Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część druga/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Nakoniec z pośród drzew ukazała się willa, bliska już, z dwoma szerokiemi tarasami bocznemi, obrzeżonemi balustradą, którą podtrzymywały filarki kamienne, zdobne w wazony z terracotty w kształcie biustów, przedstawiających królów i królowe, z głowami ukoronowanemu w iglaste liście aloesów.
Widok tych niezgrabnych, czerwonawych postaci, z których kilka odcinało się w całości na świetlanym lazurze, zbudził nagle w Jerzym na nowo wspomnienia odległych lat dziecięctwa; wspomnienia zmieszane tłumnie: rozrywek wiejskich, gier, wycieczek, wymyślanych powieści na temat tych królów nieruchomych i głuchych na wszystko. Przypominał sobie nawet, że długo bardzo miał szczególne upodobanie do jednej królowej, u której spływające w dół liście jakiejś rośliny, tworzyły gęste i długie zwoje włosów, co wiosna rozkwitających niezliczonemi złotemi kwiatkami. Szukał jej ciekawie oczyma a w myśli stawały mu obrazy tego życia fantastycznego, w które wyposażała ją dziecięca wyobraźnia. I spostrzegłszy ją na jednym z narożnych filarów, uśmiechnął się jak gdyby poznał dawną przyjaciółkę; przez kilka sekund cała dusza jego pobiegła ku niepowrotnej przeszłości z niepokojem, niepozbawionym jednak uroku. Dzięki ostatecznemu postanowieniu, które w nim dojrzało w chwili nieprzewidzianego ukojenia pośród tych pól różowych i milczących, odnajdywał teraz we wrażeniach zdawna zapomnianą słodycz i poczynał z przyjemnością wracać duszą w najodleglejsze zakątki biegu własnej egzystencyi. Ta ciekawość dla objawów najulotniejszych nawet, które istota jego rozproszyła w biegu czasu, ta sympatya dla rzeczy, z któremi miał niegdyś styczność, zamieniały się niemal w rozrzewnienie, rzekłbyś prawie kobiece. Ale kiedy posłyszał jakieś głosy w pobliżu sztachet, otrząsnął się z tego rozrzewnienia, kiedy zaś zobaczył okno otwarte, w którem między białemi firankami wisiała klatka z kanarkiem, powrócił do poczucia rzeczywistości obecnej i doznał ponownie poprzedniego udręczenia. Dokoła była cisza i dokładnie słychać było śpiew uwięzionej ptaszyny.
Powiedział sobie ze ściśnieniem serca: „Wizyta moja jest niespodziewaną. A jeśli ta kobieta jest u niego?...“ Przy sztachetach zobaczył dwoje dzieci, bawiących się w piasku i nie mając czasu im się przypatrzeć nawet, odgadł, że to byli jego bracia naturalni, synowie nałożnicy. Szedł naprzód, dwoje dzieci odwróciły się i poczęły mu się przyglądać ze zdziwieniem, bez onieśmielenia jednakże. Zdrowi, silnie zbudowani, kwitnący zdrowiem, z różowemi policzkami chłopcy mieli widoczne cechy swego pochodzenia. Widok ten wzburzył go; niepokonana trwoga owładnęła nim; przyszła mu ochota ukryć się gdzie, cofnąć się, uciec ztąd i podniósł oczy ku oknu w obawie, że z po za firanek dojrzy twarz ojca lub nienawistnej kobiety, o której podstępach, chciwości, bezeceństwach słyszał tylokrotnie.
— Ach! pan tutaj?
Był to głos służącego, który wychodził na jego spotkanie. Równocześnie ojciec wołał na niego z okna:
— To ty, Jerzy, jakaż niespodzianka!
Odzyskał spokój, przybrał wyraz twarzy uśmiechniony, starał się okazać swobodnym, nieskrępowanym. Poczuł, że już między ojcem a nim powraca ten sam sztuczny stosunek form niemal ceremonialnych, którym posługiwali się przez lata całe względem siebie wzajemnie, aby ukryć obustronne zakłopotanie, ilekroć przychodziło się im zetknąć z sobą i skoro zetknięcia tego niepodobna już było uniknąć. A równocześnie poczuł, że opuszcza go w zupełności wola i że nie zdoła nigdy przedstawić z całą szczerością prawdziwego motywu swych nieoczekiwanych odwiedzin.
