Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część druga/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Przy kolacyi, na której Diego nie był obecnym, czyliż Kamila nie powtórzyła tego samego oskarżenia, acz pod formą delikatną, kiedy powiedziała: „Skoro oczy nie widzą, serce nie cierpi“? A w słowach matki — o! jakże prędko zapomniała łez, któremi się zakończyła rozmowa przy oknie! — nawet w słowach matki czyliż toż samo oskarżenie nie powtórzyło się kilkakrotnie?
Jerzy myślał nie bez goryczy: „Wszyscy tu sądzą mnie tak samo. W grancie rzeczy, nikt tu nie przebacza mi ani mego dobrowolnego zrzeczenia się prawa starszeństwa, ani sukcesyi po wuju Demetriu. Powinienem był pozostać w domu, by mieć nadzór nad postępowaniem ojca i brata, by strzedz szczęścia domowego! Podług nich, nic nie byłoby się stało, gdybym był pozostał. Skutkiem czego winnym jestem ja. A to jest pokutą“. W miarę jak zbliżał się do willi, gdzie schronił się przeciwnik, przeciw któremu popychano go niesłychanemi środkami, powiedzieć można nieomal gnano kijem, bez miłosierdzia, czuł, że cięży nad nim rodzaj gnębiącego ucisku, doznawał tego dziwnego oburzenia, które w nas wywołuje przymus niesprawiedliwy. Sprawiał sam na sobie takie wrażenie, jakby był ofiarą ludzi okrutnych i nieubłaganych, którzy nie chcą mu oszczędzić ani jednej męczarni. I wspomnienie niektórych zdań, wypowiedzianych przez matkę w dzień owego pogrzebu w framudze okna, wśród łez wzmagało jeszcze jego gorycz, zaostrzało ironię: „Nie, Jerzy, nie! nie tobie to się martwić, nie tobie cierpieć!... Powinnam była milczeć, powinnam była nie wspominać ci o tem wszystkiem... Nie płacz już. Nie mogę patrzeć na to jak płaczesz“. A przecież od dnia tego ani jednej nie oszczędzono mu tortury. Drobna ta scenka, nie spowodowała najmniejszej zmiany w postępowaniu matki względem niego. Następnych dni nie przestała wciąż być zagniewaną i gwałtowną: skazywała go na wysłuchiwanie dawnych i nowych zarzutów, pogorszonych jeszcze wstrętnemi szczegółami, skazywała go poniekąd na rachowanie na swem obliczu, jedna po drugiej wszystkich mąk przecierpianych; nieomal powiedziała mu: Patrz jak łzy wypaliły mi już oczy, jak głębokie poorały zmarszczki, jak mi włosy zbielały na skroniach. A cóż dopiero gdybym ci mogła ukazać serce moje! Na cóż więc przydał się ów wielki smutek dnia owego? Czyliż matka potrzebowała widzieć dopiero łzy płynące, by się módz wzruszyć, ulitować? Nie czuła zatem okrucieństwa tej męczarni, na którą skazywała bezpożytecznie swego syna? „O! jakże rzadkimi są na ziemi ci, co umieją cierpieć w milczeniu i przyjmować kielich ofiary z uśmiechem!“ Wzburzony i rozjątrzony jeszcze świeżemi scenami, których musiał być świadkiem, przejęty cały grozą stanowczego wystąpienia, do którego miał przystąpić, dochodził do tego już, że przestawał rozumieć matkę, stawał się względem niej niesprawiedliwym, do tego stopnia, że skarżył się iż nie umiała cierpieć dość doskonale.
