Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Pod koniec kwietnia, Hipolita wyjechała do Medyolann, gdzie ją powoływała siostra, której świekra właśnie umarła. Jerzy Aurispa zamierzał wyjechać również na poszukiwanie krainy nieznanej. W końcu maja mieli się zjechać oboje.
Ale w tej epoce właśnie, Jerzy otrzymał od matki list pełen bolesnych rzeczy, nieomal rozpaczny. Nie mógł już przeto od włóczyć dłużej swego powrotu do domu rodzicielskiego.
Kiedy zrozumiał, że bez dalszej zwłoki obowiązek nakazywał mu biedz tam, gdzie była prawdziwa boleść, ogarnęło go ciężkie strapienie, w którem pierwszy popęd miłości synowskiej, zwolna pokonany zo stał wzrastającem cierpkiem niezadowoleniem, zwiększającem się w miarę, jak coraz jaśniej zarysowywały się w jego świadomości liczne konflikty przewidywane w przyszłości. A niezadowolenie to, stało się niebawem tak dojmującem, te owładnęło nim całkowicie, wzmożone jeszcze materyalnemi przykrościami odjazdu, rozdzierającą boleścią pożegnań.
Rozdział był przykrzejszym niż kiedykolwiek. Jerzy przechodził okres wrażliwości nadmiernej; rozdrażnienie wszystkich nerwów otrzymywało go w stanie bezprzestannego niepokoju. Zdawał się nie wierzyć już w przyrzeczone szczęście, w przyszłe ukojenie. Skoro Hipolita go żegnała, zapytał:
— Czy my się zobaczymy jeszcze?
Kiedy w chwili przejścia drzwi, pocałował ją po raz ostatni w usta, zauważył, że po tym pocałunku zapuściła czarną woalkę na twarz a drobny ten, nic nieznaczący fakcik, przejął go dziwnym niepokojem, przybrał w jego wyobraźni rozmiary i wagę zgubnej jakiejś przepowiedni.
Przybywszy do Guardiagrele, rodzinnego miasta, do domu rodzicielskiego, był tak wycieńczony, że witając uściskiem matkę, rozpłakał się jak dziecko. Ale ani ten uścisk, ani łzy, nie umocniły go. Zdało mu się, że był obcym zupełnie u własnego swego ogniska, że odwiedza rodzinę, która bynajmniej nie była jego rodziną. To szczególne wrażenie opuszczenia, doznawane już w innych okolicznościach, wobec najbliższych, obudziło się w nim w tej chwili, żywsze jeszcze i natrętniejsze niż kiedykolwiek. Tysiące drobnych szczegółów życia rodzinnego drażniło go, raziło na każdym kroku. W czasie śniadania, w czasie obiadu, pewne cisze, w których nie słychać było nic prócz brzęku widelców, przejmowały go dziwnem niezadowoleniem; czuł się tu nieswoim jakimś. Wytworniejsze nawyknienia, do których jut przywykł co chwila tu coś raziło przykro. Atmosfera niezgody, wrogiego usposobienia wzajemnego, otwartej wojny, tamowała mu tutaj oddech.
W sam wieczór jego przybycia, matka wzięła go na bok, aby mu opowiedzieć wszystkie swoje zmartwienia, wszystkie kłopoty, całą niedolę, aby mu opowiedzieć jakie nierządne życie prowadził mąż jej, jakich się dopuszczał wybryków. Głosem drżącym od gniewu, patrząc nań ze łzami w oczach, powiedziała:
— Twój ojciec jest nikczemnikiem!
Powieki miała nabrzękłe, zaczerwienione od długiego płaczu, policzki zapadłe; cała jej postać no siła na sobie piętno cierpień, znoszonych od dawna.
— To nikczemnik! nikczemnik!
Idąc na górę do swego pokoju, Jerzy miał jeszcze w uszach dźwięk tego głosu; widział postawę matki; słyszał wciąż haniebne oskarżenia przeciw temu człowiekowi, którego krew płynęła w jego żyłach. I serce wzbierało mu takim bólem, iż lękał się, że niepodobna mu będzie wlec dłużej tego życia. Nagle przecież poryw szalonej wściekłości przerzucił myśl jego do nieobecnej kochanki i spostrzegł, że bynajmniej nie był wdzięcznym matce za to, te ma odsłoniła wszystkie swe cierpienia; czuł, te wolałby nie wiedzieć, nie zajmować się niczem innem prócz tego, co dotyczyło jego miłości, nie mieć żadnych innych cierpień do znoszenia nad te, które wypływały z tej miłości!
