Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część druga/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Matka mówiła mu:
— Trzeba koniecznie, byś mi dopomógł; trzeba, abyś się z nim rozmówił; trzeba, abyś wreszcie głos zabrał w tej sprawie. Jesteś najstarszym Tak, Jerzy, to konieczne.
I w dalszym ciąga wyliczała winy swego męża, odsłaniała przed synem haniebne postępki ojca. Ten ojciec miał za metresę pannę służącą, która niegdyś służyła w ich domu, kobietę upadłą, niesłychanie chciwą; dla niej to i dla dzieci z nieprawego łoża trwonił on cały majątek, nie oglądając się na nie, nie dbając o interesa, zaniedbując posiadłości, sprzedając za psie pieniądze pierwszemu lepszemu zbiory, byle tylko mieć pieniądze; dochodziło nawet do tego, że częstokroć z jego winy rodzinie brakło na najkonieczniejsze nawet potrzeby; odmawiał wypłacenia posagu córce młodszej, jakkolwiek była już zaręczoną oddawna; kiedy zaś robiono mu jakąś uwagę, odpowiadał tylko krzykami, obelgami, czasami nawet posuwał się i do zniewag czynnych.
— Ty przebywasz zdala od nas i nie wiesz nawet, w jakiem my piekle pędzimy życie. Nie możesz sobie wyobrazić w najdrobniejszej nawet cząstce naszych zgryzot i cierpień... Ale tyś najstarszym. Trzeba, żebyś się z nim rozmówił. Tak, Jerzy, trzeba koniecznie.
Z oczyma spuszczonemi, Jerzy milczał i aby pohamować rozstrój wszystkich nerwów wobec tej boleści, co się w sposób tak brutalny odsłaniała przed nim, zmuszony był nadludzkiego użyć wysiłku. A więc to była jego matka? Te usta wykrzywione kurczem tak cierpkim, kiedy wymawiała słowa twarde, bez obsłonek wszelkich, to były usta jego matki? Boleść i zawziętość zmieniły ją zatem do tego stopnia? Podniósł oczy, żeby się jej przypatrzeć, żeby znaleźć na twarzy macierzyńskiej ślady słodyczy. Jakże łagodną widywał on dawniej tę matkę! Jakaż to była piękna istota, jak pełna uczucia! A jak i on sam niegdyś kochał ją serdecznie, w dzieciństwie, w latach chłopięcych! Wówczas donna Silveria była wysoką, smukłą, bladą i delikatną, z włosami niemal jasno blond barwy, z oczyma czarnemi, miała w sobie wszystkie cechy szlachetnej rasy, bo pochodziła z rodu Spina, którego herby wraz z herbami Aurispów rzeźbione są nad portalem kościoła Santa-Maria-Maggiore. Jakaż to była urocza niegdyś istota! Zkądże więc ta straszliwa zmiana? Synowi sprawiały przykrość wszystkie zbyt szorstkie gesty matki, każde jej słowo wymówione z cierpkością, każdy płomień gniewu, co zapalał jej twarz i spojrzenie, co szałem zawziętości poglądało z oczu; przykrość sprawiało mu również, że ojca okrywano takiemi haniebnemi zarzutami, że między tem dwojgiem istoty którym zawdzięczał życie, rozstępowała się tak okropna przepaść. A cóż to za życie im zawdzięczał!
Matka nastawała:
— Słyszysz, Jerzy! Potrzeba abyś wystąpił energicznie. Kiedy się z nim rozmówisz? Powezmij jakieś postanowienie.
Słyszał i poczuł do głębi trzewiów szarpnięcie, co zatargało wszystkiemi jego nerwami, czuł, jak się wzdryga z przerażenia i odpowiedział w duszy:„ O! matko, proś mnie o wszystko, żądaj odemnie najokrutniejszej ofiary; ale oszczędź mi tylko tego kroku, oszczędź mi go, nie znaglaj mnie, bym się zdobył na tę odwagę. Jestem tchórzem!“ Na myśl, że miałby stawić czoło ojcu, że miałby zdobyć się na czyn tak męskiej woli, strach niepokonany przejmował go aż do głębi duszy. Raczej pozwoliłby sobie odciąć rękę.
