Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część pierwsza/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Stary hotel Ludovica Togni, z długim swym korytarzem o sztukateryach malowanych na marmur z sienią o drzwiach zielonych, przyozdobioną w pamiątkowe tablice, sprawiał odrazu w rażenie spokoju. Całe umeblowanie miało pozór jakiejś staroświeckości nieobcej. Łóżka, krzesła, fotele, kanapy, komody, miały kształty zeszłowieczne. Sufity o bladych odcieniach, jasno żółte i koloru nieba, miały w pośrodku girlandę róż, albo inny jakiś symbol zwyczajowy: lirę, pochodnię, sajdak. Na obiciach papierowych i na dywanie barwy wyblakłej, kwiaty stały się niemal niewidoczne; firanki u okien białe i skromne, zawieszone były na drążkach, z których złocenie zeszło; lustra rococo, odbijając te staroświeckie obrazy w mgle przyćmionej, nadawały im ten pozór smutku, nierealności niemal, który czasami nadają swym brzegom odosobnione jeziora.
— Jakżem rada, że tu jestem! — zawołała Hipolita przejęta urokiem tego spokoju. — Chciałabym nigdy ztąd już nie odjeżdżać.
I zwinęła się w kłębek w wielkim fotelu, i głową wspartą o poręcz, którą pokrywał pokrowiec z białej bawełny, prosta robota szydełkowa.
I przyszła jej na myśl zmarła ciotka, zapamiętana z odległych dni dzieciństwa.
— Biedna ciotka! miała, o ile sobie przypominam, dom podobny do tego, dom, w którym od stulecia żaden mebel nie zmienił miejsca. Przypominam sobie zawsze jej rozpacz, kiedy raz zbiłam jej jeden z tych kloszów szklanych, pod któremi przechowują sztuczne kwiaty, wiesz już... Płakała z tego powodu, pamiętam... Biedna stara ciotka! Widzę ją jeszcze w fanszoniku z czarnej koronki, z białemi papilotami, co jej spadały dokoła twarzy...
Mówiła powoli, z przerwami, ze spojrzeniem utkwionem w ogień, płonący na kominku; a chwilami, uśmiechając się do Jerzego, podnosiła oczy, cokolwiek zmęczone i podkrążone cieniem fioletowym; w takt jej słów, z ulicy dochodził łoskot regularny i monotonny brukarzy, wbijających bruk.
— W domu, przypominam sobie, był wielki spichlerz z dwoma czy trzema okienkami w dachu, w których gnieździły się gołębie. Wchodziło się doń po małych stromych schodkach, obok których wisiały, Bóg wie odkąd, wyschnięte skóry z zająców, zawieszone za tylne skoki. Codziennie zanosiłam pożywienie gołębiom. Jak tylko posłyszały, że nadchodzę, cisnęły się przed drzwiami. Skoro weszłam, był to formalny atak. Wtedy siadałam na ziemi i rzucałam jęczmień dokoła. Gołębie otaczały mnie; a były całkiem białe i widziałam je jak dziobały z zapałem. Odgłos fletu dochodził z sąsiedniego domu, zawsze ta sama aryjka o tej samej godzinie. Ta muzyka wydawała mi się prześliczną. Słuchałam, z głową wzniesioną do okienka w dachu, z otwartemi ustami, jakbym chciała się napoić temi spływającemi tonami. Od czasu do czasu jakiś gołąb spóźniony przylatywał, trzepocząc skrzydłami nad moją głową, pozostawiając mi we włosach białe swe piórka. A flet niewidzialny grał, grał ciągle... Mam jeszcze w uszach tę aryjkę, mogłabym ją zanucić. I oto jak nabyłam zamiłowania do muzyki, w owej epoce, w gołębniku...
I powtarzała sobie w myśli aryę dawnego fletu z Albano; rozkoszowała się jej wdziękiem, z tą rzewnością, która dałaby się porównać do rozrzewnienia małżonki, kiedy po wielu latach znajduje na dnie podróżnego kufra, który jej towarzyszył w poślubnej drodze, zapomniany jakiś cukierek. Nastała chwila ciszy. Ozwał się dzwonek na kurytarzu spokojnego hotelu.
— Przypominam sobie jeszcze wszystko. Synogarlica kulawa skakała po mieszkaniu a było to jedno z najczulszych uczuć mej ciotki. Pewnego dnia, dziewczynka z sąsiedztwa, przyszła się pobawić ze mną, ładna, jasnowłosa dziewczynka, było jej na imię Klarysa. Moja ciotka leżała w łóżko, zakatarzona. Bawiłyśmy się na balkonie, ku wielkiej szkodzie gwoździków, co tam rosły w doniczkach. Synogarlica ukazała się na progu, popatrzyła na nas bez obawy i wcisnęła się w kącik, wygrzewając się na słońca. Zaledwie jednak Klarysa ją spostrzegła, rzuciła się natychmiast, by ją pochwycić. Biedne stworzeńko starało się wymknąć, wciąż kulejąc; ale kulało w sposób tak pocieszny, że poczęłyśmy się śmiać, nie mogąc się już pohamować. Klarysa wciąż ją chwytała; było to dziwnie okrutne dziecko. Ten śmiech bezprzestanny upoił nas formalnie. Synogarlica trzepotała się wystraszona, wymykając nam z rąk. Klarysa wyrwała jej piórko; potem (drżę jeszcze kiedy myślę o tem), oskubała ją niemal całą w moich oczach, z wybuchami śmiechu, który i mnie się udzielił. Można było sądzić, że jest pijana. Biedny ptak, oskubany zakrwawiony, schronił się do domu, skoro tylko udało mu się uwolnić. Myśmy rzuciły się za nim, ścigając. Ale w tej samej chwili posłyszałyśmy odgłos dzwonka i wołanie ciotki, kaszlącej w łóżku... Klarysa wymknęła się pospiesznie po schodach; ja schowałam się za firankami. Synogarlica zdechła tegoż samego wieczoru. Ciotka zaś odesłała mnie do Rzymu, pewna, że to ja dopuściłam się tego okrucieństwa Niestety! nie zobaczyłam już ciotki Joanny. Jakżem płakała! Ten wyrzut sumienia cięży mi dotąd.
Mówiła powoli, z przerwami, utkwiwszy szeroko rozwarte oczy w płonące ognisko kominka, które ją magnetyzowało niemal, wprawiało w jakieś hypnotyczne odrętwienie; z ulicy dochodził wciąż miarowy i monotonny łoskot wbijanego bruku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.