Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część druga/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Wieczór był dżdżysty. Wyciągnięty na łóżku Jerzy czuł się fizycznie tak złamanym i smutnym, że omal przestał myśleć już zupełnie. Myśl jego bujała gdzieś nieokreślona i nieświadoma siebie; ale smutek jego zmieniał się i rozjątrzał pod wpływem najdrobniejszych z zewnątrz wrażeń, słów kiedy niekiedy wymawianych na ulicy przez rzadkich przechodniów, regularnych poruszeń zegara na ścianie, dźwięku oddalonych dzwonów, stuku podkowy końskiej w stajni, gwizdania, łoskotu drzwi zamykanych. Czuł się sam, opuszczonym, odosobnionym od reszty świata, oddalonym od własnego swego poprzedniego istnienia przepaścią nieobliczonego czasu. Wyobraźnia przedstawiała mu w wizyi niejasnej gest, którym kochanka opuściła na twarz czarną woalkę po ostatnim pożegnalnym pocałunku; przedstawiła dziecko o kuli, które zbierało wosk z świec ociekający. Myślał: „Nie pozostaje mi nic więcej, jak umrzeć“ Bez wszelkiej określonej przyczyny niepokój jego wzrósł nagle i stał się nieznośnym. Gwałtowne bicie serca ściskało go za gardło, jak nocna zmora. Zerwał się z łóżka, przeszedł parę kroków przez pokój, oszalały, wzburzony, nie mogąc pokonać dręczącej go niespokojności. A odgłos własnych kroków odbijał mu się echem w mózgu.
„Kto tam? Ktoś mnie woła?“ W uszach miał dźwięk jakiegoś głosu. Wytężył słuch. Nie posłyszał już nic więcej. Otworzył drzwi, wyszedł na kurytarz i słuchał. Wszystko dokoła pogrążone było w milczeniu. Pokój ciotki był otwarty i oświetlony. Dziwny jakiś lęk ogarnął go, rodzaj panicznego strachu na myśl, że może niespodziewanie zobaczyć stojącą na progu tę staruszkę o masce trupiej. Wątpliwość pewna zaświtała w jego umyśle: może ona umarła, może siedzi tam w fotelu, jak siedziała zwykle, nieruchoma, z brodą spuszczoną na piersi, martwa. Ta wizya przedstawiła mu się z całą plastycznością rzeczywistości i zmroziła go prawdziwym przestrachem. Nie ruszył się już, nie odważył się zrobić kroku, stał z istną żelazną obręczą dokoła głowy, z kręgiem, który niby materya elastyczna a chłodna, rozszerzał się i zaciskał według pulsacyi arteryi. Tyranizowały go własne nerwy, narzucając mu bezład i nadmiar swych wrażeń. Staruszka poczęła kaszlać, drgnął na ten odgłos. Wtedy cofnął się powoli na palcach, aby nie być słyszanym.
— Co za szczególne rzeczy przytrafiają mi się dzisiejszego wieczora? Nie mogę już sam pozostawać w tym pokoju. Trzeba mi zejść.
Zresztą przewidywał, że po ohydnej owej scenie niepodobieństwem również dlań będzie znieść bolesny widok matki. „Wyjdę; pójdę do Krystyny“. Co go najwięcej zachęcało do tych odwiedzin, to wspomnienie owej wzruszającej i smutnej chwili, przebytej w ogrodzie z poczciwą siostrą.
Z zamkniętej piekarni dochodziły głosy piekarczyków, zajętych pracą i zapach świeżo pieczonego chleba; z jakiegoś szynku dobiegały dźwięki gitary akordami w kwincie i zwrotka popularnej piosenki. Gromada psów zbłąkanych przebiegła galopem i zniknęła wśród ciemnych uliczek. Godzina wybiła na wieży kościelnej.