Im bardziej zbliżał się drogą (nie chciał wziąć powozu i udał się do willi ojca pieszo, aby swobodniej módz odwlec wedle woli chwilę widzenia a może także, by w ostatniej chwili jeszcze mieć możność zawrócenia lub błądzenia po polach); w miarę jak postępował naprzód, czuł jak w nim wzrasta ten wstręt niepokonany, tak dalece, że wreszcie przerósł w nim wszystkie inne uczucia i przesłonił wszelką myśl inną. Widział tylko obraz ojca wyłącznie, w całej plastyce realnej postaci. I począł sobie wyobrażać scenę, która mieć będzie miejsce za chwilę; studyował zachowanie, jakie mu przybrać przyjdzie, przygotowywał sobie pierwsze frazesy, któremi zagai rozmowę, błąkał się w nieprawdopodobnych przypuszczeniach, sięgał do wspomnień najodleglejszych swego dzieciństwa i wieku chłopięcego, starał się wyobrazić sobie kolejne usposobienia swej duszy względem ojca, w różnych okresach życia poprzedniego. Myślał: „Możem ja go nie kochał nigdy“. I w samej rzeczy, w żadnem z tych wspomnień najdokładniejszych choćby, nie mógł odnaleźć ani jednego porywu własnowolnej ufności, serdeczniejszego wylania, uczucia lub wzruszenia szczerego. Jak sięgnął tylko pamięcią, aż do najwcześniejszych czasów dzieciństwa, pamiętał tylko bezustanną obawę, która dominowała zawsze nad wszelkiem czulszem uczuciem, nad przywiązaniem: lęk przed karą cielesną, przed słowem cierpkiem, po którem następowały razy. „Nie kochałem go nigdy“ Demetrio był jego ojcem rzeczywistym; jego jedynym krewnym.
I znowu ukazał mu się ten człowiek łagodny i pogrążony w zadumie, ta twarz pełna rzewnego, męzkiego smutku, której dziwnego użyczał wyrazu pukiel białych włosów wśród reszty czarnych, w pośrodku czoła.
Jak zawsze, obraz zmarłego sprawił mu nagle dziwną ulgę, tak dalece, że obcemi wydały mu się rzeczy, które go zajmowały do tej chwili. Niepokój ustąpił, gorycz się zmniejszyła, miejsce wstrętu zajęło nowe uczucie jakiejś spokojnej pewności. Bo i czegóż miał się obawiać? Czemu imaginacya jego zwiększała tak małodusznie cierpienia, które go czekały i które odtąd stawały się nieuniknionemi? I raz jeszcze doznał w głębi duszy świadomości, że się odrywa z gruntu od swego życia obecnego, od teraźniejszego stanu swej istoty, od obrotu spraw, który go dotąd najwięcej trapił. Raz jeszcze pod wpływem, jaki stryj zawsze wywierał na niego z głębi grobu nawet, poczuł się otoczonym inną atmosferą, izolującą go zupełnie od wpływów świata rzeczywistego i utracił poczucie stanowcze tego co zaszło i co miało zajść jeszcze; wydarzenia rzeczywiste zdawały się utracać dla niego wszelkie znaczenie, nie mieć już innej wagi nad przelotną, chwilową. I była to jakby rezygnacya człowieka, którego fatalizm zmuszałby poddać się ciężkiej jakiejś próbie, by przez nią osiągnąć przyszłe wyzwolenie, pewność którego miałaby już jego dusza...
Ta przerwa w wewnętrznej trosce, ta zwłoka szczególniejsza, którą mu się udało uzyskać bez wysiłku a która nie dziwiła go bynajmniej, sprawiła, że oczy jego otworzyły się wreszcie na widok krajobrazu opustoszałego a wspaniałego. Wrażenie, jakie on sprawił na nim, wróciło mu spokój i swobodę. W tym widoku zdało mu się, że odnajduje symbol własnych uczuć i jakby widome piętno swych myśli.
Było to popołudnie. Niebo czyste, krystaliczne, oblewało swą barwą wszystkie ziemskie zjawiska i zdało się wysubtelniać materyę przenikając ją nawskroś niezmiernie powoli. Różnorodne kształty roślinne, wyraźne zbliska, gubiły się w oddali, utrącały zwolna kontury, zdały się rozpływać we mgle u góry, stapiały w jeden kształt jedyny, niezmierny a niewyraźny, który ożywiał, zda się, jeden wspólny oddech rytmiczny. Po trochu, pod tym potopem błękitu, wzgórza wyrównywały się a głąb doliny przybierała widok spokojnej zatoki, w której odbija się niebo. Po nad tą jednolitą zatoką, wznosiła w niebiosa głowę potężna masa odosobnionej góry, kontrastując z temi płynnemi błękitami niewzruszoną trwałością swych załomów, które białość śniegów rozświecała nadprzyrodzonem jakiemś niemal światłem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.