Trucizny/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trucizny |
Rozdział | V |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Wasilewicz siedział przy stoliku w restauracji, gdzie zbierały się sfery sejmowe. Naprzeciwko miał przy swym stoliku posła i redaktora Gąbaniewskiego, który przysiadł się nie bez kozery. Wykładał mu program swej partji. Był z nimi i nieodłączny Skrzeżetowicz.
Wasilewicz słuchał uprzejmie, choć z przymusem. Budził w nim odrazę ten rozpolitykowany człowiek, nadziany hasłami, a znany ze swej luźnej moralności w życiu. Jego siwiejąca czupryna i twarz czerwona od egzemy, przeorana bruzdami poziomych namiętności wydawała się niebezpieczną. Na stoliku stała butelka. Gąbaniewski przepijał, spuszczał szklaneczkę w głąb gardzieli nagłym ruchem, stawiał ją na stole i znów gadał, a twarz jego coraz bardziej zachodziła czerwienią.
— Jak ten człowiek może mieć zachowanie i wpływ w życiu partji, — myślał ociężale Wasilewicz.
Wzdłuż oszklonej ściany stały stoliki. Wasilewicz machinalnie liczył wazoniki z kwiatami, ozdabiające większe stoły. Starał się nie patrzeć wprost na Gąbaniewskiego. Czuł halucynacyjną obawę, że nagle człowiek ten, gładki i uprzejmy, wyciągnie ku niemu obie ręce z wilczemi pazurami. Nie mógł się temu natarczywemu uczuciu obronić.
Skrzeżetowicz ostrożnie milczał i nie wypowiadał się.
W pewnej chwili Wasilewicz przerwał Gąbaniewskiemu:
— Toż nie mogę zrozumieć, co u was na pierwszym planie — partja czy Ojczyzna?
— Ojczyzna, oczywiście — obruszył się poseł.
— A mnie, człowiekowi kresowemu, co się tam zdala od warszawskiej polityki uchował, przypomniały się w pewnej chwili słowa Bogusława Radziwiłła... Pamięta pan, z „Potopu“... Rzeczpospolita — to postaw sukna.
— I cóż stąd, że każdy kawałkiem tego sukna się okryje? Odziewa matka dzieci. Aby tylko całość tego postawu zachować.
— I każdy się odzieje i sukno całe zostanie! Nie na mój rozum ta sztuka.
— Cóż to, pan zarzuca naszej partji prywatę? Partja nasza jest tak przejęta dobrem Ojczyzny, że partja a Ojczyzna — to jedno.
— Tylko kto mi zapewni, że to dobro zupełnie właściwie przez partję jest pojmowane?
— To już może pan własnym, nieuprzedzonym rozumem osądzić.
— Osądziłbym — ale cóż mi tam. I tak do partji polskiej nie wejdę, skoro jestem Białorusinem.
Wąsy Skrzeżetowicza poruszyły się dyskretnie, jak u karalucha.
Gąbaniewski siedział oszołomiony.
— Pan — z rodziny historycznej...
— To cóż. Niejeden członek rodziny historycznej zdeklarował się jako Ukrainiec lub Białorusin. Przemówiła krew odległych pradziadów...
— Całemi beczkami polskiej krwi rozcieńczona.
— Po kądzieli, po kądzieli...
— Czy w tej arystokratce, co siedzi w Kownie i zapluwa się na wspomnienie Polski, też mówi krew pradziadów? Bo ja myślę, że mówi w niej tylko bzik.
— Tak to u nas. Lekceważy się wszelki ruch mniejszości, zamiast zdać sobie z niego sprawę i do łożyska naszego skierować. Szydzono z „litwomanji“, do białej złości doprowadzając litewskich działacy. A oto odseparowało się Kowno. I w Białorusinach lekceważenie wzbudzi nienawiść.
— I pan nienawidzi Polski?
— Cóż znowu! Mój pradziad poległ pod Lipskiem, mój dziad brał udział w powstaniu. Nie rozumiem ruchu białoruskiego poza Polską. Będę szedł zawsze z Polską. Ale nie z partjami polskiemi. Bo tam zanadto partję poplątano z Ojczyzną.
— Ale czy Pan się zastanowił, że te ruchy mniejszości rzekomo kulturalne za wsze prowadzą do bolszewizmu i idą na rękę sąsiadowi ze wschodu lub zachodu? Ostrzegam pana całkiem bezinteresownie tym razem. Pan się jeszcze sparzy na tem.
