Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf śmierci |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Trionfo della morte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Kiedyż? Kiedy? Postępek, który mi chcą narzucić, staje się zatem nieuniknionym? Będę zmuszony więc rozmówić się stanowczo z tem bydlęciem?“ Jerzy patrzał na zbliżającą się tę chwilę z szaloną obawą. Nieprzezwyciężony wstręt przejmował go do głębi istoty na samą myśl, że miał się znaleźć sam na sam w zamkniętym pokoju z tym człowiekiem.
W miarę, jak dni mijały, czuł, jak w nim wzrasta ta trwoga i upokorzenie, którem go przejmowała dotychczasowa bezczynność; czuł, że matka jego i siostra, że wszystkie ofiary spodziewały się po nim, pierworodnym, tego czynu energii, protestu opieki. I w rzeczy samej, pocóż go tu przyzwano? Odtąd nie wydawało mu się już możliwem odjechać, zanim nie spełni tego obowiązku. Z pewnością w ostatniej chwili mógłby wymknąć się bez pożegnania, uciec a potem napisać list tylko, w którym usprawiedliwiłby swe postępowanie jakimśkolwiek prawdopodobnym pretekstem...
Pod grozą najwyższego chwilami przestrachu odważał się myśleć i o tem już haniebnem wyjściu; rozważał, kombinował sposoby wykonania, badał najdrobniejsze szczegóły, wyobrażał sobie rezultaty. Ale w tych scenach obmyślanych, bolesna i sterana twarz matki stawała przed nim, jak nie dający się znieść wyrzut sumienia. Zastanawiał się nad własnym egoizmem i słabością, a rozmyślania te oburzały go na samego siebie; gwałtem, z zaciętością dziecinną upierał się, by odnaleźć w sobie jakąś bodaj cząsteczkę energii, którąby mógł podbudzić skutecznie przeciw tej większej części swej istoty tak, by odnieść nad nią zwycięztwo, jak nad nikczemnym, pospolitym tchórzem. Ale ten bunt sztuczny nie trwał długo, nie doprowadzał go zaś bynajmniej do męzkiego postanowienia. Wtedy zabierał się spokojnie do zbadania swej sytuacyi i łudził się samąż ścisłością swego rozumowania. Myślał: „Na cóż mogę się przydać? Jakiemuż złemu interwencya moja mogłaby zapobiedz? Ten czyn, który z taką przykrością przychodziło ma wymódz na sobie, czyliż przyniesie zysk jaki rzeczywisty? I jakiż zysk wogóle?“ Ponieważ w sobie samym nie udało mu się znaleźć potrzebnej energii do wykonania tego czynu, ponieważ nie umiał wzbudzić w sobie owego buntowniczego usposobienia, zwrócił się przeto do metody wprost przeciwnej: usiłował dowieść sam sobie bezowocności tego czynu, wyrozumować, że on jest bezpożytecznym zupełnie: „Do czegóż doprowadziłaby wreszcie ta rozmowa? Do niczego bez wszelkiego wątpienia. Według tego, jakim byłby w danej chwili humor ojca i według tego, jaki obrót przybrałaby rozmowa, ojciec wystąpi bądź gwałtownie, bądź przekonywająco. W pierwszym wypadku, wobec wrzasków i obelg, będę bezbronnym, zaskoczą mnie one bowiem niespodziewanie. W drugim, ojciec znajdzie całą litanię argumentów, aby mi dowieść, bądź to własnej niewinności, bądź wreszcie konieczności swych zboczeń i również zaskoczony zostanę niespodzianie. Fakta nie dadzą się naprawić. Występek, skoro raz już wkorzenił się w istotę człowieka, nie da się usunąć, ani zniweczyć. Otóż ojciec mój jest w tym wieku, w którym występków wykorzenić już nie można, w którym zrzec się nawyknień jest niepodobieństwem. Przez całe lata ma tę kobietę i te dzieci. Czy więc ja mam najmniejszą choćby