Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część piąta/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf śmierci |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Trionfo della morte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nazajutrz rano — była to niedziela — Jerzy siedząc pod dębem, słuchał opowiadania starego Coli, jak to przed kilku dniami, w Tocco Casauria, nowy Mesyasz ujęty został przez żandarmów i odprowadzony do więzienia w St. Valentino, wraz z kilku swymi uczniami. Jednooki mówił, wstrząsając głową:
— Sam Chrystus Fan cierpiał przez nienawiść faryzeuszów. I ten chodził po wsiach, niosąc im pokój i obfitość; no i oczywiście wiodą go teraz do więzienia.
— Ojcze, nie martw się! — zawołała Kandya. — Mesyasz wyjdzie z więzienia skoro zechce tylko i zobaczymy go jeszcze w naszej okolicy. Poczekaj tylko trochę!
Stała oparta o futrynę drzwi, znosząc bez znużenia ciężar utrudzającego swego stanu; a w wielkich jej szarych oczach, odbijała się słodycz nieskończona.
Nagle Albadora siedemdziesięcioletnia Cybela, która wydała na świat dwadzieścia dwoje dzieci, weszła od strony ścieżki na dziedziniec i ukazując na wybrzeże pobliskie, u lewego przedgórza, oznajmiła mocno wzruszona.
— Dziecko się utopiło, tam!
Kandya przeżegnała się. Jerzy powstał i wszedł do loggii, by módz lepiej obserwować punkt wskazany.
Na wybrzeżu, u stóp przedgórza widać było w pobliżu raf i tunelu, plamę białą; niezawodnie prześcieradło, którem nakryto zwłoki. Gromadka ludzi stała dokoła.
Ponieważ Hipolita poszła na mszę z Heleną do poblizkiej kaplicy, zdjęty ciekawością, zszedł na dół i powiedział swym gospodarzom.
— Pójdę zobaczyć.
— Po co chcesz takim widokiem zasmucać twe serce? — spytała Kandya.
Puścił się szybko ścieżką, doszedł krótszą drogą do wybrzeże i zwrócił się brzegiem morza ku miejscu wypadku. Doszedłszy tam, był nieco zdyszany. Spytał:
— Co się to stało?
Wieśniacy zebrani pokłonili się mu i ustąpili miejsca. Jeden z nich odpowiedział spokojnie:
— To syn jednej matki się utopił.
Inny, przybrany w płócienne ubranie, który obrał się strażnikiem przy ciele, schylił się i uniósł prześcieradło.
Drobne ciało ukazało się nieruchome, rozciągnięte na twardem wybrzeżu. Było to dziecko lat ośmiu lub dziewięciu, wątły blondynek, wysmukły. W miejsce poduszki położono mu pod głowę nędzne jego łachmany, zwinięte w węzełek, koszulę, pantalony niebieskie, pas czerwony i filcowy mięki kapelusik. Twarz jego cokolwiek zaledwie była sinawą, z nosem zadartym, wypukłem czołem, bardzo długiemi rzęsami, ustami wpół otwartemi o grubych wargach fioletowych, między któremi bielały zęby w rzadkich odstępach osadzone. Szyję chłopczyna miał cienką, wątłą jak łodyga, zwiędłą, poznaczoną drobnemi zmarszczkami. Wiązadła ramion były słabe; ręce szczupłe, pokryte puszkiem podobnym do piórek ptaka, dopiero co wyszłego z jaja. Boki zarysowywały się wyraźnie; ciemniejsza linia roździelała skórę w pośrodku piersi; pępek wystawał jak gruby węzeł. Nogi, nieco nabrzmiałe, miały ten sam kolor żółtawy co ręce; a drobne dłonie były namulone, pocentkowane brodawkami, z paznokciami białemi, które poczynały już sinieć. Na lewem ramieniu, na udach przy pachwinach i niżej jeszcze, na kolanach, wzdłuż nóg występowały czerwonawe plamy. Wszystkie właściwości tego ciała nędznego, nabierały w oczach Jerzego nadzwyczajnego znaczenia, unieruchomione i zakrzepłe na zawsze w sztywności śmiertelnej.
— Jakim sposobem się utopił... w którem miejscu? — spytał cichym głosem.
Człowiek, ubrany w płótniankę, nie bez pewnej niecierpliwości, począł opowiadać po raz niewiedzieć który już niezawodnie. Miał twarz zwierzęcą, kwadratową z brwiami nastroszonemi, z szerokiemi ustami, surowemi, dzikiemi.
