Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część druga/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Następnego ranka, kiedy otworzył oczy po śnie nadzwyczaj niespokojnym, o wydarzeniach dnia wczorajszego zachował niejasne zaledwie pojęcie. Tragiczne zapadanie zmroku wśród pól opustoszałych; poważne dźwięki dzwonu na „Anioł pański“, które, przedłużone halucynacyą słuchu, wydawały mu się nieskończonemi; trwoga, która go przejmowała kiedy się zbliżał do domu, na widok okien oświeconych, po szybach których przesuwały się chwilami ruchome cienie; podniecenie gorączkowe jakie go ogarnęło, kiedy, naciskany pytaniami matki i siostry, opowiadał całe zajście, przesadzając gwałtowność swego wystąpienia i dzikość sporu; wybuchy pogardy lub czułości, któremi przerywała mu matka w miarę, jak opisywał zachowanie się tego zbydlęconego człowieka i własną energię w stawieniu mu czoła; potem nagłe zachrypnięcie, straszny ból głowy, który młotami rozbijał mu skronie, spazmatyczne usiłowania wymiotów gorzkich, co go ściskały za gardło, straszne zimno, które go wstrząsało w łóżku; okropne widma, przed któremi zrywał się z pościeli w pierwszej bezwładności rozprzężonych nerwów; wszystko to plątało się w jego pamięci, wszystko powiększało jeszcze odrętwienie fizyczne, tak przykre a z którego przecież nie byłby chciał się wyzwolić, chyba po to, by zstąpić w zupełną ciemność, w znieczulenie trupa. Czuł potrzebę blizkiej śmierci, myśl ta górowała nad wszystkiem; ale nieznośnem dlań było pomyśleć, że aby wykonać swój zamiar, trzeba mu będzie wyrwać się z tej bezwładności, spełnić cały szereg czynności męczących, pokonać wstręt fizyczny do wszelkiego wysiłku. Gdzie ma sobie życie odebrać? w jaki sposób? czy w domu? czy tego samego dnia jeszcze? czy bronią palną? lub trucizną? Umysł jego nie natrafił jeszcze na żaden pomysł stanowczo określony. Samo to obezwładnienie, które go ogarnęło, i gorycz w ustach, poddawały mu myśl o narkotyku. I niejasno, nie namyślając się nad środkami praktycznego sposobu dostania wystarczającej dozy, wyobraził sobie następstwa. Zwolna obrazy się mnożyły, urastały w szczegóły, stawały się co raz wyraźniejszemi; a ich skojarzenie utworzyło scenę widomą. Mniej daleko starał się uprzytomnić sobie wrażenia powolnego konania, jak raczej chwilę, w której matka jego, siostra i brat mieli się dowiedzieć o Katastrofie; usiłował przedstawić sobie objawy ich boleści, ich zachowanie, słowa, gesty. Po kolei myśl jego zatrzymywała się na wszystkich, którzy go przeżyją, nietylko na pokrewnych, ale na przyjaciołach, znajomych, na Hipolicie, na tej Hipolicie oddalonej, tak oddalonej, że stała się dlań nieomal obcą...
— Jerzy!
— Był to głos matki, pukającej do drzwi.
— To ty, matko? Wejdź.
Weszła, zbliżyła się do łóżka z pełnym serdecznej czułości pośpiechem, pochyliła się nad nim, położyła mu rękę na czole i spytała:
— Jakże się czujesz? Czy ci dziś lepiej?
— Cokolwiek... ale jestem jeszcze niezupełnie przytomny... W ustach mi gorzko; chciałbym się napić.
— Kamila przyniesie ci filiżankę mleka. Czy chcesz abym ci otworzyła okno?
— Jak chcesz, matko.
Głos jego był zmieniony. Obecność matki drażniła w nim to uczucie litości dla samego siebie, które w nim zbudził urojony obraz pośmiertnych żalów, których godzina, jak sądził, była tak blizką. W umyśle jego czynność rzeczywista matki, odmykającej okno, identyfikowała się z wymarzoną sceną, kiedy zrobi straszliwe odkrycie i oczy jego napełniły się łzami współczucia dla siebie samego i dla tej nieszczęśliwej kobiety, którą zamierzał dotknąć ciosem tak okrutnym; i pojawiała się przed nim tragiczna scena z dokładnością rzeczy widzianej. Matka odwracała się w świetle okna, wołała go jeszcze po imieniu, cokolwiek przestraszona; przybliżała się powtórnie, drżąca, dotykała go, wstrząsała, czuła, że jest bezwładny, lodowaty, stężały; a wtedy padała twarzą na jego trupa, zemdlona... martwa może? Taki cios mógłby ją razić jak gromom. I niepokój jego wzrósł jeszcze a chwila wydała mu się uroczystą, jak wszystko to, co jest finalnem; sam widok, czynności, słowa matki, nabrały dla niego znaczenia i wartości tak niezwykłej, że śledził je oczyma z trwożną niemal uwagą. Wyrwany nagle z wewnętrznego odrętwienia, miał teraz napowrót poczucie nadzwyczaj czynnego życia. Przejawiało się w nim zjawisko, dobrze znane, którego osobliwość często już zwracała na siebie jego uwagę. Było to przejście w jednej chwili z jednego stanu świadomości w inny; między stanem nowym a stanem poprzednim była taka różnica, jaka istnieje między snem a czuwaniem, a to mu przypominało nagłe zmiany w teatrach, kiedy kinkiety sceny zapalają się niespodziewanie, rzucając najżywsze światło.