Ojciec mówił mu z okna.
— Nie wchodzisz?
— Owszem, owszem, idę zaraz.
Chciał udać, że nie zauważył zupełnie dwojga dzieci. Wchodził po stopniach schodów, które prowadziły na jeden z wielkich tarasów. Ojciec wyszedł naprzeciw niego. Uścisnęli się. Widocznem było, że ojciec chce zaznaczyć serdeczność swego zachowania.
Więc zdecydowałeś się odwiedzić mnie nakoniec?
— Chciałem zrobić pieszą przechadzkę a ta doprowadziła mnie aż tutaj. Nie widziałem już tej miejscowości od tak dawna! Nic tu się nie zmieniło, o ile mi się zdaje...
Spojrzenie jego błąkało się po tarasie wyasfaltowanym; przypatrywał się po kolei biustom z niezwyczajną ciekawością.
— Obecnie przebywasz tu ciągle niemal nieprawdaż? — spytał, aby cokolwiekbądź powiedzieć, byle tylko uniknąć przykrych przerw w rozmowie, które, przeczuwał to, że będą częste i długie.
— Tak; teraz przyjeżdżam tu często i pozostaję — odpowiedział ojciec z odcieniem smutku w głosie, który ździwił syna. Zdaje mi się, że świeże powietrze wiejskie dobrze na mnie oddziaływa... odkąd zdeklarowała się u mnie choroba serca.
— Masz chorobę serca? — zawołał Jerzy, zwracając się ku niemu, z szczerem wzruszeniem, mimowolnie przejęty niespodziewaną tą nowiną — Jakto? Odkądże to? Nic o tem nie wiedziałem... Nikt nie wspomniał mi o tem ani słówka...
Patrzał teraz w twarz ojca pod blaskiem rażącym tego światła, które rzucał mur, skąpany w skośnych promieniach słońca i zdawało mu się, że odkrywa na tej twarzy symptomaty śmiertelnej choroby. To też z bolesnem współczuciem zauważył te zmarszczki głębokie, te oczy podkrążone i mętne, te siwe, szczecinowate włosy, które sterczały na policzkach i podbródku, nieogolonym od dnia poprzedniego, te włosy i wąsy, którym farba nadawała niepewny jakiś koloryt między zielonkawym a fioletowym odcieniem, te grube wargi, dyszące astmatycznie, tę szyję krótką, zda się zabarwioną krwią przelaną.
— Odkąd to? — powtórzył, nie ukrywając swego pomięszania.
I czuł, że wobec tej wieści słabnie niechęć jego do człowieka, którego szybko po sobie następujące wizye wyobraźni, przedstawiały mu już pod groźbą śmierci, zeszpeconego śmiertelną agonią.
— Alboż się to wie kiedykolwiek, odkąd rozpoczęła się choroba? — odparł ojciec, który wobec tego szczerego zaniepokojenia, z umysłu przesadzał swe cierpienie, by utrzymać i wzmódz jeszcze litość, z której może spodziewał się wyciągnąć dla siebie jakąś korzyść. — Alboż człowiek wie, kiedy to się poczyna? Są to choroby, które tleją w organizmie lata całe; a potem nagle, pewnego dnia, wybuchają niespodziewanie. Ale wówczas nie ma już na nie lekarstwa. Trzeba się poddać i czekać ich ciosu w każdej chwili...
Kiedy tak mówił głosem zmienionym, zdawało się, że się pozbywa zwykłej swej surowości i brutalstwa, że staje się starszym daleko, słabszym, złamanym. Było to jakby nagłe rozprzężenie się całej jego osoby, z jakąś przymieszką sztuczności jednak, jakiegoś gonienia za efektem teatralnym, które nie uszły przenikliwej uwagi Jerzego. I natychmiast przyszli na myśl młodzieńcowi ci komedyanci, którzy na scenie mają dar w jednej chwili zmieniać się całkowicie jak gdyby wkładali i zdejmowali z twarzy maskę, intuicyą jakąś nawet przeczuł, co dalej nastąpi. Bez wszelkiego wątpienia ojciec odgadł przyczynę tej niespodziewanej wizyty; a teraz chce z niej wyciągnąć jakiś zysk dla siebie, wystawiając na pokaz swą chorobę. I nie ma też wątpienia, że założył sobie osiągnąć cel jakiś, dokładnie z góry określony. Jakim był ten cel?... Jerzy nie oburzył się bynajmniej tem odkryciem, nie poczuł w sobie ani odrobiny gniewu; nie sposobił się nawet również bronić przeciw tej zasadzce, którą przewidywał z taką pewnością; przeciwnie bezwładność jego wzmagała się w miarę, im widział jaśniej. I czekał na dalszy przebieg komedyi, gotów poddać się wszystkim jej odmianom, smutny i zrezygnowany.