— Jak się sparzę, nie przyjdę do pana, by pan podmuchał.
— Żałuję bardzo, — rzekł zimno Gąbaniewski i podniósł się.
Skrzeżetowicz zrobił minę zadowoloną. Nie lubił Gąbaniewskiego.
Tymczasem poodejściu Gąbaniewskiego zaczęli się przedzierać ku nim wśród ciasno zastawionych stolików dwaj panowie. Jeden miał cerę piegowatą, rude włosy, ruchy i miny lisie i przymilne. Za nim szedł człowiek z ziemistą twarzą, szarą szczeciną, przysadkowaty i bezdennie brzydki.
— Idą Smarczek i Hryb — zwrócił uwagę Wasilewicza Skrzeżetowicz.
Z tymi panami mieli się spotkać. Opanowali oni bezkrytycznego Skrzeżetowicza, grając na jego uczuciach regjonalnych i przez niego zarzucali sieć na Wasilewicza.
Panowie zapoznali się i zajęli miejsca przy stoliku.
— Komu mnie sprzeda ten rudy Judasz Iskarjota? — pomyślał Wasilewicz o Smarczku.
Hryb zaczął kaptować Wasilewicza do Białoruskiej Hromady.
— Nie mogę się zgodzić, — rzekł Wasilewicz na odczepnego, żartobliwie, — jak stworzycie niepodległą Białoruś, to mi na amen odbierzecie Wasilewo. A ja chcę być obszarnikiem.
— Wielką własność polską się zniszczy, — ponuro rzekł Hryb, — ale my o was dawno mówimy. Wy nasz prychylnik, tak my postanowili ziemię waszą wam oddać. Będziecie mieć z łaski ludu.
Cały pański atawizm uderzył Wasilewiczowi do głowy, jak mocny szampan. Między wąsami obnażyły się długie zęby ze skrawkiem jasno-różowych dziąseł. Oczy rozszerzyły się i błysnęły strasznie. W stał i blednąc, przechylał się przez stół ku Hrybowi, który z obawą cofał się z krzesłem, aż uderzył niem o kolumnę.
— Wy — mnie? Smarczek i Hryb będą mnie dziedzicowi Wasilewa od piętnastu pokoleń własną moją ziemię nadawać?
— A zawsze ta różnica między białą a czarną kością, — odezwał się Smarczek z urazą, — zawsze jaśniepańska pycha, polska wada, która nam, Białorusinom, nie zda się na nic.
— Powiedzcie, wasz lud krwią swoją obronił tę ziemię, jak przodkowie moi? — rzucił wyniośle Wasilewicz.
— Czyż nie jedna jest cena potu i krwi? — wybuchnął Smarczek.
— Oj , niejedna, — westchnął Skrzeżetowicz, — siedziałem ja w czrezwyczajce, skazany na śmierć. Cztery dni myślałem o egzekucji, przeżywałem ją męką nerwów i tętnem zamierającem serca. Zamieniłbym wtedy dolę skazańca na życie bylejakie, w ciężkiej orce, w rąbaniu drzew, przy jednostajnem warczeniu maszyny, aby patrzeć jeszcze na trawę i słońce. Byłem też ranny i konałem na pobojowisku, gdy mnie znaleźli sanitarjusze. Po znałem to. Wierzcie mi: nie jedna jest cena potu i krwi, choć wy tu zadławcie się demagogją.
Wasilewicz już nie słuchał. Pogardliwe oburzenie ścisnęło go za gardło. Motłoch! I z nimi iść razem...
Pożegnał się chłodno i wyszedł na ulicę. Płynął nieprzerwany potok samochodów, dorożek i ludzi. Czuł boleśnie duszność, przeludnienie Warszawy. Czuł, jak rozpiera ją nadmiar mieszkańców, nawet tych niewidzialnych w tej chwili, w murach domów. Roiło mu się w oczach, jakby miał przed sobą wstęgę wirujących plam. Jak na obrazie Severini’ego.
Poczuł w mieście tem energję, jak parę stłoczoną w kotle, zdolną rozsadzić przegrody od wschodu i zachodu i poruszyć transmisje i tryby całej połaci Europy.
— Marsz, marsz, Warszawo! — tętniło i dudniło w potężnym ruchu miasta.
A wioska białoruska? Bo białoruskich miast dotąd wcale nie było. Chyba nie zaliczyć do nich Bobrujska, gdzie po przyjściu Polaków nie znaleziono ani jednego Białorusina, by mianować go radnym magistratu!