— Jak tylko odprowadziło swoje owce do obory, dziecko wzięło z sobą śniadanie i poszło kąpać się razem z jednym jeszcze towarzyszem. Zaledwie jednak postawiło nogę w wodzie, upadło i utonęło. Na krzyk towarzysza przybiegli ludzie z chaty, zbudowanej tam na urwisku nadbrzeżnem i wyciągnęli go wpół martwego już, nie zamaczawszy sobie nóg nawet do kolan. Spuścili mu wdół głowę, żeby zrzucił wodę, wstrząsali nim, ale nadaremnie.
I chcąc pokazać jak daleko doszedł biedak, opowiadający mężczyzna podjął kamyk i rzucił go w morze.
— Ot, tam niedaleko; o trzy sążnie zaledwie od brzegu!
Morze spokojnie oddychało tuż obok głowy zmarłego dziecka. Słońce oblewało wybrzeże coraz silniej i na drobne te zwłoki padało coś nieubłaganego z niebios płomiennych i od tych bezdusznych, obojętnych świadków.
Jerzy zapytał:
— Dlaczego nie zaniesiecie go gdzie w cień, do jakiegoś domu, na łóżko?
— Nie należy go ruszać z miejsca — odpowiedział sentencyonalnie strażnik. — Aż do przybycia sądu nie należy go ztąd ruszyć.
— Toż przynajmniej połóżcie go w cienia tam, pod nasypem.
Z uporem powtórzył strażnik:
— Nie należy go ruszać z miejsca.
I nie było nic chyba smutniejszego nad to wątłe, martwe stworzenie, rozciągnięte na głazach i strzeżone przez to bydlę niewzruszone, które powtarzało zawsze tęż samą opowieść, temi samemi słowy, z tym samym giestem, ilekroć doszło do rzucenia kamyka w morze.
— Ot, tam zaledwie...
Nadeszła jakaś kobieta, megera o haczykowa tym nosie, z bezlitosnemi twardemi oczyma i ustami cierpkiemi: matka owego towarzysza. Widoczną była w niej obawa jakaś podejrzliwa, jak gdyby lękała się czy nie zechcą oskarżyć własnego jej syna. Mówiła z cierpkością i zdawała się rozgniewaną niemal na ofiarę.
— Takie już było jego przeznaczenie. Bóg mu powiedział: „Idź do morza i giń tam*.
Giestykulowała gwałtownie.
— Po co tam szedł, kiedy nie umiał pływać?
Jakieś dziecko nietutejsze, syn marynarza, powtórzył wzgardliwie:
— Po co tam szedł? Co innego my, my pływać umiemy...
Nadchodzili znów ludzie, przypatrywali się z obojętną ciekawością, zatrzymywali lub szli dalej. Jedna gromadka stała w pobliżu nasypu kolejowego; inna przypatrywała się z wysokości przedgórza, jakby jakiemuś widowisku. Dzieci, siedząc lub klęcząc, bawiły się kamykami, chwytając je w dłoń wyciągniętą, albo rzucając drugim w plecy. Wszyscy okazywali głęboką obojętność na widok nieszczęścia i śmierci innego.
Nowa znów kobieta nadeszła, powracająca ze mszy, w jedwabnej sukni, przystrojona we wszystkie swe klejnoty. I jej także powtórzył zniecierpliwiony strażnik swe opowiadanie, pokazał miejsce w wodzie. Kobieta była gadatliwa.
— Zawsze mówię moim dzieciom: „Nie chodźcie mi do morza, bo was pozabijam!“ Morze, to morze. Z niego się nie uratujesz.
Opowiadała historye całe o tych, co się potopili; przypominała fakt o owym topielcu bez głowy, którego fale przyniosły aż do San-Vito i którego dziecko jakieś odkryło między skałami.
— Ot tu, między temi skałami, które tu widzicie. Dziecko przybiegło powiedzieć: „Trup przypłynął“. Myśleliśmy, że żartuje. Ale jednak poszliśmy i znaleźli. Było to ciało z uciętą głową. Sąd zjechał. Pochowano go w rowie, potem wykopano go napowrót w nocy. Cały był poraniony, cały popsuty, ale na nogach miał jeszcze trzewiki. Sędzia powiedział: „Patrzcie, lepsze niż moje!“ Musiał to więc być człowiek bogaty. I był to rzeczywiście kupiec handlujący wołami. Zamordowano go, ucięto mu głowę i wrzucono w Tronto.
Mówiła dalej krzykliwym głosem, od czasu do czasu z świstem połykając nadmierną ślinę.