szansę, że moje przedstawienia skłonią go do porzucenia i wyrzeczenia się ich? Czy mam najmniejszą choćby szansę przekonania go, że koniecznością jest zerwanie wszystkich tych węzłów? Wczoraj widziałem tę kobietę. Dość ją zobaczyć, by nabyć przekonania, że nie porzuci nigdy mężczyzny, którego stronę cielesną trzyma w swych szponach. Nie wypuści go z pod swej władzy do śmierci. Jestto rzecz, na którą dziś nie ma ratunku. A potem są tu jeszcze dzieci, prawa tych dzieci. Zresztą po tem wszystkiem, co miało miejsce, czyliż pojednanie między ojcem moim a matką byłoby możliwem? Nigdy. Wszelkie usiłowania moje zatem byłyby bezowocnemi. A wtedy co?... Pozostaje kwestya szkody materyalnej, rabunku, marnotrawstwa. Ale czyż odemnie zależy zaprowadzić w tem ład pewien, skoro żyję zdala od rodzicielskiego ogniska? Potrzebaby tu było czujności bezustannej, w każdej chwili, na każdym kroku i jedynie tylko Diego mógłby to przeprowadzić. Pomówię z Diegiem, ułożę się z nim... Koniec końcem, jak na teraz, jedyną sprawą naglącą jest posag Kamili. Faktem jest, że Albert pilnie chodzi za tą kwestyą, a nawet, szczerze mówiąc, jest najnudniejszy ze wszystkich moich solicytantów. Może być, że nie będzie zbyt trudno znaleźć jakieś porozumienie“.
Postanawiał sobie dopomódz siostrze, przykładając się do utworzenia jej posagu; ponieważ jako dziedzic całego majątku wuja Demetria, był majętnym i już posiadał własne dobra. Projekt dokonania wspaniałomyślnego tego czynu, podniósł go we własnem przeświadczeniu. Zdawało mu się, że jest zwolnionym od wszelkiego innego obowiązku, od wszelkiego innego przykrego kroku w tym kierunku, skoro czyni ofiarę ze swych pieniędzy.
Kiedy się zwrócił ku pokojom matki, czuł się daleko już mniej niespokojnym, doznawał pewnej ulgi, znacznie był już swobodniejszym. Prócz tego dowiedział się, że od samego już rana wyjechał do swej willi wiejskiej, dokąd wydalał się zazwyczaj, aby mieć większą swobodę w postępkach. I to przynosiło mu również pewną ulgę, że wieczorem, u stołu, jedno z miejsc pozostanie niezajętem.
— A! to ty, Jerzy, przybywasz także w dobrą chwilę! — zawołała matka zobaczywszy go wchodzącego.
Ten głos gniewny zadał mu cios tak nieoczekiwany i silny, że zatrzymał się u progu; spojrzał na matkę ze zdumieniem, tak wydała mu się przeobrażoną uniesieniem gniewu. Popatrzał także na Diega, nic nie rozumiejąc zgoła; z kolei zwrócił wzrok na Kamilę, która stała w milczeniu niechętna.
— Co się stało? — wybąknął, podnosząc znów na brata oczy Jerzy, którego uwagę zwrócił na siebie zły jakiś wyraz, po raz pierwszy spostrzeżony na twarzy młodzieńca.
— Skrzyni, w której chowało się srebro, nie ma na zwykłem miejscu — odrzekł Diego, nie podnosząc oczu, zmarszczywszy brwi i połykając wyrazy — i twierdzą, że za moją to sprawą znikła...
Wzburzony potok gorzkich słów wydarł się z ust nieszczęśliwej kobiety.
— Za twoją, twoją i to w zgodzie z ojcem... Ty to byłeś w zmowie z ojcem... Oh! jakaż podłość! Tej jeszcze brak mi było boleści! Mieć przeciw sobie dziecko, które wykarmiłam własną piersią! Ale ty tylko, ty jeden podobnym jesteś do niego, ty sam wyłącznie... Co się tyczy innych, Bóg miał przynajmniej litość nademną... O Boże! niech imię Twoje będzie pochwalone, błogosławione na wieki, za łaskę, którą mnie udarowałeś! Ty jeden tylko do niego jesteś podobny, ty jeden...