Jakże odmienna od tego miasta, napęczniałego wszystkiemi sokami kultury, wieś kresowa, szara i dotąd w błocie tonąca! Zewnętrznie cichy, głęboko uległy lud, u którego nie dopytasz prawdy o jego uczuciach. Lud, który nie stworzył nic naprawdę własnego i nawet swej znikomej odrębności nie potrafił utrzymać. Był bliski spolszczenia, a potem zruszczył się bezopornie i bezświadomie. Zastąpił jarosławskiemi „sitcami“, „szapkami“, swoje białe siermięgi i margiełki, zarzucił gorsety u kobiet, zapomniał o pięknych deseniach samodziałów.
To była naprawdę bezosobowa czerń, która tylko dwa razy w swym letargu dziejowym dała samodzielny znak życia: mordując bł. Jozefata Kuncewicza i rozbijając dwory za bolszewików.
Jakaż różnica pomiędzy nimi a wyborowym synem ziemi polskiej, włościaninem z Krakowskiego lub Łowickiego. Jakże innym był ten lud piękny, polotny, który już na polach bitew wypisał ślad swego historycznego istnienia, a teraz wchodził na dobre w szranki dziejowe!
— Jakim, pocóż od nieb uciekłeś? — złapał go za łokieć zdyszany Skrzeżetowicz, który go wreszcie dopędził.
— Daj ty mi spokój z nimi! Bo powiedz mi, czemu ja nie mam pracować dla chłopa polskiego?
— Dlatego że ty musisz być z najbardziej upośledzonymi, z najciemniejszymi, — odgadł Skrzeżetowicz nagły skręt linji myślowej Wasilewicza.
Ten obrócił się gwałtownie.
— Z Gorkim trzeba iść na dno, — powiedział nienawistnie — z Andrejewym trzeba wołać jak jawnogrzesznica: — Jakie prawo masz być czystym, gdy ja jestem brudna? — Jakie prawo mam mieć kulturę i orle myśli, gdy tam, w wioskach, są myśli przyziemne, ciężkie, jak niedopieczony razowiec z otrębami, gdy włada nimi barbarzyństwo? A ja ci powiem, ze mam prawo!
Podniecenie jego opadło. Poczuł się nieszczęśliwy, chory, bezwolny. Nerwy krzyczały w nim o nowy moment podniety. Doszli właśnie do jego mieszkania. Zadzwonili i otworzyła im panna Antonina w krótkiej sukni wzorzystej. Łydki w cielistych pończochach zbyt jaskrawiły się w całej postaci. Usta krzyczały szminkowaną pręgą, a zaondulowane krótkie włosy wyzywająco zaznaczały „równe prawo do życia“.
Panna Antonina, śmiejąc się, zabrała Wasilewicza do swego pokoju. Nie robiła ceremonji ze Skrzeżetowiczem. Ten został sam, usiadł w pokoju Wasilewicza i słyszał, jak przyjaciel jego wyżebrywał coś u panny Antoniny. Potem uspokoił się i ucichł. Panna Antonina wyszła do Skrzeżetowicza.
— Widział się on z Hrybem i Smarczkiem, bo nie chce gadać, — zapytała.
— Widział się.
— I cóż?
— I nic. Durnie obiecali mu nadać Wasilewo, a on się obraził.
— Durnie i są, — powiedziała panna Antonina, frasobliwie wykończając pilniczkiem paznokcie, — a ja wam mówię, Skrzeżetowicz, jego prędzej trzeba do „Hromady“.
— Nie pójdzie on za inną, chyba ja za nim, — wybuchnął Skrzeżetowicz, — nie kawkom się bić o duszę sokoła.
— Co za poniżanie siebie, — zesznurowała pogardliwie szminkowane usta panna Antonina, — a ja panu mówię, że mam kaptur na tego sokoła, i pierścień dla mego, a dłużce od jego nogi w mojem ręku.
— Czy aby się pani nie myli? — ironicznie powątpiewał Skrzeżetowicz, — zdarza się zrywać sokołom z uwięzi.
— A ten się nie zerwie, — oświadczyła panna stanowczo, — nie odprowadzi mnie pan?
— A pani dokąd?
— Do „Oazy“.
— Z kim?
— Z Szyrwitzem i jego kompanją.
— Och, z tym, — zmarszczył się Skrzeżetowicz, — mówiono mi, że to ajent bolszewicki.
— Mało co ludzie mówią, — obruszyła się niezbyt gwałtownie panna Antonina, — Smarczek też może przyjdzie, jeżeli kocią muzykę dla ministra skarbu odłożą do jutra.