— Nie wejdziesz? — ozwał się ojciec.
— Jak zechcesz.
— A więc wejdźmy! Chciałbym pokazać ci niektóre papiery.
Ojciec szedł przodem, kierując się ku pokojowi, z którego otwartego okna dolatywał śpiew kanarka. Jerzy postępował za nim, nie rozglądając się dokoła. Spostrzegł, że ojciec zmienił nawet chód, udając wielkie zmęczenie; dojmujący przejął go smutek na myśl o poniżających szalbierstwach, których za chwilę będzie widzem i ofiarą. Czuł w domu obecność kobiety; pewien był, że się ukrywa w którymś pokoju, że podsłuchuje, szpieguje tu wszystko. Myślał: „Jakie to papiery będzie mi pokazywał? Co zamierza uzyskać odemnie? Z pewnością chce pieniędzy. W lot chwyta sposobność...“ I wydało mu się, że słyszy jeszcze niektóre napaści matki; przypomniał sobie pewne szczegóły nie do wiary niemal, których się od niej dowiedział... „Co zrobię? Co mu odpowiem?“
Kanarek w klatce śpiewał czystym i silnym głosem, zmieniając modulacye; białe firanki u okna, wzdymały się jak dwa welony, ukazując w dali lazur nieba. Wiatr poruszał tu i owdzie papierami, porozrzucanemi na stole; a na tym stole Jerzy spostrzegł w krążku kryształowym, który służył za przycisk, rysunek rozpustny.
— Co za dzień nieznośny dzisiaj! — mruknął ojciec, który udając, że cierpi na bicie serca, upadł całym ciężarem na krzesło, przymknął da połowy powieki i począł dyszeć jak astmatyk.
— Niedobrze ci? — spytał Jerzy, prawie nieśmiało, nie wiedząc czy ta słabość była rzeczywistą czy udaną, ani jakie mu wobec tego należy zająć stanowisko.
— Tak, ale to przejdzie za chwilę... Jak tylko cokolwiek się zmęczę, najmniejszy jakiś mam niepokój, zaraz mi jest gorzej. Potrzebaby mi trochę spokojności, trochę odpoczynku. A tu przeciwnie tymczasem...
Rozpoczynał mówić znów tym tonem ubolewającym przerywanych skarg, który z powodu niejakiego podobieństwa akcentu, przywiódł Jerzemu na myśl ciotkę Jokondę, tę nieszczęśliwą idyotkę, kiedy starała się wzbudzić w nim litość, aby otrzymać cukierki. Teraz już udawanie było tak widocznem, tak namacalnem i nieszlachetnem a mimo wszystko było tyle nędzy iście ludzkiej w stanie tego człowieka, zniewolonego do takich podłości, by zadowolnić nieubłaganą namiętność, tyle prawdziwego cierpienia w wyrazie tej kłamliwej twarzy, że Jerzemu wydało się, iż żadna z męczarni minionego jego życia nie da się porównać z okropnem udręczeniem tej chwili.
— A tymczasem? — spytał jak gdyby zachęcając ojca, by mówił dalej, byle tylko przyspieszyć kres własnej swej męczarni.
— A tu przeciwnie, tymczasem od niejakiego czasu, wszystko idzie coraz to gorzej i katastrofy spotykają mnie jedna za drugą bez ustanku. Poniosłem znaczne straty. Trzy złe lata kolejno, zaraza winnic, inwentarz zdziesiątkowany, dzierżawy spadłe do połowy przeszło, podatki podniesione do niesłychanych rozmiarów... Patrz, patrz! Oto papiery, które ci chciałem pokazać...