Obróciła się do Jerzego, który stał jak skamieniały, bez ruchu, bez dźwięku. Podbródek jej drgał spazmatycznie i wstrząsały nią konwulsyjne drżenia tak, że zdawało się, iż lada chwilę upadnie na posadzkę.
— Teraz możesz przypatrzeć się życiu, jakie tu pędzimy! Powiedz, widzisz teraz? Codziennie nowa jakaś infamia. Codziennie trzeba staczać walkę, bronić od rabunku ten dom nieszczęśliwy, co dziennie, bez wytchnienia! Czy wierzysz teraz, że twój ojciec, gdyby mógł, wyrzuciłby nas wszystkich na barłóg, wydarłby nam ostatni kawałek chleba od ust! I tak będzie; koniec końcem dojdziem do tego. Zobaczysz, zobaczysz...
I mówiła wciąż dysząc, z tłumionem łkaniem w głosie przy każdej pauzie, od czasu do czasu wydając chrypliwe okrzyki, będące wyrazem dzikiej niemal nienawiści, nienawiści niepojętej rzeczywiście u istoty z pozoru równie delikatnej. I raz jeszcze wszystkie obwinienia wydarły z ust jej się. Ten człowiek nie miał już żadnego względu, żadnego zgoła wstydu. Byle tylko zyskać nieco pieniędzy, nie cofał się już przed niczem i przed nikim. Stracił formalnie rozum; zdawało się, że ogarnęło go istne szaleństwo. Zrujnował swe dobra, wyciął lasy, wyprzedał inwentarz, jak mógł, na oślep, pierwszemu lepszemu, kto mu dawał więcej. Teraz zaczynał ograbiać dom, w którym porodziły się jego dzieci. Oddawna już miał chrapkę na to srebro, srebro familijne, starożytne, dziedziczne, strzeżone z nabożeństwem, jak relikwia dawnej wielkości domu Aurispów, przechowywane niepodzielnie aż po dziś dzień. Nie pomogło nie ukrywanie go. Diego zmówił się z ojcem i dwaj wspólnicy, oszukawszy jak najbaczniejszą uwagę, pochwycili je, aby następnie rzucić w Bóg wie czyje ręce!
— Nie wstydzisz ty się? — mówiła dalej, zwrócona do Diega, który z wielkim trudem hamował wybuch wrodzonej gwałtowności. Nie wstydzisz ty się przeciw mnie występować a łączyć się z ojcem? Przeciw mnie, która ci nigdy nie odmawiałam niczego, o co mnie tylko prosiłeś, która spełniałam wszystko, czegoś żądał! A przecież wiesz, wiesz to dobrze, na jaki cel obracane te pieniądze. I nie wstydzisz się?.. Nie mówisz nic? Nie odpowiadasz? Twój brat jest obecnym, patrzaj. Powiedz mi, gdzie się podziała skrzynia? Domagam się tego, muszę wiedzieć, słyszysz?
— Powiedziałem już, że nic nie wiem, że nie widziałem skrzyni, żem jej nie brał — zawołał Diego, nie hamując się już wcale, z wybuchem grubiaństwa, wstrząsając głową a ciemny, płomienny rumieniec, który rozświecił mu twarz, uczynił go podobniejszym Jeszcze do nieobecnego. — Czyś zrozumiała nareszcie?
Matka, blada jak trup, popatrzała na Jerzego, któremu to jej spojrzenie zdało się udzielać macierzyńskiej bladości. Przejęty drżeniem, niemożliwem do ukrycia, starszy rzucił młodszemu:
— Diego precz ztąd! Wychodź!
— Wyjdę, kiedy mi się podobać będzie — odparł Diego, wzruszywszy zuchwale ramionami, nie patrząc jednak bratu w oczy.
