pustka zimowa. Cmentarz zawiany śniegiem. Kilka krzyżów złamanych. Gwiżdże wicher, okręcając krzyże tumanem śniegu. Gwiżdże przejmująco, długo, bez końca. Skrzypią krzyże. Śmiertelny chłód...
Po chwili wszedł blady Wasilewicz. Był dziś trzeźwy zupełnie. Usiadł przy żonie. Szyła dalej, jakby go nie było w pokoju.
— Polutek, — rzekł po dawnemu, jak w dniach szczęścia.
Nie odzywała się, energicznie prując materjał, który zeszyła na lewą stronę.
— Posłuchaj mnie, — nalegał znowu.
— Słucham ciebie, — odparła twardo, jak sędzia, odsunęła robotę i utkwiła w niego zwysoka oczy nieubłagane. Wasilewicz zadrżał.
— Nie mogę mówić, kiedy tak na mnie patrzysz.
— Dawno nie lękasz się mego wzroku, dawno nie słuchasz moich słów.
— Poluto, nie myśl, że mi na tej Antoninie zależy. Nie myśl, że ją kocham. Pal ją sześć. Muszę trochę pomizdrzyć się do niej, bo inaczej mi nie daje kokainy. Ale dosyć tego trucia się. Przestanę, tylko przebacz. Przysięgam ci...
Zmierzyła w myśli głębię jego upadku.
— Nie wytrzymasz. Złamiesz przysięgę.
— Wytrzymam. Natężę wolę, będę się modlił. Zamknij mnie na klucz w pokoju. Wypędź tę kobietę. Czasami chcę jej głupio, bestjalsko, jak wódki lub kokainy. A ciebie kocham. Wybacz, że śmiem wymieniać jej imię po twojem imieniu. Myśmy złączeni doborem dusz...
— Jeżeliśmy złączeni doborem dusz, musimy być we wspólnej Ojczyźnie. A ty się odrywasz od Polski.
— Biedny, ciemny lud mnie wola. Chrystus kazał schodzić ku ciemnym i niewyzwolonym.
— Nie bierz imienia Pańskiego nadaremno. Stoczyłeś się ku nim a ich ku sobie nie podniosłeś. Jeden jest kamień probierczy wszystkich dróg: czy idą w górę. Jak kłoda zrąbana, toczysz się na dno.
— Zatrzymaj mnie. Ale ty mnie nie kochasz. Przez ciebie mówi obowiązek, litość — czyż masz siłę mnie zatrzymać? A tamta mnie kocha.
— Bądź dawnym, wróci dawna miłość. Gdybym kochała ciebie takim, jak jesteś teraz, pokrzywdziłabym ciebie w prawdziwej twej istocie, która jest, choć gruzem przysypana. Skaleczone drzewko puszcza nowe pędy...
Wasilewicz nachylił się i ucałował rękę żony. Rozdarło mu serce oszpecenie i sponiewieranie tej wąskiej dłoni, na której przez skórę atłasową przeświecały niebieskie żyłki. Ale nic nie powiedział. Och, powie jej potem, kiedy znowu mężnie się weźmie z życiem za bary i od wszelkiego zła ją ochroni.
Wyszedł na miasto z mocnem postanowieniem niezaniedbywania się więcej w pracy. W oczach mu stała twarz żony taka, jak w chwili, gdy ukazała się na progu pokoju panny Antoniny. Usta miała pół otwarte, długie jej ząbki zabielały wśród warg w bezwolnym uśmiechu męki. Na kredowej twarzy stanęło śmiertelne przerażenie i znieruchomiło w orbitach oczy.
Jak na kliszy odbiła się na duszy jego twarz ta, uosabiająca ból, wszczepiany jego rękami. W mózgu ciężko zabiły mu tętna. Zmiażdżyło go poznane w nagłem olśnieniu i zmierzone cudze cierpienie.
Zakołysał się od męki nie do zniesienia. Ciężej jest cios zadawać, niż przyjmować. Musi odpokutować, odrobić. Poluta mówiła bez urazy i nienawiści, bez potępienia i nawet już bez rozpaczy: — Nie wytrzymasz. Złamiesz przysięgę.
Niema siły w nim, ale i w niej niema. Opanowało ją kamienne przemęczenie, kiedy wszystko już staje się obojętne. Zdrętwiała, znieczuliła się na żegadła codziennego dnia.
Przypomniał sobie płytki stawek w wieńcu starych lip gdzieś tam na dalekiem podwórzu okólnika w Wasilewie. W lipcu, w upały woda wysychała. I na miejscu okrągłego zwierciadła powstawała szara, spękana skorupa, mozajkowana uschłemi grążelami i rzęsą.
W bezlitosnym żarze wśród palącego samumu powojennego wyschła jej dusza. Więc gdzie oparcie? Onaż zdoła je dać?