— A matka? Kiedyż przyjdzie matka?
Na to wspomnienie, wszystkie kobiety zgromadzone poczęły wydawać okrzyki współczucia.
— Matka! Przyjdzie ona, przyjdzie matka!
I obracały się wszystkie, bo im się wydawało, że już ją widzą na płonącem wybrzeżu, w oddali. Niektóre nawet udzielały pewnych objaśnień co do niej. Nazywała się Riccangela; była wdową z siedmiorgiem dzieci. Umieściła tego u dzierżawców, do paszenia owiec, aby sobie na kawałek chleba zarobił.
Jedna z nich mówiła, patrząc na trupa:
— Jego matka miała tyle kłopotu, żeby go wychować.
Druga mówiła:
— Żeby wyżywić dzieci, żebrała nawet biedaczka.
Trzecia opowiadała, że przed kilku miesiącami, nieszczęśliwy malec o mało już się nie utopił także w kałuży na podwórzu: w trzech calach wody!
Wszystkie powtórzyły:
— Takie już było jego przeznaczenie. Musiał widać tak umrzeć.
I oczekiwanie czyniło je niespokojnemi.
— Matka! O, przyjdzie już ona, przyjdzie!
Jerzy, czując jak mu się serce ściska, zawołał:
— Ależ zanieście go w cień, do jakiego domu, żeby go matka nie zobaczyła takim nagim na kamieniach, w tem upalnem słońcu!
Z uporem strażnik zarzucił:
— Nie należy go ruszać miejsca. Aż do przybycia sądu, nie należy go poruszyć.
Obecni poczęli ze ździwieniem przyglądać się obcemu Kandyi. Liczba ich wzrastała. Jedni zajmowali nasyp obsadzony akacyami; inni gromadzili się na szczycie nagiego przedgórza, obok raf. Tu i owdzie, złożona na wielkich blokach potwornych, łódka z trzciny, połyskiwała jak złoto, u stóp olbrzymich złomów skalistych nadbrzeża, podobnych do zwalisk wieży cyklopów, w obliczu niezmierzonego morza.
Nagle z wysokości wzgórza głos jakiś oznajmił:
— Idzie!
Inne za nim poczęły wołać:
— Matka, matka!
Wszyscy zwrócili się w tę stronę; niektórzy zeszli z nasypu; ci, co stali na szczycie przedgórza, pochylili się naprzód. Oczekiwanie sprawiło, że zamilkli wszyscy. Strażnik nakrył trupa prześcieradłem. Wśród tej ciszy, morze zaledwie, zda się, dyszało zlekka.
I naraz, wśród ogólnej ciszy, rozległ się krzyk przybyłej.
Matka dążyła wybrzeżem, pod żarem słonecznych promieni z krzykiem. Szła ubrana w suknię wdowią. Z ciałem przygarbionem, potykała się na nadbrzeżu, krzycząc:
— Syn mój, mój syn!
Wznosiła ręce ku niebu, potem uderzała się po kolanach, wciąż wołając:
— Mój syn!
Jeden ze starszych jej synów, z czerwoną chustką, zawiązaną na szyi, szedł tuż za nią z miną osłupiałą, głupawą, ocierając łzy wierzchem ręki.
Ona dążyła wciąż wybrzeżem, zgarbiona, uderzając dłońmi po kolanach, kierując się tą białą plamą prześcieradła. I przywołując zmarłego wydawała okrzyki jakieś, które nie miały w sobie nic ludzkiego, podobne raczej do skowyczenia zdziczałej suki. W miarę jak się zbliżała, zginała się coraz więcej, niemal szła już teraz na czworakach; doszedłszy, rzuciła się na prześcieradło z straszliwem wyciem.
Podniosła się. Ręką twardą i zczerniałą, ręką stwardniałą w ciężkiej pracy, odkryła trupa. Patrzyła nań przez chwil kilka, nieruchoma, jakby skamieniała. Potem kilkakrotnie, głosem przeraźliwym z całej siły płuc, krzyknęła, jakby chcąc okrzykiem tym obudzić zmarłego:
— Synu mój! Synu mój! Mój synu!
Łkania ją dławiły. Klęcząc, oszalała, uderzała się w boki zaciśniętemi pięściami. Powiodła po zebranych dokoła zrozpaczonemi oczyma. Zdawała się zbierać myśli w krótkiej przerwie tej burzy gwałtownej.
Naraz poczęła śpiewać.
