Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część pierwsza/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf śmierci |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Trionfo della morte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
„Ponieważ w marzeniu już nacieszyliśmy się samą treścią przyjemności, ponieważ zakosztowaliśmy tego, coby dla naszych wrażeń i uczuć było osobliwem i rządkiem, jestem zdania, żebyśmy się wyrzekli doświadczania ich w rzeczywistości. Nie jedźmy do Orvieto“. I wybrał inną miejscowość: Albano Luziale.
Jerzy nie znał ani Albano, ani Ariccia, ani jeziora Nemi. Hipolita w dzieciństwie bywała w Albano u jakiejś ciotki, dziś już nieżyjącej. Dla niego ta podróż miała zatem urok czegoś nieznanego a dla niej miraż dalekich wspomnień. „Nie zdajeż się, że widok nowych piękności odnawia i oczyszcza miłość? Wspomnienia wieku dziewiczego czyż nie owiewają serca wonią wieczyście świeżą i dobroczynną?“
Zdecydowali się wyjechać 2-go kwietnia pociągiem południowym. Punktualnie stawili się na tę schadzkę oboje na dworcu a odnalazłszy wśród ciżby, poczuli radość serdeczną i niepokój zarazem.
— Czy nas kto nie zobaczy? powiedz, czy nas tylko nie zobaczy? — pytała Hipolita, w połowie śmiejąca, w połowie drżąca z obawy, bo wyobrażała sobie, że wszystkie oczy skierowane są na nią. Czy dużo czasu jeszcze pozostaje do odjazdu? Mój Boże! jak ja się boję!
Spodziewali się, że im się uda zająć w wagonie przedział pusty; ale ku niemałemu ich zmartwieniu, musieli zrezygnować się na obecność trojga jeszcze towarzyszów podróży. Jerzy skłonił się jakimś państwu.
— Kto to taki? — spytała Hipolita, nachylając się do ucha swego przyjaciela.
— Powiem ci później.
Obserwowała tę parę uważnie. Pan był starcem o długiej poważnej brodzie, o czaszce szerokiej, łysej i żółtawej, zaznaczonej w pośrodku głęboką wklęsłością, nieregularną, niby śladem, który tam pozostawił gruby palec, w ciśnięty w miękką materyę. Pani, owinięta była perskim szalem, z pod ronda kapelusza wychylała się twarz zamyślona a w stroju jej, w fizyognomii, było coś z karykatury angielskiej blue stocking. Oczy starca, błękitne, miały wszakże jakąś żywość szczególniejszą; zdały się rozświecone jakimś z wewnątrz płomieniem, jak oczy człowieka, zostającego w ekstazie. Zresztą odwzajemnił ukłon Jerzego łagodnym niezmiernie uśmiechem.
Hipolita szukała w pamięci. Gdzie też ona mogła spotkać tę parę? Nie mogła stanowczo określić swych wspomnień. Ale doznawała niejasnego wrażenia, że dziwaczne te postacie dwojga starców wplecione są we wspomnienia jej miłości.
— Kto to? powiedz mi — powtórzyła do ucha Jerzemu.
— Państwo Martlet: master Martlet i jego żona. Przynoszą nam szczęście. Czy wiesz gdzieśmy ich spotkali?
— Nie; ale pewną jestem, że ich już gdzieś widziałam.
— Było to w kaplicy na ulicy Belsiana, 2-go kwietnia, kiedy cię poznałem...
— Ach! tak, przypominam sobie! Oczy jej promieniały; przypadek wydał jej się cudownym. Oparła głowę o poręcz i poczęła myśleć o tych przeżytych chwilach. Stanął jej w oczach kościółek na ulicy Belsiana, tajemniczy, zatopiony w błękitnawym zmierzchu, na trybunie, której wygięcie tworzyło rodzaj balkonu, wieniec młodych dziewcząt, śpiewających chórem; na dole grupa muzykantów z rzniętemi instrumentami, stojących przed pulpitami z białego jodłowego drzewa; dokoła w stalach dębowych słuchacze siedzący nieliczni, niemal wszyscy siwi lub łysi. Kapelmistrz wybijał takt. Woń jakaś pobożna zwietrzałych kadzideł i fiołków mieszała się z muzyką Sebastiana Bacha.
