Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część piąta/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf śmierci |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Trionfo della morte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Za powrotem z kaplicy, Hipolita dowiedziała się o zaszłym wypadku. Razem z Heleną chciała iść na wybrzeże do Jerzego. W pobliżu wszakże tragicznego miejsca, na widok całunu, który białą plamą odcinał się od skalistego nadbrzeża, poczuła, że jej sił braknie. Zalana łzami zawróciła, weszła do domu i oczekiwała z płaczem na Jerzego.
Mniej żałowała może dziecka utopionego, niż płakała nad sobą, owładnięta wspomnieniem wczorajszego niebezpieczeństwa, na które wystawiona była w kąpieli. I powstawał w niej wstręt instynktowny, niepokonany do tego morza.
— Nie będę już nigdy kąpała się w morzu i nie chcę, żebyś ty się w niem kąpał — zalecała Jerzemu prawie surowo, tonem, który znamionował postanowienie stałe i niezłomne. — Nie chcę, słyszysz?
Spędzili resztę tej niedzieli w trwożnym niepokoju, powracając bezustannie do logii, by popatrzeć na tę białą plamę tam, na wybrzeżu. Jerzy miał wciąż w oczach widok trupa, którego obecność uwypuklała się tak silnie konturami z pod całunu, że zdało mu się chwilami, iż może go dotknąć. I wciąż w uszach brzmiał mu rytm melodyi, śpiewanej przez matkę. Czy też matka dotąd zawodzi jeszcze w cieniu skały? Pozostała tam sama jedna w obliczu morza i śmierci? I w duchu ujrzał inną nieszczęśliwą. Myślą przeżył ponownie godzinę dawnego majowego poranku, w dalekim domu, kiedy poczuł nagle, jak życie macierzyńskie zbliża się do własnego jego życia, jakąś silną złączone z nim spójnią, kiedy poczuł związek tajemniczy krwi i smutek przeznaczenia, zawisłego nad głowami ich obojga.
Czy on ją kiedy jeszcze zobaczy śmiertelnemi oczyma? Czy ujrzy kiedy jeszcze ten uśmiech słaby, który, nie poruszając żadnej linii twarzy, zdał się przysłaniać lekką osłoną nadziei, zbyt znikomej, niestety! ślady niestarte cierpień na tej twarzy? Czy danem mu będzie jeszcze ucałować kiedy tę rękę wydłużoną i chudą, której pieszczota nie da się porównać z żadną inną na ziemi pieszczotą?
I przeżył znowu myślą oddaloną ową godzinę łez, kiedy u okna, blask uśmiechu straszliwą odsłonił mu tajemnicę; kiedy nakoniec posłyszał znowu ten głos drogi, ten głos jedyny i niezapomniany, głos umocnienia, rady, pociechy, głos przebaczenia i dobroci nieskończonej; kiedy nakoniec odnalazł ową łagodną, pełną miłości istotę dni swych dziecięcych.
I przeżył znowu myślą godzinę pożegnania bez łez a przecież tak okrutnego, wówczas kiedy przez wstyd wrodzony skłamał, czytając w znużonych oczach matki zawiedzionej, owo zbyt smutne pytanie: „Dla kogo mnie opuszczasz?“ I wszystkie smutki minione wróciły mu na pamięć wraz ze wszystkiemi bolesnemi swemi obrazami; ta twarz zniszczona, te obrzmiałe powieki, zaczerwienione i palące, uśmiech słodki, rozdzierający Krystyny, to dziecko chore, którego wielka głowa wciąż spadała na piersi, które samo zaledwie zdawało się słabem tchnieniem, ta twarz trupia biednej idyotki żarłocznej... A oczy znużone matki powtarzały: „Dla kogo mnie opuszczasz?“
Czuł, jak go obejmowała mięka jakaś fala; słabnął, rozpływał się; doznawał nieokreślonej potrzeby schylenia czoła, ukrycia twarzy na czyjemś łonie, czuł potrzebę czystej pieszczoty, wylania tajonej goryczy, zaśnięcia, zamierania zwolna, potrochu. Zdało się, że wszystkie zniewieściałości jego duszy rozwinęły się razem i unosiły nad jego głową.
Jakiś człowiek przeszedł ścieżką, niosąc na głowie sosnową, białą trumienkę.
Dość już późno po południu, zjechał sąd na wybrzeże. Podniesiono martwą dziecinę z kamieni, poniesiono ją na górę; zniknęła. Przenikliwe krzyki dochodziły aż do pustelni. Potem wszystko umilkło. Cisza idąca od morza objęła napowrót wszystko w swe posiadanie.
Morze było tak spokojne, niebo tak pogodne, że zdawało się, że życie zatrzymało się w swym biegu. Jasność błękitnawa kładła się równomiernie na wszystkich przedmiotach.