Bezradny szedł wśród dwóch równych linij kamienic. W dalekim wylocie ulicy stanęła czerwona kula słońca, jakby wystrzelona z kamiennej lufy. Obcość straszliwa w mieście rozległem... Niema pomocnych dłoni. Niema ratunku...
Wrogie miasto gadało niegłośnym, przedwieczornym gwarem.
Nagle ogarnął go głód kokainy, rozpacz nerwów, pustka jakby wyssanego organizmu... Wyszedł w Aleje i usiadł na ławce. Nieznośnie zadzwonił tramwaj. On nie ma dokąd jechać...
Dawnej Poluty niema. Mądre jej usta mówią o obowiązku. Mądre słowa rzuca mu jak proszek wyschłych i startych kwiatów, które ongi miały barwę i aromat...
Och, zapomnieć, zapomnieć, zapomnieć...
Powlókł się do baru szukać ludzi i wódki.
Tymczasem pani Poluta siedziała dalej, ścibiąc coś automatycznie i oddając się naturalnemu uczuciu ciekawości: co teraz tamta uczyni?
Wyrzucić ją? Jak służącą, którą się przyłapało na zalecankach z panem? Byłoby to dziwnie banalne. Pani Poluta strzepnęła pokłutą rączką.
Panna Antonina zaczęła (wyzywająco, tak się zdawało pani Polucie) brząkać na gitarze. Potem przestała. Pani Poluta zasłyszała jej kroki w korytarzu, koło drzwi.
Idzie. Och, Boże, ma naprawdę bezczelność iść tutaj.
Weszła w rzeczy samej. Usiadła z niezamąconym spokojem, zanuciła parę taktów shimmy i rzekła wesoło:
— A pani tu naturalnie siedzi, tragedję klasyczną na siebie napuściwszy!
Panna Antonina kończyła kursy w Moskwie i umiała dobrze tylko po rosyjsku.
Pani Poluta spojrzała na nią raczej ze zdumieniem, niż oburzeniem. Odezwała się chłodno:
— Proszę opuścić ten pokój.
— Mogę opuścić pokój, mogę i mieszkanie, a dalej co? Kluczyk od zamku u mnie zostanie.
Pani Poluta milczała, rozważając groźne znaczenie tych wyrazów.
— Ja pani powiem. Dwie dusze u niego. Jedna polska, pańska jego dusza jest przy pani. A druga — chłopska, białoruska do mnie się rwie. I jedna ciągnie, i druga. Dlatego nie żyć jemu po trzeźwemu.
— To cóż, ginąć ma człowiek?
— Poco ginąć? Z jednej strony przestać ciągnąć, pójdzie na drugą i uspokoi się. Ktobądź ciągnąć przestanie. Ja, albo pani?
— Czemuż pani nie przestaje ciągnąć?
— Moja strona silniejsza. Nie odciągnęłaś go pani dotąd — i nie odciągniesz. A miała pani na to dość czasu.
Pani Poluta milczała zmiażdżona słusznością tej uwagi. Widziała teraz nikłość wszelkich dobrych zamierzeń i obietnic Wasilewicza. Walka w nim trwa — a nim się rozstrzygnie — może chora ta dusza zmarnuje się na wieki.
— Niech on już pójdzie raz na jedną stronę, — z wilczym połyskiem oczu prawiła panna Antonina, — to jemu i kokainy i wódki nie trzeba. Jak już człowiek jednego się trzyma, czegóż jemu się szarpać? Cóż, że Polakiem nie będzie? Zato choć człowiekiem zostanie. Bo ja ciągnąć nie przestanę, aż przeciągnę.
Grube i szerokie jej wargi, tak jaskrawe, że bardziej matową wydawała się od nich szminka, zacięły się energicznie. W całej twarzy karykaturalnie uwydatniła się ta czerwona kresa ust, krzycząca głodem niezdrowo podrażnionych zmysłów.
— Jak mam panią rozumieć? Przestanie pani truć mego męża kokainą, jeżeli się go wyrzeknę?
— Toż pani zawsze powie! Aż człowieka w dziesiątą piętę zaświerzbi! A tak mnie rozumieć jak jest: człowiek się nie dwoi, nie szarpie, robak go nie gryzie, nie trzeba i zalewać robaka!
— Więc chce pani wyrwać z niego Polskę, jak niepotrzebnego robaka?
Panna Antonina spojrzała na nią twardo oczami, jak czarne jagody — pijanice.
— O, nietylko Polskę!
Pani Poluta siedziała bardzo blada. Czuła, jak za ramiona kładzie jej skrzydła poryw męczeństwa. Serce jej wzbierało goryczą i upojeniem najwyższej ofiary.
I nagle coś szepnęło: — Gdzież prawo do takiej ofiary? Ale piękno pozy poniosło ją. Nie usłuchała tego głosu.