Wszedł do swego pokoja i zamknął się. Księżyc majowy oświecał szyby balkonu. Pragnąc odetchnąć powietrzem nocnem, otworzył drzwi szklane, oparł się o parapet, wchłaniając chłód nocny. Spokój nieskończony panował tam niżej w dolinie; a Majella, spowita jeszcze w białe śniegi, zdała się rozprzestrzeniać lazur nieba prostotą uroczystą swych konturów. Guardiagrele, podobne do trzody owiec, zasypiało dokoła Santa Maria Maggiore. Jedyne okno oświecone w domu przeciwległym, tworzyło plamę żółtawego światła na tle nocy.
Zapomniał świeżej swej rany. Wobec piękności wspaniałej tej pogodnej nocy, jedna myśl tylko wyłącznie stanęła w jego umyśle: „Otóż noc jedna znowu, stracona dla szczęścia!...“
Począł nasłuchiwać. W pośród ciszy, dobiegło go wyraźnie tupanie konia w sąsiedniej stajni, potem brzęk zgłuszony dzwonków u zaprzęga. Oczy jego pobiegły ku oświeconemu oknu; w prostokącie światła, widział cienie ruchome, jakby tam wewnątrz poruszały się jakieś osoby. Nasłuchiwał wciąż. Zdało mu się, te ktoś zlekka zapukał do drzwi. Poszedł otworzyć, choć nie był pewien.
Była to jego ciotka, ciotka Jokonda. Weszła.
— Zapomniałeś o mnie — mówiła, całując go.
W rzeczy samej, nie widząc jej za przybyciem, nie pomyślał o niej. Począł tłomaczyć się, wziął ją za rękę, posadził i zaczął mówić serdecznym tonem.
Ciotka Jokonda, starsza siostra jego ojca, miała jat bez mała lat szećdziesiąt. Kulała na skutek upadkn i była nieco otyła, ale tą tuszą chorobliwą, mięką bezkrwistą. Całkowicie oddana pobożnym praktykom, żyła w zupełnem odosobnienia w swym pokoju, na najwyższem piętrze domu, nie mając żadnej styczności z rodziną, zaniedbywana, nielubiona, uważaną była za pół idyotkę. Światem jej były święcone obrazki, relikwie, amblemata, symbole; całą jej działalnością wykonywanie ćwiczeń pobożnych, pogrążanie się w monotonii modlitw i pokonywanie straszliwych męczarni, które jej sprawiało łakomstwo. Formalną jej namiętnością było pochłanianie słodyczy, zwłaszcza cukierków, wszelkie zaś inne pożywienie odtrącała. Często wszakże brakło jej cukierków; Jerzy dlatego był jej ulubieńcem, że ilekroć przyjeżdżał do Guardiagrele, przywoził jej pudełko cukierków i pudełko „rossolisów“.
— A zatem — mówiła głosem który wychodził pomrukiem z po za dziąseł niemal pustych — a zatem... przyjechałeś... co! co! przyjechałeś...
Poglądała na niego z pewnego rodzaju onieśmieleniem, nie mogąc znaleźć nic więcej do powiedzenia; ale w oczach jej wyraźnie malowało się oczekiwanie. I Jerzy czuł, jak mu się serce ściska litością dla tej biednej zniedołężniałej istoty. Myślał: „Ta biedaczka, co zeszła do najniższego upodlenia natury ludzkiej, ta biedna dewotka żarłoczna, złączona jest przecież ze mną związkami krwi, ja pochodzę z tego samego co i ona gniazda!“
Nieukrywany już niepokój owładnął ciotką Jokondą; oczy jej poczynały nabierać nieomal bezwstydnego jakiegoś wyrazu. Powtarzała wciąż:
— A zatem... zatem...
— O! wybacz ciotko! — rzekł wreszcie z widocznym wysiłkiem. Na ten raz zapomniałem ci przywieźć cukierków.
Starej twarz zmieniła się nagle, tak, jak gdyby miała lada chwilę zemdleć; oczy jej zagasły; wybąknęła:
— Mniejsza o to...
— Ale jutro postaram ci się o nie — dorzucił Jerzy w rodzaju pocieszenia; serce mu się ścisnęło. — Napiszę...
