Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część czwarta/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf śmierci |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Trionfo della morte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Od świta do stacji Casalbordino pociągi wylewały raz po raz niezmierne fale ludu. Byli tu ludzie przybywający z małych miasteczek i osad pomięszani z bractwami najodleglejszych wiosek które nie mogły lub nie chciały odbyć pieszo pielgrzymki. Wysypywali się z wagonów tłumnie, zbijali w gromady u wyjścia, wyli, gestykulowali, popychali jedni drugich, by dostać się do wozów i powozów, pośród trzaskań z biczów i brzęka dzwonków uprzężnych; alboteż ustawiali się w długie szeregi za krucyfiksem i procesją szli na miejsce, intonując hymny.
Przerażeni już tym tłokiem, Jerzy i Hipolita instynktownie zwrócili się ku morzu, tak bliskiemu, by przeczekać aż tłum przerzedzi się nieco. Pole konopi falowało spokojnie na tle wód błękitnawych. Żagle połyskiwały jak płomyki na czystym horyzoncie.
Jerzy ozwał się do swej towarzyszki:
— Czy się nie boisz? Ja się obawiam, że się zmęczysz zanadto tą wycieczką.
Odparła:
— Nie lękaj się niczego; jestem silna. A zresztą na to, aby uprosić sobie jakąś łaskę, czyż nie trzeba i znieść cokolwiek przykrości?...
Odrzekł jej z uśmiechem:
— Chcesz więc uprosić sobie jakąś łaskę?
— Tak, jedną tylko.
— Ale czyż nie jesteśmy oboje w stanie grzechu śmiertelnego?
— To prawda.
— A zatem?
— A jednak modlić się o nią będę.
Zabrali z sobą starego Colę, który, znając doskonale miejscowość i obyczaje, służył im za przewodnika. Jak tylko wyjście zostało opróżnionem, wyszli i zajęli miejsce w powozie, który ich poniósł galopem wśród wielkiego brzęku dzwoneczków uprzęży. Konie przystrojone były w błyskotki i pióra. Woźnice mieli u kapeluszy pawie piórka i bezprzestannie wywijali batami, na ochotę, wydając chrapliwe okrzyki i ogłuszające trzaskanie.
Hipolita, którą dręczyła niecierpliwość i nadzwyczajny niepokój, jak gdyby dzień ten miał urzeczywistnić dla niej jakieś wielkie zdarzenie, spytała starca:
— Jak daleko mamy jeszcze do przybycia na miejsce?
— Najmniej z pół godziny drogi — odpowiedział jednooki.
— A ten kościół jest starożytny?
— Nie, signora. Przypominam sobie jeszcze czasy, gdzie go nie było. Przed piędziesięciu laty była tam tylko mała kapliczka.
Wyjął z kieszeni kartkę, złożoną we czworo, rozłożył ją i pokazał Jerzemu.
— Możesz przeczytać. Cała ta historya jest tam opisana.
Był to obrazek z umieszczoną u spodu legendą. Madonna w pośród chóru aniołów umieszczona była na wierzchołku drzewa oliwnego a starzec klęczący u stóp drzewa zatopiony był w modlitwie do niej. Ten starzec zwał się Aleksander Muzzio a oto, co zachowała legenda. W roku pańskim 1527 wieczorem dnia 10 czerwca, w niedzielę Zielonych Świątek rozszalał się huragan na terytorium Casalbordino i spustoszył winnice, łany zbóż i oliwkowe gaje. Następnego rana pewien siedmdziesięcioletni starzec z Pallutri, Aleksander Muzzio, posiadacz pola pszenicy w Piano del Lago, puścił się w drogę, by je obejrzeć. Serce ściskało mu się na widok spustoszenia całej okolicy; ale w głębokiej swej pokorze, sławił sprawiedliwość boską. Ponieważ miał wielkie do Najświętszej Panny nabożeństwo, w drodze odmawiał różaniec, kiedy, na skraju do liny posłyszał dzwon, bijący na podniesienie, podczas mszy — natychmiast przyklęknął i z całem skupieniem począł się modlić. Kiedy jednak się modlił, spostrzegł, że zewsząd otacza go jasność, która zaćmiewała blask słońca, i w jasności tej ukazała mu się Matka miłosierdzia w płaszczu z lazurów i mówiła doń dobrotliwie: „Idź i ponieś tę nowinę. Powiedz, że skrucha będzie wynagrodzoną. Niechaj w tem miejscu stanie świątynia a ja tu zleję na was łaski. Idź aż do twego pola a zobaczysz, że zboże twoje zostało nietknięte“.
Zniknęła wraz z całym wieńcem aniołów, co ją otaczały dokoła. Starzec zaś podniósł się, doszedł do swego pola, zastał na niem zboże nietknięte. Wówczas podążył do Pollutri, udał się do proboszcza Maryana Iddone i opowiedział mu cud ów. W jednej chwili wieść ta obiegła całe terytoryum Casalbordina. Ludność cała zbiegła się do miejsca świętego, zobaczyła ziemię suchą zupełnie dokoła tego drzewa, zobaczyła jak faluje pszenica na oszczędzonem polu, uznała cud i wylewała łzy skruchy i rozrzewniania. Wkrótce potem wikary z Arabona położył węgielny kamień pod budowę kaplicy a umocowanymi do prowadzenia budowy zostali Hieronim z Geromi no i Jan Fatalone, obaj z Casalbordino. W ołtarzu umieszczono obraz Madonny, wraz z starym Aleksandrem Muzzio, klęczącym u stóp drzewa.
