Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część piąta/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf śmierci |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Trionfo della morte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Czasami nad brzegiem morza, przypatrując się kobiecie bezświadomej, obok fali spokojnej a niebezpiecznej, Jerzy myślał: „Mógłbym odebrać jej życie. Często bardzo próbuje pływać, wsparłszy się na mnie. Łatwo byłoby mi zadusić ją pod wodą, zgubić. Żadne podejrzenie nie padłoby na mnie; zbrodnia miałaby pozory nieszczęścia. W tedy dopiero wobec trupa Nieprzyjaciółki, miałbym szansę znaleźć rozwiązanie mego problematu. Ponieważ dzisiaj jest ona ogniskiem całego mego istnienia, jakaż zmiana zaszłaby we mnie nazajutrz po jej zniknięciu? Czyż nie doznawałem nieraz już uczucia dziwnego spokoju i oswobodzenia, wyobraziwszy ją sobie umarłą, zamkniętą na zawsze w grobie?... Być może, iż udałoby mi się znaleźć ocalenie, odzyskać napowrót życie, gdybym pozbył się przeciwniczki, wroga, gdybym obalił przeszkodę“. Zatrzymywał się nad tą myślą; starał się wyobrazić sobie własną istotę, oswobodzoną i ukojoną w przyszłości, wolną od miłości; z upodobaniem spowijał lubieżne ciało swej kochanki w całun fantastyczny.
Hipolita była bardzo nieśmiałą w wodzie. Nie odważała się nigdy posuwać swych prób pływania dalej na głębinę, pozostawała zawsze na płytkich brzegach. Przejmowała ją nagła trwoga, ilekroć powracając do prostopadłej pozycyi, nie poczuła natychmiast stałego grunta pod nogami. Jerzy podniecał ją, by się odważyła bodaj raz, z jego pomocą dopłynąć do skały, sterczącej w odosobnieniu w pobliżu brzegu, o dwadzieścia sążni od bezpiecznego obrębu. By tam dopłynąć, nadzwyczaj małego trzeba było wysiłku.
— Zdobądź się na odwagę! — powtarzał, by ją przekonać. — Nie nauczysz się inaczej nigdy, jeśli się raz nie odważysz. Ja przecież będę przy tobie.
Tak zwolna otaczał ją swą myślą zabójczą, i zawsze doznawał długiego wewnętrznego dreszczu, ilekroć jakieś zdarzenie w kąpieli pozwoliło mu stwierdzić niezmierną łatwość, z jaką mógłby myśl swą w czyn wprowadzić. Brak mu było tylko potrzebnej energii, ograniczał się do oczekiwania na wypadek, kiedy jej proponował tę próbę. W obecnym stanie słabości, sam narażał się na niebezpieczeństwo, jeśli Hipolita, zdjęta strachem, zechce uczepić się go gwałtownie. Ale takie prawdopodobieństwo nawet nie mogło odstręczyć go od tej próby; przeciwnie, popychało go nawet z większą jeszcze stanowczością.
— Odwagi tylko! Jak widzisz; skała jest tak blizko, że wyciągnąwszy rękę, samabyś ją dosięgła. Nie myśl nic o głębokości. Płyń, nie śpiesząc się, u mego boku. Tam odetchniesz. Siądziemy sobie; nazbieramy koraliny... Zdecydujże się. Bądź raz odważną.
Niemało trudu kosztowało go, by ukryć swój niepokój. One opierała się, wahała między obawą a kaprysem.
— A jeśli zbraknie mi sił, nim dopłynę?
— Toć będę tam, żeby cię podtrzymać.
— A jeśli i tobie sił nie wystarczy.
— Wystarczy. Widzisz przecie, że skała tak jest blizko.
Uśmiechnięta, spuściła z końców palcy kilka kropel wody na usta.
— Woda taka jest gorzka! — powiedziała, skrzywiwszy się, nadąsana.
Potem ostatni wstręt przemógłszy, zdecydowała się nagle.
— Dobrze! Jestem gotowa.
Serce nie biło jej tak mocno, jak biło serce jej towarzysza. Ponieważ woda była nadzwyczaj spokojna, nieruchoma niemal, pierwsze sążnie przebyła z łatwością. Nagle jednak, z powodu braku doświadczenia, poczęła śpieszyć się i tracić oddech. Za jednym fałszywym ruchem napiła się wody; strach paniczny ją przejął; zaczęła krzyczeć, rzucać się, ponownie zanurzyła się w wodzie.
— Ratuj, Jerzy, ratuj!
Instyktownie puścił się ku niej, ku tym rękom zaciśniętym, które go obejmowały. Pod wpływem tego dławiącego uścisku, tego ciężaru, on o słabnął; nagle stanęła przed nim wizya przewidywanego końca.
— Nie trzymaj mnie taki — krzyknął. — Nie trzy maj! Niech jedno ramię mam wolne!
I brutalny instynkt życia wrócił mu siły. Użył nadzwyczajnego wysiłku, przepłynął z tym ciężarem krótką przestrzeń i dosięgną! skały, wyczerpany, zesłabły:
— Zaczep się o kamień! — rzekł do Hipolity, nie mogąc już podnieść jej w górę.
Widząc się w bezpiecznem miejscu, odzyskała zwykłą zwinność i energię działania; zaledwie jednak usiadła na złomie skały, ociekła wodą i zdyszana, wy buchnęła głośnem łkaniem.