I wziął ze stołu plik papierów, rozłożył je przed oczyma syna, rozpoczął tłomaczyć bardzo niejasno ogromną moc wszelakich interesów, wielce zagmatwanych, odnoszących się do nałożenia podatków gruntowych, nieopłaconych dotąd, które gromadziły się i rosły od kilku już miesięcy. Trzeba było koniecznie przyjść raz do porządku i to natychmiast aby uniknąć szkód nieobliczonych. Zarządzono już zajęcie i lada chwila może ponalepiają obwieszczenia o sprzedaży. Co tu zrobić w tym chwilowym kłopocie, w który wpadł bez własnej zgoła winy? Chodziło o sumę dość znaczną. Co tu zrobić?
Jerzy milczał, z oczyma utkwionemi w papiery, które ojciec przewracał ręką swą nabrzękłą, potworną niemal, o bardzo widocznych porach, bladą tą bladością, stanowiącą szczególniejszy kontrast z krwią nabiegłą twarzą. Chwilami nie słyszał już słów; ale zachowywał w uszach monotonię tego głosu, który się kłócił z przenikliwym śpiewem kanarka i z niemilknącemu krzykami, dobiegającemi tu z alei, gdzie dwaj chłopcy niezawodnie bawili się wciąż jeszcze w piasku. Firanki poruszały się u okna ilekroć wietrzyk żywszy wpadł w ich fałdy. I wszystkie te głosy, wszystkie te szmery miały w sobie niewytłomaczony jakiś wyraz smutku dla milczącego gościa, przypatrującego się z rodzajem zdumienia zbitemu sądowniczemu pismu, po którem przesuwała się ta ręka nabrzmiała i blada, pocentkowana tu i owdzie krwawemi żyłkami niby bliznami. W pamięci jego stanął obraz pewien, wspomnienie z dzieciństwa niesłychanie jasne: ojciec stał u okna z twarzą poważną, z jednym rękawem u koszuli odwiniętym na ramieniu, które zanurzał w wielkiej miednicy, napełnionej wodą; a woda zaczerwieniała się coraz bardziej krwią, ściekającą z otwartej żyły; obok niego zaś stał felczer, śledząc odpływ krwi, z bandażem w pogotowiu do podwiązania. Jeden obraz wywoływał drugi: widział jeszcze lancety błyszczące w pudełku z zielonego safianu; widział kobietę, wynoszącą miednicę pełną krwi; widział rękę na temblaku z czarnej wstążki, skrzyżowanej na tłustych miękich plecach, wrzynającej się w nie cokolwiek...
Ojciec, widząc go zamyślonym, spytał:
— Słuchasz mnie?
— Tak, tak, słucham.
W tej chwili może ojciec spodziewał się własnowolnej, wspaniałomyślnej ze strony syna ofiary. Zawiedziony, umilkł na chwilę; potem przezwyciężając zakłopotanie, rzekł:
— Bartolomeo ocaliłby mnie, gdyby mi zechciał pożyczyć tę sumę...
Zawahał się a fizjonomia jego przybrała wyraz nieokreślony, w którym syn dopatrzył się ostatniej oznaki wstydu, pokonywanego potrzebą osiągnięcia bądź co bądź celu.
— Dałby on mi tę sumę na weksel; ale... o ile mi się zdaje, żądałby twego podpisu.
Nakoniec sidła były zastawione.
— A! mego podpisu — wybąknął Jerzy zmięszany, nie samą prośbą ale raczej nienawistnem imieniem tego szwagra, którego obwinienia macierzyńskie przedstawiły mu już w roli złowieszczego kruka czyhającego chciwie na po chłonięcie resztek domu Aurispów.
A ponieważ siedział wciąż niepewny i chmurny, nic nie dodając, ojciec z obawy odmowy, zrzekł się już wszelkiej ostrożności i uciekł wprost do błagania. „Nie miał już innego nad ten sposobu, jedyny to sposób uniknięcia sądowej licytacyi, zgubnej w skutkach, bo zdecydowałaby innych wierzycieli do rozszarpania wszystkiego. Ruina byłaby nieuniknioną. Czyżby syn chciał być świadkiem jego nieszczęścia? albo też, czy nie rozumie, że przychodząc ojcu z pomocą, działa we własnym swym interesie i broni dziedzictwa, które tak już niezadługo ma przypaść jego bratu i jemu samemu?