Zwolna ta przechadzka na świeżem powietrzu uśmierzyła jego wzburzenie. Pierzchało to życie fantastyczne, które zasłoniło mu świadomość pojęć. Uwaga jego zwróciła się na to, co widział i słyszał. Zatrzymał się, aby posłuchać dźwięków gitary, by odetchnąć zapachem pieczonego chleba. Ktoś przeszedł w cieniu po drugim trotuarze, zdawało mu się, że poznaje Diega. To spotkanie wzruszyło go; ale czuł, że cała poprzednia jego uraza znikła, że w jego smutku nie było już nic z poprzedniej gwałtowności. Niektóre wyrażenia brata przyszły ma na pamięć: Pomyślał: „Kto wie, czy on nie mówił prawdy? Nigdy nie zrobiłem nic dla nikogo, żyłem zawsze tylko dla samego siebie. Tu jestem obcym całkowicie. Wszyscy może tutaj sądzą mnie tak samo. Matka mówiła: Teraz dopiero widzisz to życie, jakie tu pędzimy. Powiedz, widzisz? Daremnie patrzyłbym na jej łzy wszystkie, nie znajdę nigdy siły ratowania jej“...
Dochodził do bramy pałacu Celaia. Wszedł, minął przedsionek; przechodząc przez dziedziniec podniósł oczy. W żadnem z wysokich okien nie dojrzał światła; w powietrzu był jakby wyziew zgniłej słomy; kran fontanny ociekał kroplami, w jednym z ciemnych kątów; pod portykiem przed obrazem Madonny, osłoniętym kratą, płonęła latarka a z po za kraty widać było u stóp Madonny bukiet ze sztucznych róż; stopnie szerokich kamiennych schodów wklęsłe były w pośrodku od długiego użycia, jak stopnie starożytnego ołtarza a każde z tych wgłębień kamienia miało żółtawe odbłyski. Wszystko tu wyrażało smutek starego dziedzicznego domu, do którego don Bartolomeo Celaia, pozostawszy osamotniony i doszedłszy do progu starości, wprowadził tę towarzyszkę i spłodził tego dziedzica.
Wchodząc po schodach widział oczyma duszy tę młodą kobietę zadumaną i to dziecko niedokrewne; widział ich gdzieś w oddali, wielkiej oddali, fantastycznej niemal, w głębi ustronnego pokoju, gdzie nikt nie miał dostępu. Przez chwilę miał zamiar powrócenia napo wrót i stanął niepewny na tych białych schodach wysokich i pustych. Przejął go jakiś nieokreślony niepokój; raz jeszcze utracał świadomość rzeczywistości obecnej; czuł się raz jeszcze pod wpływem niesformułowanego lęku, tak samo, jak przed chwilą w kurytarzu, kiedy spostrzegł drzwi otwarte i pokój pusty. Nagle jednak posłyszał szmer i głos, jak gdyby wypędzano coś; bury pies, wychudzony, nędzny, kundel uliczny, przygnany tu prawdopodobnie głodem, przemknął szybko, spuścił się ze schodów, otarłszy się o niego w pędzie. Służący, który ścigał z wielkim hałasem zbiega ukazał się w sieni.
— Co to takiego? — spytał Jerzy widocznie zadziwiony.
— Nic, nic, panie. Wypędzałem psa, szkaradnego jakiegoś psa włóczęgę, który co wieczór zakrada się do domu niewiadomo jakim sposobem, jak jakie widmo.
Ten drobny, nic nie znaczący fakcik, w połączeniu ze słowami służącego, wzmógł w nim jeszcze ów niewytłomaczony niepokój, który miał w sobie coś z zabobonnego przeczucia. I ten to niepokój poddał mu pytanie:
— Lucchino zdrów?
— Zdrów, chwała Bogu, panie.
Śi?
— Nie, panie; nie położył się jeszcze.
Poprzedzany przez służącego, przechodził obszerne pokoje, które wydawały się puste niemal i w których meble staroświeckiego kształtu ustawione były symetrycznie. Nic nie zdradzało ta obecności mieszkańców, zdawało się, że te pokoje zamknięte były szczelnie po dziś dzień. I powiedział sobie, że Krystyna nie może lubić tego mieszkania, skoro nie napiętnowała go wrodzonym wdziękiem. Wszystko tu pozostało takiem, jak było; w porządku, w jakim zastała je małżonka, wszedłszy tu w dzień swego ślubu, w tym samym porządku, w jakim pozostawiła je ostatnia ze zmarłych kobiet domu Celaia.