Pokonana żywością tych wspomnień, pochyliła się ponownie ku kochankowi i szepnęła:
— Myślisz o tem, ty także?
Bada była udzielić mu własnego wzruszenia, dowieść mu, że nie zapomniała najmniejszych nawet okoliczności tego uroczystego wydarzenia. On szybkim ruchem poszukał ręki Hipolity pod szerokiemi fałdami podróżnego płaszcza i zachował ją w uścisku swojej dłoni. Oboje doznawali w głębi duszy tego drżenia, które im przypominało niektóre delikatne wrażenia pierwszych dni miłości. I pozostali w tej pozie zamyśleni, jakby w ekstazie, obezwładnieni nieco ciepłem, kołysani równym i bezustannym ruchem pociągu, spostrzegając czasami z po za mgły, przez szyby zieleniejący krajobraz; niebo zasnuło się chmurami, deszcz padał. Mr. Martlet czytała jakiś przegląd Lyceum. Trzeci podróżny spał głęboko, z czapeczką nasuniętą na oczy.
„Ilekroć chór wypadł z taktu Mr. Martlet wybijał go energicznie, jak kapelmistrz. Była chwila, w której wszyscy starcy wybijali takt, jakby ogarnięci szałem muzyki; w powietrzu unosiła się woń zwietrzałych kadzideł i fiołków“. Jerzy oddawał się z rozkoszą fantastycznemu prądowi swej pamięci.
„Mógłżem marzyć dla mej miłości oryginalniejszy i poetyczniejszy przedwstęp? Podobne to do wspomnienia jakiejś romantycznej czytanej książki; a jest przecież, wprost przeciwnie, wspomnieniem z rzeczywistego mego życia. W oczach duszy zachowałem najdrobniejsze szczegóły. Poezya tego początku rzuciła później na całą moją miłość odblask marzenia“. W obezwładnieniu zatrzymywał się na niektórych niewyraźnych obrazach, które przybierały dla jego umysłu rodzaj uroku muzykalnego. „Kilka ziarnek kadzidła... mały bukiecik fiołków...“
— Patrz jak Mr. Martlet zasypiał — powiedziała ma zcicha Hipolita. — Całkiem tak spokojnie jak dziecko!
Potem dodała z uśmiechem:
— Tobie także, nieprawdaż? chce się także spać cokolwiek. Pada wciąż. Jakie dziwne osłabienie ogarnia człowieka! Czuję jak mi ciężą powieki. — I z oczyma wpół przymkniętemi przypatrywała mu się z po za długich rzęs.
Jerzy myślał: „W pierwszej chwili zaraz te rzęsy mi się podobały. Siedziała w pośrodku kaplicy, na fotelu o wysokiej poręczy. Profil jej rysował się na tle jasności, spływającej z okna. Kiedy chmury rozproszyły się na dworze, ta jasność ożywiła się nagle. Ona poruszyła się zlekka i w świetle cała długość tych rzęs się uwidoczniła, długość niezwykła!“
— Słuchaj, dużo jeszcze czasu upłynie, nim przybędziemy na miejsce? — spytała Hipolita.
Gwizd lokomotywy oznajmiał blizkość stacyi.
— Założyłabym się — mówiła dalej — że zajechaliśmy dalej niż potrzeba.
— Och! nie.
— No, to spytaj.
— Segni-Pagliano! — krzyczał głos zachrypły wzdłuż drzwiczek wagonów.
Jerzy, nieco wylękły, wysunął głowę i spytał:
— Wszak to Albano?
— Nie, panie; to Segni-Paliano — odpowiedział zagadniony z uśmiechem. — Pan jedzie do Albano? W takim razie należało wysiąść w Cecchina.