Odpowiedział głucho:
— Dobrze, matko. Pomówię z nim. Znajdę sposobną chwilę.
Objął ją uściskiem i ucałował w oba policzki, jakby przepraszał ją w milczeniu za to kłamstwo; bo równocześnie zaraz dodawał w myśli: „Nie znajdę tej sposobnej chwili; nie rozmówię się z nim“.
Pozostali we wgłębieniu okna. Matka otworzyła je mówiąc:
— Wynoszą ciało don Defendente Scioli.
Oparli się o balkon, jedno obok drugiego. Ona dodała patrząc w niebo:
— Co ca dzień!
Guardiagrele, miasto z kamienia, połyskiwało w pogodnem majowem słońcu. Orzeźwiający wiatr poruszał trawki na ściekach rynien. We wszystkich szczelinach, od podwalin aż do szczytu Santa-Maria-Maggiore, przystrojona była w drobne, delikatne roślinki, rozkwitające niezliczonemi kwiatkami fioletowemi, tak że stara katedra wznosiła w niebiosy czoło, pokryta dwoistym płaszczem kwiatów z marmuru i kwiatów żywych.
Jerzy rozmyślał: „Nie zobaczę już Hipolity. Mam smutne przeczucie. Wiem dobrze, że za pięć lab sześć dni pojadę na wyszukanie pustelni, wymarzonej przez nas; ale równocześnie wiem doskonale, że będzie to trud próżny, że nie osiągnę tego, do czego dążę, że napotkam na nieznaną mi przeszkodę. Jakże to wszystko, czego doznaję, jest dziwne i nieokreślone! Nie ja to wiem, ale we mnie jest ktoś, co wie, że to wszystko skończy się niebawem“.

1 myślał dalej: „Nie pisze już do mnie. Odkąd tu jestem, odebrałem od niej tylko dwa telegramy: bardzo krótkie: jeden z Pallanza, drugi z Bellagio. Nigdy nie czułem się tak oddalonym od niej. Może w tej samej chwili inny jaki mężczyzna ściąga na siebie jej uwagę. Czy to podobna, aby w jednej chwili, naraz miłość opadła z serca kobiety? A czemużby nie? Serce jej jest znużone; w Albano, rozgrzane wspomnieniami, ostatni raz może zabiło dla mnie. Ja się na tem biciu zawiodłem. Ale niektóre fakta dla tego, kto je umie obserwować pod idealną ich formą, w głębi samych siebie noszą znaczenie tajemnicze, stanowcze i niezależne od pozorów. A zatem wszystkie drobne fakta, z których składało się nasze życie w Albano, przybierają, skoro je rozbieram w myśli, znaczenie niewątpliwe, charakter oczywisty; są finalnemi. Wieczorem, w ów wielki piątek, kiedy za przybyciem na dworzec w Rzymie, rozstawaliśmy się i kiedy powóz unosił ją w mgłę, czyliż nie wydało mi się, że ją utrącam na zawsze i bez ratunku. Nie doznawałżem wówczas tego uczucia, że wszystko było skończone?“ Wyobraźnia stawiła mu żywo przed oczy gest, którym Hipolita osunęła czarną woalkę na twarz po ostatnim pocałunku. I słońce, błękit, kwiaty, wesołość wszechrzeczy dokoła, poddały mu tę jedną myśl tylko: „Bez niej życia jest dla mnie niepodobieństwem“.
W tej chwili matka przechyliła się przez poręcz, spojrzała ku bramie katedry i rzekła:
— Kondukt wychodzi z kościoła.