Legenda prostą była niezmiernie, banalną, podobną do stu innych tego rodzaju. Od owego pierwszego dobrodziejstwa, imię tej Madonny ocaliło niejeden okręt wśród burzy, niejedną wioskę od gradu, niejednego podróżnika od łotrów, chorych od śmierci. Pomieszczony wśród ludu nieszczęśliwago, obrać stał się niewyczerpanem źródłem pociech.
— Ze wszystkich Madonn na świecie nasza najwięcej cudów sprawia — mówił Cola Sciampagne, całując święty obrazek, zanim go schował napowrót na piersiach. — Powiadają, te ukazała się nowa jakaś w państwie. Ale nasza lepsza z pewnością. Nie bójcie się państwo. Ona zawsze pierwszą pozostanie ze wszystkich...
Akcent jego i cała postać znamionowały ten fanatyzm sekciarski, który rozpłomienia krew wszystkich bałwochwalców i który czasami na ziemi Abruzzów popycha ludność do dzikich walk w obronie supremacyi któregoś z jej bożyszcz. Stary tak, jak wszyscy jego współbracia w wierze, nie pojmował istoty boskiej po za jej wyobrażeniem; w obrazie tylko lub posągu widział i oddawał cześć rzeczywistemu istnieniu niebieskiej istoty. Obraz na ołtarzu żył tu w pojęciach osobą z ciała i kości: oddychał, uśmiechał się, podnosił i spuszczał powieki, pochylał czoło, dawał znaki ręką. I wszędzie było tak samo; wszystkie posągi pobożne, z drzewa, z wosku, z bronzu czy srebra, żyły życiem dotykalnem w ich pojęciach. Jeśli zestarzały się, połamały, zniszczyły z biegiem czasu, nie ustępowały bynajmniej miejsca nowym posągom bez oznak srogiego gniewu. Pewnego razu jakiś odłam biustu, który stał się już niepodobny do poznania i zamieszany został między drzewo opałowe, trysnął strumieniem krwi pod uderzeniem siekiery i odezwał groźnemi słowy. Kiedyindziej inny jakiś odłamek sheblowany i osadzony między klepkami kadzi, dał znak swego nadprzyrodzonego pochodzenia tem, że w wodzie ukazało się widmo jego pierwotnej i integralnej formy...
— Hej! — krzyknął jednooki na człowieka, idącego pieszo z trudem brzegiem szosy, w dławiącym kurzu. — Hej-no! Hej! Aligi!
Zwrócił się ku swym gościom, dodając ze współczuciem:
— To dobry chrześcianin, człowiek z naszych stron. Idzie zanieść swe wotum. Wstał z ciężkiej choroby. Widzisz, signora, jaki on zadyszany? Pozwól mu wsiąść na kozioł.
— Owszem, owszem. Stój, stój! — mówiła Hipolita wzruszona.
Powóz zatrzymał się.
— Biegaj, Aligi! Państwo litują się nad tobą, chcą cię zabrać. Dalej, siadaj!
Dobry chrześcianin zbliżył się. Dyszał z ciężkością, zgarbiony, opierający się na lasce, okryty kurzem, ociekły potem, osłupiały z gorąca. Zarost rudawy okalał mu twarz, posianą piegami; pukle rudawych włosów wymykały się z pod kapelusza, przylepione na czole i skroniach; oczy jego zapadłe, skierowane ku osadzie nosa, bez określonego koloru, przypominały oczy owych średniowiecznych sekciarzy-konwulsyonistów. Odezwał się dysząc, głosem zachrypłym:
— Dziękuję! Niech wam Bóg zapłaci! Niech się wami opiekuje Madonna! Ale ja siąść nie mogę.
Trzymał w prawej ręce przedmiot jakiś, owinięty w białą chustę.
— To twoje wotum? — spytał jednooki. — Pokaż że?
Zagadniony podniósł róg chusty i ukazał nogę z wosku tak blado-siną, jak noga trupa, na której wymalowaną była fioletowa rana. Pod wpływem gorąca wosk zmiękł i noga stała się połyskliwą, jakby wilgotną od potu.
— Czy nie widzisz, jak się topi?
I Cola wyciągnął rękę, by pomacać.
— Mięka już jest. Jeśli dalej iść będziesz pieszo, rozmięknie ci do reszty i z rąk odpadnie na drodze.
Aligi powtórzył:
— Cóż, kiedy siąść nie mogę. Zrobiłem ślub, że pójdę pieszo.
I nie bez niepokoju badał uszko do zawieszęnia, podnosząc nogę do wysokości skośnych swych oczu.
Na tej drodze, pałającej ogniem, wśród tego kurzu, pod tem światłem rażącem, nie było nic smutniejszego chyba nad tego człowieka wynędzniałego i ten przedmiot blado-siny, wstrętny jak członek odcięty, który miał uwieczniać pamięć rany na murach już okrytych wyobrażeniami nieruchomemi i milczącemi tylu chorób i nędz, trapiących od wieków biedne ludzkie ciało.
— Wio!
I konie pomknęły dalej.
Pozostawiwszy w tyle za sobą wzgórki, droga przerzynała teraz obfite pola zbóż, niemal już dojrzałych. Stary, z gadatliwością właściwą sędziwemu wiekowi, opowiadał epizody choroby Aligiego, mówił o zgangrenowanej już jego ranie, uleczonej palcem Najświętszej Panny. Na prawo i lewo od drogi, wał kłosów wyrastał ponad płoty, przywodząc na myśl obraz pięknej czary, z przelewającym się po za brzegi złotym napojem.
— A otóż i świątynia! — zawołała Hipolita.
I ukazała ręką budynek z czerwonawych cegieł, wznoszący się w pośrodku rozległej łąki, zapchanej teraz tłumami ludu.
W kilka minut później, powóz zrównał się z tym tłumem.