Wyszli oboje. Wasilewicz leżał, oddając się przyjemnemu nastrojowi, jaki w nim wywołał „środek antyalkoholiczny“ panny Antoniny. Ale w pewnej chwili poczuł się niedobrze. Wyciągnął zimne ręce, szukając ratunku. Nie było koło niego nikogo. Przeniknął go straszliwy ból osamotnienia.
W zatrzasku obrócił się klucz. Wróciła żona, Wasilewicz słyszał, jak się rozbiera bez pośpiechu, ale nie miał sił zawołać. Pani Poluta, ociągając się, weszła do swojego mieszkania. Nie czekało na nią w tych ścianach nic dobrego. Potrąciła stolik i zrzuciła z niego kapelusz męża. Zajrzała do jego pokoju — nie było go tam. A więc nie wyszedł? Gdzież teraz jest? Czyżby znowu w pokoju panny Antoniny?
Nie lubiła jej pokoju. Rzadko tam bywała pomimo dobrych stosunków z wesołą i narzucającą się sublokatorką, bo w urządzeniu pokoju był dziwny brak dystynkcji. Raziło tam coś przywleczonego z Rosji: gitara na spłowiałej wstążce, na ścianie dywanik fabryczny z Turkiem, rżnący oczy czerwienizną i żółcizną barw niedobranych, jaskrawe pocztówki i reprodukcja obrazu Repina „Zaporożcy“, na łóżku samodział w ordynarną kratkę szkocką.
Pani Poluta przezwyciężyła się i weszła do pokoju sublokatorki. Poszukała oczami męża. Leżał na otomanie. Głowa Turka w turbanie niesamowicie zdawała się nad nim pochylać. Leżał, rozrzuciwszy ręce bezwładnie. Rzuciła się do niego. Podniosła jego głowę, poszukała na ręce tętna. Nie mogła zrozumieć, co mu jest. Obok leżało pudełeczko. Chwyciła je i przeczytała etykietkę...
Kokaina...
Z nadludzką siłą pani Poluta dźwignęła męża.
— Chodź, chodź z pokoju tej trucicielki, — błagała go z energją.
Wasilewicz wrócił do siebie, przy pomocy żony. Był znowu rozbity i organizm jego łaknął nowej dozy narkotyku.
— Daj, — prosił, całując żonę po rękach.
— Pocoś to uczynił?
— Zamiast alkoholu. Żeby w domu było cicho. Żeby dziecko mogło wrócić.
— Ona ci to wmówiła?
— Tak. Ona mi daje kokainę. Ona dobra.
— Zbrodniarka.
Pani Poluta zabrała fatalne pudełeczko. Wasilewicz prosił bezsilnie, całował jej nogi, obiecywał rzeczy nieprawdopodobne za jedną najmniejszą dawkę. Wreszcie wywlókł się na miasto — szukać wódki.
Pani Poluta siedziała, ścisnąwszy dłońmi głowę. Alkohol rujnował jej męża. Ale gorsza była kokaina. Wiedziała, że po chwilach podniecenia przyjdzie ruina organizmu, rozpadanie się tkanek mózgowych. Nie wygasło w niej jeszcze doszczętnie poczucie jedności z tym człowiekiem, jej mężem. Odczuwała jego ruinę, jako zniszczenie własnej powłoki zewnętrznej.
I gorsza od tego bezsiła: dusza ukochana stacza się w dół. Jak ją zatrzymać? Skąd wziąć siły? Czuła się wyczerpana, miała wrażenie, że ma przetrącone ramiona, nogi z ołowiu, mózg, z którego wymietli myśli i wolę przeciętą, jak się przecina sznur elektryczny.
Przyszła panna Antonina nierychło po północy. Pani Poluta zawołała ją do siebie.
Oczy panny Antoniny błyszczały. Widać udała się kolacja w „Oazie“. Szminka, zda się, matowała wrodzoną jaskrawość nabrzmiałych warg. Wzorzysta suknia do kolan uwydatniała cały brak stylu jej z gruba ciosanej figury.
— Dlaczego pani daje mężowi kokainę? — zapytała pani Poluta wprost.
Panna Antonina buchnęła na twarz czerwonością piwonji, ale natychmiast znalazła się w kropce.
— Ja dla dobra pani, — rzekła z obrażoną miną, — a pani mnie wymówki robi. Kokaina alkoholików uspakaja: Hałasy takie, przed sąsiadami wstyd, człowiek życia niepewny. Samaż pani chciała spokojności.