— Gdybym wiedziała, że ozdrowieje, za siebie wyrzec się go mogę, za Polskę — nigdy.
— Więcej i nie trzeba — surowo rzekła panna Antonina — nie zachodźcie nam, pani, drogi, to i my wam z oczu zejdziemy.
Już jej dawno nie było w pokoju, gdy pani Poluta ocknęła się z ciężkiego odrętwienia.
Wydała się sobie bohaterką z romansów przedwojennego okresu, gloryfikujących męża lub żonę, którzy dawali swej ślubnej połowie wolność w imię szczęścia.
Opleciono to wyrzeczenie czarami poezji. Słodka Selizetta Maeterlincka wyrzeka się męża, dla szczęścia jego i Aglaweny i odbiera sobie życie. Ibsenowska Hilda jest pełna uroku obok nudnej, powszedniej pani Solness, pogrążonej w swoje zmartwienie. Ewa ze „Śniegu“ Przybyszewskiego zwycięsko pobija dobrą Bronkę. Rautendelein Hauptmanna jest snem artystycznym i odbiera Henryka jego żonie Magdzie, istocie przeciętnej, po której zostaje tylko ciężki dzbanuszek łez. W setkach utworów małżeństwo jest przedstawione, jako niewola pętająca skrzydła ducha, jako nudna, bezmiłosna szarzyzna, w którą wdziera się pierwiastek triumfalny, ożywczy — miłość.
Taranem nieodpartym piękna bito w instytucję małżeństwa. Pociskami drwin, ironij, groteskowego komizmu i brzydoty tępiła monogamję literatura francuska.
W bezwyznaniowej literaturze realistycznej i w rozluźnionem życiu sfer rewolucyjnych urosła na postać szlachetną żona, która wspaniałomyślnie i dobrowolnie daje mężowi „wolność“: — Nie mogłeś być ze mną szczęśliwy... Niech z nas trojga tylko ja...
Pani Poluta nie zrywała nigdy z Kościołem, ale różne i sprzeczne formacje uczuciowe i umysłowe współczesności bytowały w niej obok siebie jak warstwy osadowe w łożysku strumienia. Dopiero uderzenie burzy mąciło namuły i wyrzucało na wierzch gnijące rośliny i żwir, i piasek, i błoto. I wtedy w kotłowaniu mętnych pian widziało się, że nie jest przejrzysty ten nurt, że trzeba oczyścić dno.
Wywyższała ją we własnych oczach myśl, że wyrzeka się męża dla jego szczęścia. Upajała się wzniosłą goryczą tego wyrzeczenia.
Ale z głębin nieświadomych pukał o próg świadomości głos. Wiedziała, nie chcąc tego za nic sformułować słowami, że zraził w niej wszystkie instynkty kobiety ten mąż — nałogowiec, często brudny i nieestetyczny. Nie poznawała w nim dawnego wytwornego salonowca, który w życiu codziennem zachowywał tem ściślejszą elegancję i etykietę, by nadać mu artystyczną odświętność, by go nie spospolitować. W człowieku tym społecznictwo było tylko gałęzią, przeszczepioną na gruby pień indywidualizmu, cokolwiek sybaryckiego.
Lubił bardzo cytować słowa Wilde’a, że największą sztuką jest życie. Umiał rozkosze zmysłowe oprawie w poezję, przedestylować przez intelekt, aby utraciły brutalny pot i wyziew cielesności.
Teraz było to duże ciało, sponiewierane przez brzydotę namiętności, targane niemi bezwolnie, jak kuter z żaglem złamanym. Znikła wytworność, z miejsc hulanek przywlókł do domu brutalność. Na podłożu bezwoli i stopniowej degeneracji moralnej pleniły się wszelkie wady, jak huby na zgniłym pniu.
Trzebaby go dźwignąć potężnym wysiłkiem własnej woli, wywołać wstrząs sumienia, przerazić je, olśnić potem wizją szczęścia odradzającej się duszy. Ale nie czuła sił. Wola jej też została przecięta. Miała wrażenie, że ma przetrącone ramiona, że ma serce tak słabe, żeby pękło za lada natężeniem woli, że w mózgu niema wcale krwi, a z płuc nie mogłaby wydobyć dmuchnięcia, od któregoby się najmniejszy ogień rozjarzył.
Była zmęczona tak okropnie, że jedynem jej pragnieniem było zostać tak w letargu, nie czynić żadnego wysiłku. Wyrzekała się męża, aby nie dźwigać odpowiedzialności. Wyszeptała, zapadając w martwotę:
— Już nie dźwignę... Już nie podołam... Dajcie spać... Niech kto inny...
Dowlokła się do łóżka w zupełnem wyczerpaniu ducha i ciała i zapadła w ciężki sen.