Bractwo pogrzebowe wychodziło z bramy kościelnej ze swemi insygniami. Czterech ludzi w żałobie niosło na barkach trumnę. Dwa długie szeregi mężczyzn w żałobie szły za nią z zapalonemi świecami; z po za dwu otworów czarnych kapturów widać było tylko ich oczy. Od czasu do czasu wiatr chwiał płomykimi świec, niewidzialnemi niemal w blasku dziennym, gasząc je tu i owdzie; świece topiły się z sykiem. Każdy z tych zakapturzonych mężczyzn miał obok siebie dziecko bose, które zbierało w dłoń topiący się wosk.
Kiedy cały orszak rozwinął się na ulicy, muzykanci w czerwonych ubiorach, z białemi pióropuszami, zaintonowali marsz pogrzebowy. Karawaniarze przystosowali chód swój do rytmu muzyki; mosiężne instrumentu połyskiwały w słońcu.
Jerzy myślał: „Ileż smutku i ile śmieszności równocześnie w tych oznakach czci, składanej śmierci!“ Zobaczył sam siebie w trumnie, uwięzionego między czterema deskami, niesionego przez tych maskaradowo przybranych ludzi, w otoczeniu tych świec płonących, wśród okropnej wrzawy trąb i wizya ta napełniła go obrzydzeniem.
Następnie uwaga jego zwróciła się na dzieci w łachmanach, które zbierały stopiony wosk, uciążliwie, z ciałem schylonem, z oczyma zwróconemi ku ruchomym płomykom.
— Nieszczęśliwy don Defendente! — szepnęła matka, patrząc na orszak pogrzebowy, co się oddalał.
I natychmiast, jak gdyby mówiła do siebie a nie do syna, dorzuciła znużonym głosem:
— Dlaczego nieszczęśliwy? Wstępuje do przybytku pokoju, nam zaś pozostają troski i cierpienia.
Jerzy popatrzał na nią. Oczy ich spotkały się z sobą; ona uśmiechnęła się do syna, ale tak słabym uśmiechem, że nie poruszył żadnego z muskułów twarzy. Była to raczej jakaś przezrocza, lekka zasłona, ledwie dostrzegalna, co przesunęła się po twarzy zawsze smutnej. Ale błysk nieznaczny tego uśmiechu sprawił na Jerzym wrażenie wielkiego jakiegoś światła i dostrzegł wtedy na twarzy matki po raz pierwszy dzieło boleści, na na które nie było lekarstwa.
Wobec tego straszliwego odkrycia, które ma dał ten uśmiech, nagłą falą uczucia wezbrała mu pierś. Jego matka, własna jego matka nie mogła już zatem uśmiechać się inaczej, jak tylko tak boleśnie, tak strasznie boleśnie! Odtąd zatem stygmat cierpienia przywarł nieodłącznie do tej drogiej twarzy, która niegdyś pochylała się nad nim tak często, z taką dobrocią, w dniach choroby lub strapienia! Jego matka, własna jego matka trawiła się powolnie, niszczała z dniem każdym, schodziła powoli ku nieuniknionemu grobowi! A on sam niedawno, kiedy ta matka odsłaniała przed nim swą niedolę, to, co jej zadało ową boleść, on nie bolał nad tem macierzyńskiem cierpieniem, ale raczej nad raną, zadaną własnemu jego egoizmowi, bolał nad tem, te chore jego nerwy razi wyrażenie bezwzględne, surowe, nagie tej boleści!
— O, matko!... — szepnął głosem, zdławionym łzami.
I ujął jej ręce, wprowadził napowrót do pokoju.
— Co tobie, Jerzy? Co ci, moje dziecko? — spytała matka przelękniona, widząc twarz jego zalaną łzami. — Co ci jest? Powiedz mi!
Teraz odnajdywał go, ten głos, ten tak drogi mu głos, ten głos jedyny, niezapomniany, który go przejmował do głębi duszy, ten głos pocieszenia, przebaczenia, dobrej rady, nieskończone, dobroci, który słyszał zawsze w dniach najchmurniejszych życia; odnajdywał go teraz, odnajdywał nareszcie! Poznawał nakoniec tę słodką, łagodną istotę dni dawnych, tę uwielbianą!