Niespodziewane odwiedziny Jerzego ucieszyły siostrę, która była sama zupełnie i zamierzała właśnie położyć dziecko do łóżeczka.
— O! Jerzy! jakżeś dobrze zrobił, żeś przyszedł! — zawołała z wylaniem szczerej radości, ściskając go na powitanie i całując w czoło, a ten uścisk serdeczny, to powitanie, nagle przyprowadziły do równowagi ściśnione serce brata. — Patrz, Lucchino, patrz, to twój wujek Jerzy. Nic mu nie powiesz? Chodż-że, pocałuj go.
Słaby uśmiech ukazał się na bladych ustach dziecka a ponieważ schyliło głowę, długie jasno blond rzęsy rozświeciły się z wierzchu odblaskiem i na bladą twarzyczkę rzuciły cień drżący. Jerzy wziął go na ręce, nie mogąc obronić się od głębokiego wzruszenia, kiedy poczuł pod dłonią chudość tej piersi dziecięcej, w której biło szybko serce. I uląkł się nieomal, jak gdyby ten nacisk lekki wystarczał do zdławienia życia tak wątłego; zdjęła go trwoga i litość, która przypominała nieco owo wrażenie, jakiego doznawał niegdyś, trzymając w ręku uwięzioną ptaszynę.
— Leciuchny jak piórko! — ozwał się. A wzruszenie, które drżało w jego głosie, nie uszło uwagi Krystyny.
Posadził go sobie na kolanach, pieścił jego główkę i spytał wreszcie:
— Kochasz mnie?
Serce jego zapełniła niezwykła jakaś rzewność. Czuł nieprzepartą potrzebę zobaczyć uśmiech na twarzy tego schorzałego dziecka, zobaczyć bodaj raz, jak jego policzki zabarwiają się żywszym rumieńcem, zobaczyć lekki choćby napływ krwi pod tą skórą przezrocza.
— Co to ci się tu stało? — spytał widząc palec dziecka owinięty płótnem.
— Skaleczył się tu któregoś dnia — rzekła Krystyna, która śledziła najmniejszy ruch brata. — Drobne nacięcie, które jednak nie chce się jeszcze zabliźnić.
— Pokażno mi Lucchino — podjął Jerzy, powodowany jakąś bolesną ciekawością, uśmiechając się wszakże, aby wywołać uśmiech. — Skoro tylko podmucham, zaraz się zgoi.
Dziecko zdziwione, pozwoliło sobie odwiązać z bandaży obolały palec. Jerzy pod wpływem niespokojnego spojrzenia siostry, z niesłychaną ostrożnością przystępował do tej czynności. Koniec płótna przywarł do ranki i nie miał serca go odrywać; ale na brzegu odwiniętego bandaża, zobaczył kropelkę białawą, podobną do plamy z maślanki. Wargi jego zadrżały. Podniósł oczy; spostrzegł, że siostra, bacznie śledząca ruch jego każdy, miała twarz wzburzoną bolesnym jakimś kurczem i czuł, że w tej chwili cała dusza nieszczęśliwej kobiety zawisła na dłoni tej maleńkiej rączyny.
— To nic, drobnostka — wymówił.
I uśmiechnął się z wysiłkiem, dmuchając na rankę, aby sprawić złudzenie dziecku, które oczekiwało cudu. Potem obwiązał napowrót palec ostrożnie. Przyszła mu na myśl dziwna trwoga, której doznał na opustoszałych schodach, pies, którego wypędzano, słowa służącego, pytanie, które mu one poddały, obawa zabobonna, cały ten nieuzasadniony niepokój.
Krystyna, widząc, że jest zamyślony, spytała:
— O czem myślisz?
— O niczem.