To też, jak w owym dniu pogrzebu, syn podniósł na matkę oczy, które nie były już temi samemi i zobaczył ją taką, jaką ją widział w ów czas z dziwnem jasnowidzeniem. Czuł, że życie tej kobiety stawało się bliższem, spojonem, zależnem jakby od własnego jego życia; odczuł tę łączność tajemniczą krwi i smutne przeznaczenie, które zawisło zarówno nad nią, jak nad nim. A kiedy matka powróciła do jego łóżka i usiadła w głowach, uniósł się cokolwiek na poduszkach, wziął ją za rękę i usiłował uśmiechem pokryć swe pomieszanie. Pod pozorem przypatrzenia się kamei pierścionka, badał tę rękę długą i wychudłą, której każdy szczegół nadawał nadzwyczajny wyraz życia i której dotknięcie sprawiało mu wrażenie niepodobne do żadnego innego wrażenia. Myślał, z duszą, nie mogącą wyzwolić się jeszcze z ponurych wizyi, wywołanych przed chwilą: „Kiedy umrę, ona mnie dotknie a skoro poczuje, żem martwy, zimny...“ I dreszcz go przeszedł na myśl odrazy, której sam kiedyś doznał, dotknąwszy trupa.
— Co ci jest? — spytała go matka.
— Nic... dreszcz nerwowy.
— O, tyś niezdrów jeszcze — podjęła, wstrząsając głową. — Co cię boli?
— Nic, matko... Jeszcze tylko nie mogę jakoś przyjść do siebie, to rzecz naturalna.
Ale macierzyńskiego oka nie uszło to, co było nienaturalnego i konwulsyjnego w twarzy syna.
Poczęła znów:
— Jak ja sobie wyrzucam, jak ja sobie wyrzucam, żem cię tam posłała! Jak ja źle zrobiłam, posyłając cię tam!
— Nie, matko. Dlaczego? Prędzej, czy później było to konieczne.

1 nagle, z całą już teraz jasnością, przeżył w myśli wczorajszą okropną chwilę; widział dokładnie ruchy, słyszał napowrót głos ojca; słyszał własny swój głos, ten głos tak zmieniony, którym, wbrew wszelkiemu oczekiwaniu, wymówił słowa takiej wagi. Wydało mu się, że on sam nie miał nic wspólnego z tym postępkiem, z temi słowami wypowiedzianemi; a jednak w głębi duszy czuł rodzaj niejasnego wyrzutu, miał jakby instynktowną świadomość, że przekroczył granice, że się dopuścił nie dającego się już naprawić przekroczenia, że podeptał coś ludzkiego i świętego. Dlaczego odstąpił z taką gwałtownością od wielkiej, spokojnej rezygnacyi, którą go natchnął obraz zmarłego Demetria, kiedy mu się ukazał pośród pól niemych? Dlaczego nie wytrwał w zapatrywaniu się z równą przenikliwością i bolesną litością na podłość i sromotę tego człowieka, nad którym przecież, tak jak nad wszystkimi ludźmi, ciąży niepokonane przeznaczenie? A on sam, on, który tęż samą krew miał w swych żyłach, kto wie, czy w głębi swej istoty nie nosi uśpionych zarodków tychże samych wstrętnych występków? Gdyby żył dalej, czyliż nie naraziłby się także na to, że z kolei popadnie w podobne upodlenie? A wtedy wszelkie gniewy, wszelkie nienawiści, wszelkie gwałtowności, wszystkie kary i upokorzenia wydały mu się niesprawiedliwemi i próżnemi. Życie było głuchym fermentem brudnych materyj. Wydało mu się, że czuje w składowych częściach swojej istoty tysiące sił tajemniczych, nieznanych i nie dających się zburzyć, których przewrót postępowy i fatalny składał się na istnienie jego przyszłe, gdyby przypadkiem nie stało się właśnie, że wola jego miała być posłuszną jednej z tych sił, która nakazywała mu rozstać się z życiem. „Wogóle pocóż żałować tego, com zrobił wczoraj? Czyż mogłem przeszkodzić sam sobie w wykonaniu tego?“
— To było konieczne — powtórzył sobie z nowem teraz znaczeniem, jak gdyby mówił do samego siebie.
I przypatrywał się, spokojny i uważny, rozwojowi tej reszty życia, które mu pozostawało przeżyć jeszcze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.