Hipolita weszła do domu i rzuciła się na łóżko. Jerzy pozostał w loggii; siedział na krześle zadumany. Oboje cierpieli, żadne przecież nie mogło z drugiem podzielić się swem zmartwieniem. Czas upływał.
— Czyś mnie wołała? — spytał Jerzy, któremu zdawało się, że posłyszał wymówione swe imię.
— Nie, nie wołałam cię wcale — odpowiedziała.
— Co tam robisz? Usypiasz?
Nie odpowiedziała nic.
Jerzy usiadł napowrót, przymknął na wpół oczy. Myśl jego wracała wciąż ku tamtej górze dalekiej. W ciszy tej czuł ciszę ogrodu osamotnionego i opuszczonego, gdzie cyprysy, wysokie i proste, wznosiły nieruchome swe korony w niebo, pobożnie, jak gromnice na ołtarzu; gdzie przez okna pustką stojących pokojów, nietykanych jak relikwiarze, spływała iście religijna słodycz wspomnień.
I stanął znowu przed nim ów człowiek smutny i zamyślony, ta twarz przejęta męzkim smutkiem, którą pukiel białych włosów, zwieszający się nad czołem, wmieszany w gęstwę włosów czarnych, szczególniej czynił wyrazistą.
„O! dla czegóż — mówił do Demetria — dla czego nie posłuchałem twego natchnienia, kiedy po raz ostatni wszedłem do tych pokojów, w których jeszcze duch twój zamieszkuje? Dla czego zapragnąłem zrobić nową próbę życia i okryć się wstydem w twoich oczach? Jak mogłem tak dalece się zbłąkać, by gonić za posiadaniem pewnem innej duszy, wówczas kiedy posiadałem twoją i kiedy ty żyłeś we mnie?“
Po śmierci ciała, dusza Demetria ocaliła się bez żadnej zmiany w tym wybrańcu, co go przeżył, a nawet dosięgła i zachowała całą swą siłę najwyższą. Wszystko, co żywy człowiek rozpraszał na stykanie się ze swymi bliźnimi; wszystkie czyny, ruchy, wszystkie słowa, rozrzucone w biegu czasu; wszystkie najrozmaitsze objawy, które określały specyalny charakter jego istoty w zetknięciu z innemi istotami; wszystkie formy, stałe czy zmienne, które wyróżniały jego osobistość wśród innych osobistości i czyniły z niego człowieka odrębnego zupełnie wśród ludzkiego tłumu; krótko mówiąc, wszystko to, co wyróżniało jego życie w pośród życia innych ludzi, wszystko to zebrało się, zogniskowało, ograniczyło w jedynej łączni idealnej, która wiązała zmarłego z pozostałym przy życiu. I owa wspaniała kadzielnica nawet, przechowywana w katedrze rodzinnego jego miasta, zdawała się uświęcać tę wzniosłą tajemnicę; Ego Demetrius Aurispa et unicas Georgius filius meus.
Nieczysta istota, która leżała teraz tam na wspaniałem łożu, stanęła między nimi. Straszliwa gorszycielka była nietylko przeszkodą do życia, ale także i przeszkodą do śmierci: do tej śmierci. Była wrogiem jednego i drugiej.
I Jerzy myślą wrócił ku tej górze, wszedł do starego domu, do opustoszałych pokojów. Jak w dzień majowy przestąpił próg tragiczny. I jak w ów dzień poczuł, jak jego wolę paraliżuje inna jakaś natrętnie narzucająca się, nieokreślona wola. Piąta rocznica zbliżała się. W jaki sposób będzie ją obchodził?
Na krzyk nagły Hipolity, drgnął gwałtownie. Zerwał się i pobiegł.
— Co tobie?
Siedziała na łóżku, przerażona, przecierając sobie rękoma czoło i powieki, jak gdyby z nich zetrzeć chciała coś, co ją dręczyło. Utkwiła w kochanku oczy szeroko otwarte, błędne. Potem nagłym ruchem zarzuciła mu obie ręce na szyję, okryła twarz pocałunkami i łzami.
— Ale co jest? Co ci się stało? — pytał zdziwiony i zaniepokojony.
— Nic, nic...
— Dla czego płaczesz?
— Miałam sen...
— Jaki sen? Powiedz mi!
W miejsce odpowiedzi znów poczęła go ściskać i okrywać pocałunkami.
Pochwycił jej ręce u kostek, wyswobodził się z uścisku, chciał w twarz jej zajrzeć.
— Powiedz, powiedz, co ci się śniło?
— Nic... miałam sen szkaradny...
— Jaki sen?
Broniła się ciągle jeszcze przed natarczywością. W nim rósł niepokój wraz z chęcią dowiedzenia się.
— Powiedzże wreszcie!
Wstrząsana nowym dreszczem, wyszeptała nakoniec:
— Śniło mi się... że podnosiłam tamten całun... i że pod nim zobaczyłam... ciebie...
Ostatnie słowo zgłuszyła pocałunkami.