Wtedy wzburzenie nagłe owładnęło Jerzym, jedno z tych niepohamowanych uniesień, które u ludzi słabych i niezdecydowanych tak niesłychanej nabierają gwałtowności, że już nie mogą ujawnić się zewnętrznym czynem, ale natomiast przed skrępowaną wolą przebiegają błyskawicznemi obrazami zbrodni. Nienawiść braci, ta nienawiść straszna, która od początku świata lęgnie się, głucha, w głębi natury ludzkiej, aby wybuchnąć przy pierwszej zdarzonej rozterce, dzikszą niż wszelka inna nienawiść; ta niewytłomaczona niechęć, co istnieje ukryta między samcami jednej krwi, wówczas jeszcze nawet, kiedy nazwyczajenie i spokój domu rodzinnego wytworzyły między nimi węzły przywiązania a także ta zgroza, która towarzyszy wykonaniu lub samejże myśli zbrodni, będąca może tylko nieokreślonem poczuciem prawa, zapisanego wiekowem dziedzictwem w sumieniu chrześciańskiem; wszystko to splątane przebiegło niby rodzaj wichru szalonego, który na chwilę zatarł w jego duszy wszelkie inne uczucie i dłoniom jego nadał napastnicze pragnienie. Sam widok Diega, tego ciała przysadzistego i krwistego, tej głowy płowej na byczym karku, widocznej wyższości fizycznej tej silnej muskulatury, jakby na urągowisko jego starszeństwu, wszystko to przyczyniało się, aby wzmódz jeszcze jego wściekłość. Pragnął znaleźć jakiś sposób szybki zapanowania nad nim, pokonania, powalenia tego zwierza, bez sporu i bez walki. Instynktownie spojrzał na jego pięści, te pięści szerokie, potężne, pokryte rudawym włosem, które podczas obiadu, oddane na usługi ust żarłocznych, sprawiały mu zawsze tak żywą odrazę.
— Precz ztąd! wychodź natychmiast! — powtórzył głosem jeszcze donośniejszym, jeszcze bardziej rozkazującym — albo też przeproś matkę!
I podchodził ku bratu z podniesioną ręką, jakby go chciał chwycić za ramię.
— Nie dopuszczę, żebyś ty miał mi rozkazywać — krzyczał Diego, nakoniec patrząc w twarz starszemu bratu.
A szare oczy jego, pod nizkiem czołem, wyrażały urazę zdawna chowaną.
— Strzeż się, Diego!
— Nie obawiam się ciebie.
— Strzeż się!
— Któż ty jesteś nareszcie? po co tu przychodzisz? — ryczał Diego w uniesieniu. — Tobie nie wolno ani jednem słowem mieszać się do spraw naszych. Tyś dla nas obcy. Ja cię znać nie chcę. Jakaż była dotychczasowa twoja rola? Nigdy nic nie zrobiłeś dla nikogo. Zajmowałeś się zawsze tylko własnemi przyjemnościami i interesami. Pieszczoty, pierwszeństwa, adoracye, wszystko to było dla ciebie. Czego więc zachciewa ci się dzisiaj? Pozostań sobie w Rzymie i przejadaj tam twe dziedzictwo wedle upodobania; ale nie mieszaj się do tego, co cię nie obchodzi...
Wyrzucał nakoniec całą urazę, całą nienawiść swą zawistną względem tego brata szczęśliwszego, bogatszego, który tam, w wielkiem mieście, żył życiem nieznanych mu przyjemności, obcy swej rodzinie, jakby istota innego gniazda, uposażona w tysiączne przywileje.
— Milcz! milcz!
I matka, odchodząc od przytomności, rzuciła się między nich obu i uderzyła w twarz Diega.
— Precz ztąd! Ani słowa więcej! Precz! Idź do twego ojca! Nie chcę już słyszeć o tobie, nie chcę widzieć!...
Diego wahał się jeszcze, wstrząsany dreszczem wściekłości, czekając może tylko jednego ruchu brata, by się nań rzucić.
— Idź precz! — powtórzyła matka wyczerpana.
I upadła na wpół zemdlona na ręce Kamili, rozwarte, by ją podtrzymać.
Wtedy Diego wyszedł blady z wściekłości, mrucząc przez zęby jakieś słowo, którego Jerzy nie zrozumiał. I rozległ się krok jego ciężki, oddalający się w głuchej anfiladzie pokojów, w których światło dnia poczynało już zamierać.