Śpiewem wypowiadała ból swój w rytmie, co się podnosił i opadał regularnie, jak uderzenia serca.
Była to starożytna, jednotonna melodya, którą od niepamiętnych czasów, w ziemi Abruzzów, kobiety śpiewały nad zwłokami swych krewnych. Była to melodyjna wymowa świętej boleści, która mimowiednie odnajdowała w głębi swej istoty, ten rytm dziedziczny, jakim ongi matki wypowiadały swą skargę.
Śpiewała, wciąż śpiewała:
— Otwórz oczy, podnieś się, stąpaj, mój synu! Jakiś ty piękny! Jakiś piękny!
Śpiewała dalej:
— Dla kawałka chleba, jam ciebie utopiła, mój synu. Dla kawałka chleba, jam ciebie posłała na śmierć! Więc na to ja cię chowałam!
Ale kobieta z haczykowatym nosem przerwała jej swarliwie:
— Nie, tyś go nie utopiła. Takie było już jego przeznaczenie. Nie, tyś go nie posłała na śmierć. Tyś go wysłała tylko tam, gdzie był dla niego chleb.
I ruchem ukazując na wzgórze, gdzie stał dom, który dawał dziecku przytułek, dodała:
— Jego tam pielęgnowali, strzegli jak oka w głowie.
Matka ciągnęła dalej:
— O synu mój! Kto to, kto przysłał cię tutaj, byś się utopił?
A kobieta swarliwa.
— Kto go przysłał? To Pan Bóg. On mu powiedział: „Idź do morza i giń tam“.
Kiedy Jerzy po cichu objaśniał jednego z obecnych, że gdyby wczas dano dziecku pomoc, byłoby zostało odratowanem i że go zabito, spuszczając mu w dół głowę i wieszając za nogi, poczuł jak zawisł na nim wzrok nieruchomy matki.
— Zrób mu co, panie! — błagała. — Zrób mu co! Modliła się:
— O, cudowna Madonno, spraw niech się cud stanie!
I powtarzała wciąż, dotykając głowy zmarłego:
— Mój synu, mój synu, mój synu! Powstań! Chodź ze mną!
Naprzeciw niej klęczał brat zmarłego; szlochał ale bez żalu, oglądając się od czasu do czasu dokoła, z twarzą która bezpośrednio zaraz przybierała wyraz obojętny. Inny brat, najstarszy widocznie, siedział niedaleko ztamtąd w cieniu skały i udawał boleść, ukrywszy twarz w dłonie. Chcąc pocieszać matkę, kobiety schylały się nad nią dokoła z giestami litości i jękiem wtórowały żałobnym pieniom.
Ona śpiewała dalej:
— Po cóż ja wydaliłam cię z domu? Po co wysłałam między ludzi? Po co posłałam na śmierć? Wszystko robiłam, by wyżywić ciebie i twoich braci, wszystko, prócz tego jednego, że nie byłam sprzedajną kobietą... I to dla kawałka chleba, zgubiłam ciebie! Tak to, och tak miałeś skończyć! Utopili cię, mój synu!
Wtedy już kobieta z nosem drapieżnego ptaka, w wybuchu gniewu, uniosła spódnicę, weszła do kolan w wodę i poczęła krzyczeć:
— Patrzaj! Doszedł dotąd tylko! Patrzaj!
Woda tu jest jak oliwa. To znak, że miał już przeznaczone umrzeć taką śmiercią.
I dwoma krokami była już napowrót na brzegu.
— Patrzaj, patrzaj! — powtarzała, ukazując na wybrzeżu ślady głębokie człowieka, który wydobywał ciało.
Matka patrzyła osłupiała, ale powiedziałbyś, że nic nie widzi, nic nie rozumie. Po wybuchach rozpacznej boleści, nachodziły ją krótkie chwile, jakby zaćmienia wszelkiej świadomości. Umilkała; chwytała się za rękę lub nogę machinalnym ruchem; ocierała sobie łzy fartuchem czarnym; zdawała uspokajać się. Potem nagle nowy wybuch rozpaczy wstrząsał nią całą, padała na trupa.
— I nie mogę cię zabrać z sobą! Nie mogę zanieść cię na moich rękach do kościoła! Mój synu! Mój synu!
Dotykała go drżącemi dłońmi od stóp do głowy, powolną pieszczotą. Dzika jej męczarnia stawała się łagodną jakąś, słodką, rozpływała się w rozczulenie. Ręka jej chropowata i opalona nabierała niezmiernej pieszczotliwości, kiedy dotykała oczu, ust i czoła syna.