Szlochała gwałtownie, jak małe dziecko a płacz ten drażnił i oburzał Jerzego, zamiast go rozrzewnić. Nigdy jeszcze nie widział jej wylewającej takie potoki łez, z oczyma tak obrzmiałemi i czerwonemi, z ustami tak się wykrzywiającemi. Wydała mu się brzydką i tchórzliwą. Uczuł do niej gniewną urazę, z pewnym żalem do samego siebie, że zadał sobie tyle trudu, by ją z wody wyciągnąć. Wyobrażał ją sobie zatopioną, znikłą w głębinach morza; wyobraził sobie własne wzruszenie w chwili, gdy widzi, jak ona w toń zapada, a potem objawy boleści, którą okazywałby publicznie, swe zachowanie wobec trupa wyrzuconego przez fale.
Zdumiona, że się nią wcale nie zajmuje, że nie pociesza ani jednem słowem, zwróciła się ku niemu. Nie szlochała już teraz.
— Jak ja zrobię — spytała — żeby się dostać do brzegu?
— Raz jeszcze spróbujesz — powtórzył z pewnym odcieniem szyderstwa.
— Nie, nie, nigdy!
— Cóż zatem?
— Pozostanę tutaj.
— Bardzo dobrze. Adieu.
I uczynił ruch, jak gdyby zamierzał rzucić się w morze.
— Adieu. Będę krzyczeć. Przybędą i ztąd mnie uwolnią.
Z płaczu przechodziła w śmiech, z oczyma jeszcze pełnemi łez.
— Co ty masz tu na ramieniu? — podjęła.
— Ślady twoich paznokci.
Kazała pokazać sobie krwawe zadrapania.
— To cię boli?
Rozczulała się, dotykając ich końcem palca.
— Ale bo też to twoja wina, tylko twoja — mówiła dalej. — Znagliłeś mnie do tej nieszczęsnej próby. Ja nie chciałam...
Potem uśmiechniona:
— A może to był podstęp, żeby się odemnie uwolnić?
I zrywając się tak, że aż nią całą dreszcz wstrząsnął:
— O, jakaż to śmierć ohydna! Woda taka jest gorzka!
Przechyliła na bok głowę i poczuła, jak jej woda cieknie z ucha, ciepła jak krew.
Skała, wystawiona na słońce, była mocno rozgrzana, brunatna a miejscami czerwonawa, jak grzbiet żywego zwierzęcia, w zagłębieniach jej mrowiło się nieprzeliczonem życiem. Widać było rośliny zielone, wątłe i delikatne, jak rozsypany splot włosów, pływające po wód powierzchni, z lekkim plaskiem. Jakiś czar powolny rzucała ta kamienna, samotna bryła, wchłaniająca żar niebieski i wzajem obdzielająca nim swój ludek szczęśliwych istot.
Jak gdyby ulegając temu czarowi, Jerzy rozciągnął się wygodnie na plecach. Przez kilka chwil poddawał się wrażeniu dobrobytu, który przenikał wilgotną jego skórę, osychającą pod wpływem parującego ciepła skały i bezpośrednio padających nań promieni słonecznych. Widma i wrażenia odległe powstawały w jego pamięci. Przypominał sobie kąpiele lat dawnych, czyste, długie siesty na piasku, bardziej płonącym i delikatniejszym niż ciało kobiece. „O, ta samotność, ta swoboda, miłość bez ciągłego sąsiedztwa, miłość dla kobiet umarłych lub niedosięgłych!“ Obecność Hipolity nie dopuszczała zapomnienia, przypominała mu bezustannie obraz fizycznych stosunków, bezpłodnego i smutnego spazmu, który odtąd stał się jedynym objawem ich miłości.
— O czem myślisz? — spytała Hipolita, dotykając go zlekka. — Zechcesz tu pozostać?
Podniósł się i odpowiedział:
— Chodźmy.
Życie Nieprzyjaciółki było jeszcze w jego ręku. Mógł je zniweczyć jeszcze. Rzucił wzrok szybki dokoła siebie. Wielka cisza zalegała wzgórze i nadbrzeża; na trabocco milczący rybacy pilnowali swych sieci.
— No, odwagi! — powtórzył z uśmiechem.
— Nie, nie, za nic na świecie!
— To pozostańmy tutaj w takim razie.
— Nie. Przywołaj ludzi z trabocco.
— Toż oni nas wyśmieją.
— Nie chcesz! To ja ich sama przywołam.
— Ależ gdybyś się nie przestraszała tylko, gdybyś mnie nie chwytała tak mocno, jak przed chwilą, miałbym dość siły, by cię unieść.
— Nie, nie. Wolę, żeby mnie niosła cannizza.
Tak była w tem postanowieniu stanowczą, że Jerzy ustąpił. Stanął na skale i przyłożywszy obie dłonie do ust, w rodzaju tuby, począł przyzywać jednego z synów Turchina.
— Danielu! Danielu!
Na to wezwanie, powtórzone kilkakrotnie, jeden z rybaków opuścił windę, przeszedł kładkę, przeszedł między skałami i począł biedź wzdłuż wybrzeża.
— Danielu, sprowadź tu cannizzę.
Rybak wysłuchał polecenia, zawrócił, skierował się ku łódkom okrągłym z trzciny, leżącym nad brzegiem na słońcu, w oczekiwaniu sposobnej pory do połowu sepii. Wyciągnął jedną i nich na wodę, wskoczył w nią i popychając długą żerdzią, zwrócił się w stronę samotnej skały.