— O! matko moja, matko!...
I objął ją uściskiem wśród łkania, oblewając jej dłonie palącemi łzami, całując policzki, oczy, czoło w szalonem uniesieniu.
— Biedna moja matko!
Posadził ją, ukląkł przed nią, z oczyma w twarz jej utkwionemi. Poglądał w tę twarz długo, jak gdyby ją zobaczył po raz pierwszy po długiej rozłące. Ona zaś z ustami zaciśniętemi boleśnie, z ledwie hamowanem łkaniem, co jej ściskało gardło, spytało:
— Wielką sprawiłam ci przykrość, nieprawdaż?...
Otarła łzy syna, pogładziła jego włosy z pieszczotą. Potem mówiła głosem, który przerywały nerwowe wstrząśnienia:
— Nie, Jerzy, nie, to nie tobie się martwić, to nie tobie cierpieć!... Bóg trzymał cię zdala od tego domu. To nie tobie cierpieć tu teraz. Całe życie moje, od samego urodzenia, całe moje życie, zawsze, zawsze, starałam się chronić cię od przykrości, od bólu, od poświęceń jakichkolwiek! O! czemuż na ten raz nie miałam siły milczeć?... Powinnam była zamilczeć przed tobą to wszystko; powinnam była nic ci nie mówić! Wybacz mi Jerzy. Nie myślałam, że tyle ci przyczynię zmartwienia. Nie płacz już, błagam cię. Jerzy, ja ciebie błagam, nie płacz już! Nie mogę patrzeć, jak płaczesz.
Omal sama nie wybuchnęła płaczem w straszliwem udręczeniu.
— Widzisz, mateczko, już nie płaczę.
Oparł głowę na kolanach matki a pod działaniem pieszczoty macierzyńskich dłoni, uspokoił się nareszcie. Od czasu do czasu łkanie wstrząsało nim jeszcze. W myśli przebiegały mu w formie niejasnych uczuć, odległe smutki czasów chłopięcych. Słyszał świergot jaskółek, zgrzyt koła jakiegoś szlifierza, głosy krzyczące na ulicy; dźwięki znane, zasłyszane w dawne popołudnia, dźwięki, które mu smutkiem przejmowały serce. Po tem przesileniu dusza jego znalazła się w jakimś nieokreślonym stanie ukołysania. Ale obraz Hipolity pojawił się znów przed jego myślą i nagle zamąciły się znowu tak gwałtownie wszystkie jego uczucia, że z głową złożoną na kolanach matki, młodzieniec westchną głęboko.
Ona pochyliła się szepcząc:
— Za czem tak wzdychasz?
Nie podnosząc powiek, uśmiechnął się; ale ogarniało go niezmierne wyczerpanie, jakieś znużenie rozpaczne, potrzeba nieprzeparta uchronienia się od tej walki bez wytchnienia.
Chęć życia odchodziła go zwolna, jak ciepło opuszcza trupa. Z poprzedniego wzruszenia nic już nie istniało; matka napowrót stawała się dlań obcą. Cóż wreszcie mógł uczynić dla niej? Ocalić ją? powrócić jej spokój? Powrócić zdrowie i wesołość? Ale czyż to nieszczęście dało się naprawić wogóle? Czyliż odtąd istnienie tej kobiety nie będzie zatrutem na zawsze? Matka nie mogła już być dla niego tą ucieczką, jaką była za czasów dzieciństwa, w tych odległych latach. Nie mogła ani go zrozumieć, ani pocieszyć, ani uzdrowić. Ich dusze, ich życia zbyt były od siebie różnemi. Nie mogła mu dać nic więcej nad widok własnej swej męczarni!