Potem nagle, nie zastanawiając się, bez wszelkiej innej intencyi nad chęć powiedzenia czegokolwiek, coby obudziło uwagę rozespanego dziecka:
— Wiesz? — rzekł — spotkałem psa na schodach...
Dziecko otworzyło szeroko oczy.
— Tego psa, co to przychodzi tu co wieczór...
— A tak — powiedziała Krystyna. — Jan mówił mi o nim.
Ale przerwała nagle na widok rozszerzonych i przerażonych oczu dziecka, które omal nie wybuchło łkaniem.
— Nie, Luchino; nie, nie, to nieprawda. Wujek powiedział to tylko, ażebyś się pośmiał.
— To nieprawda! to nieprawda! — przywtórzył Jerzy powstając, przejęty do głębi tym płaczem, niebywałym nigdy u żadnego innego dziecka, bo zdawało się, że on zniweczy chyba do szczętu wątłe to stworzenie.
— Cicho, cicho — mówiła matka pieszczotliwym głosem. — Luchino położy się teraz!
Wyszła do przyległego pokoju, wciąż pieszcząc i kołysząc na rękach rozpłakanego syna.
— Chodź i ty z nami, Jerzy.
Przez ten czas kiedy rozbierała dziecko, Jerzy przypatrywał się jej. Rozbierała je powoli, z niesłychanemi ostrożnościami, jak gdyby lękała się, że może mu co złamać; a każdy z jej gestów odsłaniał nędzę wątłych członków, gdzie występowały już nieforemności nieuleczalnego rachityzmu. Szyja była długa i giętka, jak łodyga zwiędła; klatka piersiowa, boki, łopatki niemal widzialne z po za skóry, tworzyły wypukłość, którą uwidoczniał jeszcze cień, nagromadzony w częściach wklęsłych; kolana zgrubiałe, zdały się węzłami; brzuch nieco wzdęty, wypukły około pępka, uwidoczniał jeszcze bardziej chudość kanciastą bioder. Kiedy dziecko podniosło ręce, aby mu matka przemieniła koszulę, Jerzy doznał bolesnej litości, niemal obawy na widok tych kostek kruchych, które w tej tak prostej czynności, zdały się przezwyciężać z niezmiernym wysiłkiem śmiertelną niemoc, w jakiej zamierało słabe to życie.
— Pocałuj go — rzekła Krystyna do Jerzego.
I wyciągnęła ku niemu dziecko, zanim go ułożyła pod kołderkę. Potem ujęła ręce synka; podniosła tę, która miała palec obandażowany, do czoła i piersi, potem od lewego do prawego ramienia, czyniąc nią znak krzyża; wreszcie złożyła je obie i wymówiła: Amen.
Była w tem wszystkiem jakaś pogrzebowa powaga. Dziecko w długiej białej koszuli, miało dziś już pozór trupa.
— Śpij teraz; śpij, moje kochanie. My tu zostaniem przy tobie.
Brat i siostra, złączeni raz jeszcze tymże samym smutkiem, usiedli po obu stronach łóżeczka. Nie rozmawiali z sobą. W pokoju czuć było wyziew lekarstw, nagromadzonych na stoliku przy łóżku. Mucha, siedząca na ścianie, wzleciała ku płomieniowi lampy i z głośnym brzękiem usiadła na kołdrze łóżeczka. Wśród ciszy, począł trzeszczeć jakiś mebel.
— Usypia — rzekł Jerzy cichym głosem.
Oboje zatopili się w obserwacyi tego snu, który obojgu podsunął obraz śmierci. Rodzaj odrętwienia ciężkiego ogarniał ich. ilekroć mogli oderwać myśl od tego obrazu.
Minęła nieokreślona chwila czasu.
Nagle dziecko wydało krzyk przerażający, otworzyło oczy szeroko, podniosło się na poduszkach, jakby pod wpływem przestrachu jakiejś okropnej wizyi.
— Mamo! mamo!
— Co tobie, co tobie, moje złotko?
— Mamo!
— Co ci jest? Ja tu jestem przy tobie.
— Wypędź go! wypędź, mamo!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.