— Jakiś ty piękny! Jakiś ty piękny!
Dotknęła dolnej jego wargi, już sinej zupełnie; a za lekkiem tem dotknięciem, z ust popłynęła piana biaława. Zdjęła mu z rzęsów źdźbło trawy, ostrożnie, tak ostrożnie, jakby się obawiała, że go to może zaboleć.
— Jakiś ty piękny, moje najmilsze kochanie!
Długie one były, niezmiernie długie i jasne bardzo te rzęsy dziecka. Na skronie i policzki lekki meszek kładł złotawe refleksy.
— Nie słyszysz ty mnie? Wstawaj! Chodź ze mną!
Podniosła z ziemi mały kapelusik zużyty, mięki jak łachman. Popatrzała nań, ucałowała. I mówiła:
— Będzie on dla mnie relikwią; nosić go będę zawsze na sercu.
Podniosła pasek czerwony i mówiła:
— Ubierać się w niego będę odtąd zawsze.
Swarliwa kobieta, która nie opuszczała dotąd miejsca wypadku, przywtórzyła skwapliwie:
— Tak, tak, włóż go na siebie.
Sama wyjęła nawet ubranie dziecku z pod głowy, poczęła przetrząsać kieszenie kamizelki i znalazła w nich kawałek chleba i figę.
— Widzisz! Akurat dali mu śniadanie! Pielęgnowali go i strzegli jak oka w głowie.
Matka patrzała na koszulkę zabrudzoną, podartą, na którą łzy jej padały kropla po kropli, i rzekła:
— Włożyć mu może tę koszulę!
Spiesznie kobieta w górę rzuciła okrzyk komuś ze swoich.
— Przynieśno prędko nową koszulę Nufriela.
Świeża koszula przyniesioną została.
Kiedy matka uniosła nieco dziecko zmarłe, trochę wody wylało się z ust i ściekło mu na piersi.
— O Madonno cudowna, spraw ty cud! — modliła się, podnosząc oczy ku niebu w gorącem błaganiu.
Potem ułożyła napowrót drogą swą istotę. Wzięła starą koszulę, pasek czerwony, kapelusz; zwinęła wszystko to razem i rzekła:
— Odtąd będzie to moja poduszka; co noc kłaść ją będę sobie pod głowę i na niej umrę.
Złożyła ubożuchne relikwie na wybrzeżu, obok głowy dziecka, położyła skroń na nich i wyciągnęła się, jak na łóżku.
I leżeli tak oboje obok siebie, matka i syn na twardych kamieniach, pod płomiennem niebem, w bliskości morza morderczego. I śpiewała mu znowu tę samą zwrotkę, którą niegdyś usypiała go do snu w kolebce.
— Wstań, wstań, Riccangelo, wstań! — powtarzały dokoła kobiety.
Ona nie słuchała ich wcale.
— Mój syn leży na kamieniach, dlaczegóż i ja nie mogłabym leżeć na nich! Och, na kamieniach, synu mój!
— Wstań, Riccangelo! Chodź!
Podniosła się. Popatrzała jeszcze w śmiertelnie bladą twarzyczkę zmarłego, ze straszną jakąś we wzroku siłą. Raz jeszcze przyzwała całą siłą płuc:
— Mój synu! Synu mój! Synu!
Potem własnemi rękoma okryła prześcieradłem martwe zwłoki.
Kobiety zaś otoczyły ją kołem, pociągnęły z sobą nieco dalej w cień skały, zmusiły, by usiadła; jęczały i zawodziły z nią razem.
Powoli widzowie poczęli się oddalać, rozpraszać. Pozostało tylko jeszcze kilka pocieszycielek a także ów człowiek, ubrany w płótniankę, strażnik niewzruszony, oczekujący na sądowników. Słońce kanikularne lało potoki skwaru na wybrzeże, nadając całunowi białość jakąś przerażającą. Przedgórze, ogołocone z roślinności, sterczało w płonącem powietrzu szczytem ostrym, między rafami krętemi. Morze, niezmierne i zielonkawe, wciąż oddychało jednako rytmicznie. I zdało się, że powolna ta godzina, nigdy się chyba nie ma skończyć.
W cieniu skały, naprzeciw białego całunu, wzniesionego nieco przez leżącą pod nim zesztywniałą postać trupa, matka wciąż śpiewała swój hymn bólu, na nutę, uświęconą tylu cierpieniami dawnemi i świeżemi swej rasy. I zdawało się, że lament jej nie skończy się chyba nigdy.