— Pani wie dobrze, że nie o taką spokojność chodziło. Pani rujnuje człowieka.
— A on wódką już sam dawno zrujnowawszy się... Zresztą ja z dobroci serca. Mnie do cudzych mężów cóż... Nie chce panieczka, ja i dawać nie będę.
— Właśnie. Stanowczo żądam tego od pani. — Mąż mój jest chory i bezwolny, nie wolno dawać szalonemu noża do ręki.
Panna Antonina wycofała się, ale pani Pelagia bynajmniej nie została uspokojona. Przeczuwała ze zgrozą, że czerwonogęba panna powojenna dąży w jakimś tajemnym celu do opanowania jej męża. Nasłuchiwała teraz, co ona robi w swoim pokoju. Dotąd nigdy nie zwracała na nią uwagi.
Panna Antonina przesuwała pudełka i walizki, otwierała i zamykała szafę, przeszła w efektownym szlafroczku do kuchni po wodę. Widocznie chciała przeczekać panią Polutę i spotkać Wasilewicza, gdy ta spać się położy. Ale Wasilewiczowa z kolei przeczekiwała ją z całą wytrwałością.
Jakoż niedługo Skrzeżetowicz przyprowadził do domu zupełnie nieprzytomnego Wasilewicza, którego spotkał w jednym z barów, uczęszczanych przez kresowców. Powrót ich oznajmiło przeciągłe dzwonienie do bramy. Pani Poluta wychyliła się przez okno. Widziała stróża w kożuchu, idącego z niechętnem mamrotaniem do bramy. Słyszała jego brutalne, złośliwe uwagi, gdy pomagał prowadzić Wasilewicza przez podwórze. Na schodach raz ozwał się silny baryton pijanego. Wreszcie dyskretnie zapukano do jej drzwi. Otworzyła — mąż zatoczył się w jej objęcia. Cuchnął wódką i śladami libacji, był wstrętny.
— Paluta, żonka, dyk nia sierdisia, — mruknął pojednawczo.
— Nie wstyd ci pana Skrzeżetowicza?
— Skrzeżetowicz też pił, — odparł wśród czkawki.
— Ładny z pana przyjaciel, — ostro krzyknęła pani Poluta.
— Ja cóż, — usprawiedliwiał się napity, ale nie pijany Skrzeżetowicz, — ja — jak korek na wędce — pójdzie w dół, i ja razem, wypłynie — i ja z nią na wierzchu. Duch większy odemnie — gdzie nam jeszcze stawiać przegrody! Może to jemu potrzeba, bo ciasnego naszego życia wytrzymać nie może.
Pani Poluta machnęła beznadziejnie ręką i zamknęła drzwi za nim.
Wasilewicz, uderzając o ściany i drzwi, doszedł do swego pokoju, runął na tapczan i zasnął.
Pani Poluta usiadła nad nim i wpatrzyła się w niego. Miotał nią wstręt do tego człowieka, który miał do niej prawo, któremu przysięgła miłość.
— Tyżeś to miał mnie osłaniać i prowadzić? Takeś to sponiewierał męskie starszeństwo twoje? — wyszeptała ustami drżącemi z żalu.
Wzrok jej padł na reprodukcję idealnej głowy Chrystusa Guido Reni, zawieszoną na ścianie. Najwyższa nauka o miłości, udzielona przez malarstwo rodzajowi ludzkiemu, spłynęła na nią od tej skroni, okaleczonej cierniami. I dalej przypomniała sobie św. Krzysztofa, tulącego do siebie w łożu trędowatego, okrytego okrutnemi ranami. Przypomniała sobie, jak św. Franciszek z Assyżu jeszcze jako bogaty młodzieniec, oddany zbytkom i zabawom, spotkał na swej drodze trędowatego i ucałował jego dłoń, niby wysłańcowi Chrystusa.
A oto leżał przed nią mąż jej, gorszy od trędowatego, poniżony, z duszą pełną ran, wzbierającą ropą złych czynów. Wyobrażała sobie straszliwą każdodzienną mękę tego grzesznego człowieka, który wiedząc o najwyższem, tarzał się w prochu.
Wydał się jej chorym, najstraszliwiej nędznym i nieszczęsnym. Ogarnęła wzrokiem jego postać w ubraniu pogniecionem, jego nogi, utaplane w błocie ulicznem! Ze wzbierającą po brzegi serca miłością ucałowała jego rozburzone włosy.