— O! na to długo nie potrzebujecie już czekać; lada dzień się to stanie; kto wie, może już jutro!
I znów począł mówić o nieuleczalnej swej chorobie, o ciągłem niebezpieczeństwie, które mu grozi, o niepokojach i zmartwieniach, które przyspieszają dla niego godzinę śmierci.
Wyczerpany z sił, nie mogąc już znieść dłużej tego głosu i tego widoku, niemniej przecież po wstrzymywany myślą o reszcie swych katów, tych, którzy gwałtem przypędzili go w ten dom i którzy teraz oczekiwali tam na niego, by żądać od niego rachunku z przedsięwziętego kroku Jerzy wymówił z cicha:
— Ale czy to prawda tylko, że tych pieniędzy użyjesz na to, co powiadasz?
— Och! i ty także i ty także! — zawołał ojciec, u którego pod pozornym wylewem żalu czuć było źle hamowany wybuch zwykłej mu gwałtowności. Więc powtarzano ci, tobie także, co roznoszą po całym niemal świecie, wszędzie i zawsze, że ze mnie potwór, że popełniłem wszystkie możliwe zbrodnie, że jestem zdolny do wszelkiej podłości“. Ale za cóż, za cóż nienawidzą mnie do tego stopnia w tym domu? Dla czego życzą mi śmierci? O! ty nie masz pojęcia, jak mnie twoja matka nienawidzi!... Gdybyś powrócił do niej w tej chwili i opowiedział jej, że mnie pozostawiłeś tu konającym, ucałowałaby cię i powiedziała: „Chwała, chwała Bogu!“ Och! ty nie wiesz...
W brutalności akcentu, w otwarciu ust, które nadawało większą jeszcze cierpkość jego słowom, w oddechu sapiącym, który rozszerzał mu nozdrza, w czerwoności rozdrażnionych oczu, człowiek prawdziwy ukazywał się mimowolnie i przeciw temu to człowiekowi syn poczuł nowy poryw wstrętu pierwotnego, poryw tak nagły i gwałtowny, że nie zastanawiając się, party potrzebą ułagodzenia ojca i uwolnienia się od niego, przerwał mu, mówiąc zdławionym głosem:
— Nie, nie; ja nie wiem o niczem.... Powiedz mi, co mam zrobić? gdzie mam podpisać?...
I powstał oszołomiony, przybliżył się do okna, obrócił do ojca... Zobaczył, jak szuka czegoś w szufladzie z pewnego rodzaju zdyszaną niecierpliwością; zobaczył, jak kładzie na stole weksel jeszcze czysty.
— Tu. Połóż podpis; to wystarczy...
I olbrzymim swym palcem wskazującym, w którym płaski paznokieć tonął w wałkach ciała, wskazywał miejsce, gdzie należało położyć podpis.
Nie siadając, nie mając jasnej świadomości tego co czyni, Jerzy ujął pióro i podpisał spiesznie. Pragnął już tylko uwolnić się, byle módz wyjść z tego pokoju, wybiedz na świeże powietrze, uciec ztąd gdzieś daleko, być nareszcie samym. Ale skoro zobaczył, jak ojciec bierze weksel w rękę, jak przygląda się uważnie podpisowi, jak go osusza, sypiąc nań szczyptę piasku, potem składa, chowa i zamyka na klucz szufladę; kiedy zobaczył w każdym z tych ruchów radość poziomą źle pokrywaną człowieka, któremu udał się czyn niecny; kiedy miał w duszy pewność, że się dał złowić na haniebne szalbierstwo; kiedy pomyślał o badaniu tych, którzy go oczekiwali w tamtym drugim domu — wtedy przejął go bezużyteczny żal tego czynu tak mocno, że omal nie wybuchnął najwyższem oburzeniem, że nakoniec podniósł się w nim bunt przeciw temu złoczyńcy, w obronie własnej swej rodziny, praw pogwałconych matki i siostry. „A! więc to było prawdą, więc to było prawdą wszystko, co mówiła mu matka! Wszystko było prawdą! Ten człowiek nie miał już i cienia hamulca i cienia wstydu Nie cofał się przed niczem i przed nikim, kiedy chodziło o zrobienie pieniędzy. I poczuł raz jeszcze obecność nałożnicy, tej kobiety drapieżnej i nienasyconej, która się ukrywała niezawodnie w sąsiednim pokoju, podsłuchiwała, szpiegowała i czekała tam na swoją cząstkę łupu.