Staruszka ożywiła się. Zawołała pośpiesznie:
— Wiesz, do Urszulanek... tam są dobre.
Nastało milczenie, podczas którego ciotka Jokonda niezawodnie czuła przedsmak jutrzejszych rozkoszy, bo bezzębne jej usta porastały się jakby połykaniem śliny nadmiernej.
— Biedny mój Jerz!... Ach! gdybym ja nie miała Jerzego!... Widzisz, co się tu dzieje w tym domu, to kara niebios... Ale chodź, chodźno na balkon, obejrzyj kwiaty w wazonikach. To ja podlewam je zawsze, ja sama; pamiętam ciągle o moim Jerzym! Dawniej miałam Demetria, ale dziś mam już tylko ciebie.
Powstała, wzięła siostrzeńca za rękę i wyprowadziła go na jeden z balkonów. Pokazywała mu kwitnące w wazonikach kwiaty; zerwała gałązkę pomarańczową i podała mu ją. Schyliła się, próbując czy ziemia nie jest suchą.
— Czekaj! — ozwała się.
— Gdzie idziesz, ciotko Jokondo?
— Czekaj! Oddaliła się, kulejąc, wyszła z pokoju, powróciła po chwili z konwią pełną wody, którą dźwigała z trudem.
— Ale, ciotko, po cóż się tak trudzić? czemu się bierzesz do takiej roboty nad siły?
— Doniczki muszą być podlane. Gdybym ja o tem nie myślała, któżby pomyślał?
Podlewała kwiaty. Oddech jej był ciężki a dyszenie chrapliwe starej tej piersi sprawiało przykrość młodzieńcowi.
— Dosyć! dosyć! — odezwał się, odbierając jej z ręki konewkę.
Pozostali na balkonie; słychać było tylko spadanie pojedynczych kropel wody na bruk ulicy z słabym odgłosem.
— Co to za okno oświecone? — spytał Jerzy, aby przerwać ciszę.
— Och — odpowiedziała staruszka — to don Dafendente Scioli dogorywa.
I oboje przypatrywali się poruszaniu cieniów w prostokącie żółtawego światła. Staruszka przejęta chłodem nocy, poczęła drżeć.
— Chodźmy! idź już spać, ciotko Jokondo.
Chciał ją odprowadzić do jej pokoju, o piętro wyżej. Przechodząc kurytarzem, spostrzegli coś, co się wlokło z trudem po posadzce. Był to żółw. Stara zatrzymała się:
— On jest w twoim wieku, ma dwadzieścia pięć lat teraz; a okulał tak biedak jak ja. To twój ojciec kiedyś kopnięciem...
Przypomniał sobie oskubaną synogarlicę ciotki Joanny a w trop za tem przyszło wspomnienie niektórych chwil, przeżytych w Albano.
Doszli na próg pokoju ciotki. Wyziew mdlący, właściwy pokojom chorych, uderzył go z wnętrza. Przy słabym blasku lampy, widać było ściany pokryte krucyfiksami i madonnami, parawan odarty, fotel z wyłażącemi sprężynami i kłakami.
— Czy wejdziesz?
— Nie, dziękuję, ciotko Jokondo; połóż się już Weszła szybko, szybko bardzo, potem wróciła na próg z torebką, którą rozwinęła przy Jerzym, wysypując na dłoń okruchy cukru.
— Widzisz, to wszystko, co mi zostało!
— Jutro, jutro, ciotko... No, a teraz idź juk spać. Dobranoc!
I opuścił ją, wyczerpawszy jut wszelką cierpliwość, z sercem wzburzonem.
Powrócił napowrót na balkon.
Księżyc w pełni zwieszał się w pośrodku nieba. Majella nieruchoma i lodowata, podobna była do jednego z tych przedgórzy księżycowych, które teleskop zbliża do ziemi.
Guardiagrele zasypiało u stóp góry. Pomarańcze wonią duszącą napełniały powietrze.
— Hipolito! Hipolito!
W tej godzinie śmiertelnego udręczenia, cała dusza jego rwała się do kochanki, przyzywając jej na pomoc.
Nagle z okna oświetlonego rozległ się krzyk w tej ciszy nocy, krzyk kobiecy. Inne krzyki podniosły się za nim; potem zlały się wszystkie w jeden szloch nieprzerwany, który wzmagał się i słabnął niby rytm pieśni. Konanie skończyło się; duch ulatywał w noc pogodną i ponurą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.