Podniósł się, uścisnął ją raz jeszcze i wyszedł na górę do swego pokoju; tam oparł się o balustradę balkonu. Majella stała przed nim cała różowa w blaskach zachodu, olbrzymia, z delikatnie zarysowanemi konturami na tle zielonkawego nieba. Krzyk ogłuszający jaskółek, co krążyły po nad balkonem, raził go. Poszedł położyć się na łóżko.
Leżąc na plecach rozmyślał: „Wszystko to dobrze, żyję, oddycham. Ale jaką jest istota mego życia? Jakim siłom ona podlega? Jakie prawa nią rządzą? Nie należę sam do siebie, wymykam się sam przed sobą. Wrażenie, jakie mi sprawia moja istota, przypomina to, jakiego doznaje człowiek skazany na utrzymywanie się w stojącej postawie na powierzchni wiecznie chwiejnej, który czułby, że bezprzestannie brak mu podpory, gdziekolwiekbądź postawiłby nogę. Jestem w wieczystej trwodze i udręczeniu a samo to udręczenie nawet nie da się bliżej określić. Czyliż to trwoga zbiega, który czułby, że go tuż, tuż ścigają? Czy niepokój ścigającego, który nigdy nie może dosięgnąć celu? Czy może jedno i drugie?
Jaskóki świergotały przybiegając i odbiegając gromadnie, niby czarne strzały w bladym prostokącie, który zarysowywał balkon.
„Czegóż mi brak? Jakąż jest ta moralna szczerba mojej duchowej istoty? Jaka jest przyczyna mojej niemocy? Czuję najgorętsze pragnienie życia, nadania wszystkim mym zdolnościom rozwoju, pragnę czuć się zupełnym i harmonijnym w sobie. A przeciwnie widzę, jak zwolna z dniem każdym niszczeję, jak upadam dobrowolnie; co dnia życie moje uchodzi, gdzieś niewidzialnemi, niezliczonemi szczelinami; jestem jak pęcherz nawpół próżny, który się wykoszlawia na tysiączne sposoby za każdem poruszeniem zawartego w nim płynu. Wszystkie siły moje wystarczają mi zaledwie na to, by wlec z niezmiernym trudem kilka drobnych ziarnek pyłu, które w imaginacyi mojej nabierają ciężaru skał olbrzymich. Bezustanna rozterka unicestwia i wyjaławia wszystkie moje myśli. Czego mi braknie? Kto to owładnął tą częścią mojej istoty, która wymyka się przed moją świadomością, a która przecież, czuję to dobrze, jest dla mnie nieodzowną, abym mógł żyć dalej? Albo raczej, czy owa cząstka już nie zamarła tak, że śmierć tylko zdoła mnie z nią połączyć? Tak to jest pewnie. W samej rzeczy, śmierć zagarnia mnie ku sobie“
Dzwony Santa-Maria-Maggiore ozwały się na nieszpór. Przed oczyma przesunął mu się orszak pogrzebowy, trumna, zakapturzeni ludzie i ten szereg obdartych dzieciaków, co się roztrącały zbierając ociekły wosk, mozolnie schylających się z oczyma wlepionemi w chwiejny płomyk świecy.
Te dzieci zajmowały go wielce. Później, pisząc do kochanki, rozwinął ukrytą alegoryę, której umysł jego ciekawy dopatrzył się w tym obrazie: „Jedno z nich słabowite, wyżółkłe, opierając się jedną ręką na kuli a zbierając w dłoń drugiej, wolnej, odrobiny wosku, wlokło się tuż obok jakiegoś olbrzyma w kapturze, którego pięść ogromna ściskała silnie świecę. Widzę ich obu jeszcze i nie zapomnę nigdy. Może we mnie samym jest coś, co mnie czyni podobnym do tego dziecka. Życie moje realne jest w mocy czyjejś, w mocy jakiejś istoty tajemniczej i nieznanej, która je gniecie w silnej, żelaznej dłoni i widzę, jak się ono wypala i wlokę się za niem i trudzę mozolnie, by zebrać bodaj kilka jego kropel a każda kropla, co padnie, parzy mi biedną, zbolałą rękę“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.