Rzekł więc, choć nie udawało mu się w zupełności zapanować nad dreszczem, który nim wstrząsał:
— Przyrzekasz mi... przyrzekasz mi, że te pieniądze nie posłużą ci... na nic innego?
— Ależ tak, ależ tak — odpowiedział ojciec, który już teraz okazywał jak bardzo go drażni to naleganie, i który widocznie zmienił zachowanie, odkąd nie potrzebował już błagać i udawać, by otrzymać to, czego żądał.
— Pamiętaj, ojcze, że ja to wiedzieć będę — dodał Jerzy, który pobladł mocno, głosem nieco zdławionym, z wysiłkiem powstrzymując wybuch oburzenia, które wzmagało się w miarę, jak ten człowiek ukazywał mu się widoczniej pod właściwą swą wstrętną postacią, w miarę jak zarysowywały się dokładniej wszystkie konsekwencye nierozważnego czynu, który spełnił przed chwilą. — Strzeż się! Bo ja nie chcę być twoim wspólnikiem przeciw matce...
Udając dotkniętego do głębi tem podejrzeniem, podnosząc nagle głos, jakby chciał onieśmielić syna, który zadawał sobie straszny gwałt, aby mu patrzeć w oczy, ojciec ryknął:
— Co ty mówisz? Kiedyż nareszcie ta żmija twoja matka przestanie raz pluć swoim jadem? Kiedy to się nareszcie skończy? Czy chce, żębym jej zamknął usta na zawsze? Dobrze! Zrobię ja to w tych dniach, powiedz jej. A! co to za kobieta! Od piętnastu lat, tak, od piętnastu lat nie daje mi ani chwili spokoju. Zatruła mi życie, piekła wciąż na wolnym ogniu. Jeżeli jestem zrujnowany, to jej wina; rozumiesz, to jej wina!
— Milcz! — krzyknął Jerzy nieprzytomny, zmieniony do niepoznania, blady jak trup, drżąc na całem ciele, ogarnięty taką wściekłością jak wówczas, kiedy omal nie rzucił się na Diega. — Milcz! Nie wymawiaj jej imienia! Nie godzien jesteś stóp jej całować. Przyszedłem tu po to, aby ci o tem przypomnieć. A dałem się wziąć na lep dzięki twojej komedyi! Złapałem się w twoje sieci! Do czego ty dążyłeś, ot po prostu do pieniędzy na rozpustę i to osiągnąłeś... O! co za hańba!... I ty masz śmiałość lżenia mojej matki!...
Głosu mu zbrakło; dławiło go coś w gardle; zasłona jakaś przysłoniła mu oczy; kolana ugięły się pod nim, jak gdyby nagle miały go całkiem opuścić siły.
— A teraz żegnam cię! Wychodzę ztąd. Postępuj sobie, jak chcesz. Twoim synem już być przestaję. Nie chcę już ani cię widzieć, ani nic wiedzieć o tobie. Matkę zabieram z sobą i wywiozę ją ztąd daleko. Żegnaj!
Wyszedł chwiejnym krokiem z ponurym ogniem w spojrzeniu. Kiedy przechodził przez kilka pokojów, aby się wydostać na taras, posłyszał szelest spódnic i drzwi zatrzaśnięte, jak gdyby za kimś, co się oddalał pospiesznie, aby nie być pochwyconym. Skoro wyszedł na świeże powietrze, po za bramę, zdjęła go szalona chęć płakania, krzyczenia, uciekania przez pole, rozbicia sobie głowy o skałę, poszukania jakiejś przepaści, w której skończyłoby się raz ze wszystkiem. Nerwy jego drgały boleśnie, jak targane struny, zdało się, że ktoś je zrywał jedne po drugich. I myślał z przestrachem, który zamieranie dnia czyniło jeszcze okropniejszem: „Gdzie ja pójdę? Czy tam powrócić dzisiaj?“ Dom wydał mu się oddalonym nieskończenie; długość drogi zdawała niezmierzoną, wszystko, co nie było natychmiastową przerwą okropnej jego tortury, przechodziło zakres jego pojęcia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.