Hipolita wybuchnęła śmiechem tak głośnym, że Mr i Mrs. Martlet popatrzyli na nią zdumieni. I Jerzemu udzieliła się ta zaraźliwa wesołość.
— Co robić?
— Przedewszystkiem trzeba wysiadać.
Jerzy podał walizy posługaczowi, kiedy tym czasem Hipolita wciąż śmiała się świeżym rozgłośnym śmiechem z tej przygody, z której odrazu wyciągnęła dla siebie korzyść. Mr. Martlet miał minę jak gdyby wchłaniał w siebie z uszczęśliwieniem ten powiew młodości, podobny do słonecznej fali. Skłonił się głową Hipolicie, która w głębi serca doznawała nieokreślonego żalu, że jej już wysiadać przychodzi.
— Biedny master Martlet! — rzekła tonem w pół poważnym, wpół żartobliwym, ścigając oczyma pociąg, co biegł w przestrzeń pustą i mroczną. — Żal mi, że go już opuszczam. Alboż wiem, czy go jeszcze kiedy zobaczę?
Potem zwracając się do Jerzego, spytała:
— A teraz?
Urzędnik stacyjny poinformował ich:
— Pociąg do Cecchina odchodzi o wpół do piątej.
— To doskonale — podjęła Hipolita. — Teraz w pół do trzeciej. Otóż oświadczam, że począwszy od tej chwili, biorę na siebie kierownictwo podróży. Ty pozwolisz sobą kierować. Dalej, mój Jerzy, weź mnie pod rękę i uważaj pilnie, abyś się nie zgubił.
Mówiła do niego jak do małego dziecka, żartując. Obojgu im było wesoło.
— Gdzie jest Segni? Gdzie jest Paliano?
Nie widać było dokoła ani śladu wioski. Nizkie wzgórza rozciągały pod sklepieniem szarego nieba zieleń swą niewyraźną. W pobliżu drogi jedno jedyne drzewko, wątłe i pogięte, kołysało się w wilgotnem powietrzu.
Ponieważ deszcz kropił, dwoje zbłąkanych po szukało przytułku na dworcu, w małej salce, w której był kominek, niestety, bez ognia. Na ścianie wisiała stara mapa w strzępach, pokreślona czarnemi liniami; na drugiej wisiał karton kwadratowy z reklamą jakiegoś eliksiru. Naprzeciw tego kominka, który nie pamiętał już ognia, kanapa pokryta ceratą, tysiącami ran wyziewała kłaczaną swą duszę.
— Patrz! — zawołała Hipolita, która czytała Baedeckera. — W Segni jest hotel, hotel Gaetanino!
Ta nazwa pobudziła ich do śmiechu.
— Gdybyśmy tak zapalili papierosa — przemówił Jerzy. — Teraz trzecia. To godzina, w której zamierzałem właśnie wejść do kaplicy, dwa lata temu.
I ponownie wspomnienie owego wielkiego dnia zajęło mu umysł.
Przez kilka minut palili w milczeniu, słuchając deszczu, który padał ze zdwojoną siłą. Po przez szyby zabłocone widzieli wątłe drzewko, uginające się pod wiatru podmuchem.
— Moja miłość datuje od znacznie dawniejszego czasu niż twoja — odezwał się Jerzy. — Przed tym dniem jeszcze zrodziła się ona.
Kobieta zaprotestowała.
A on pod urokiem głębokiego czaru tych dni, nieodwołalnie ubiegłych, dodał z serdecznością:
— Widzę cię jeszcze, jak cię widziałem po raz pierwszy przechodzącą! Jakież to wrażenie niezatarte! Było to pod wieczór, kiedy poczęto zapalać światła, kiedy na to ulice zapada fala błękitu... Stałem przed witrynami Alinarego sam jeden; przyglądałem się postaciom, alem ich nie rozróżniał; był to stan nieokreślony; trochę znużenia, sporo smutku, z jakąś niejasną potrzebą idealniejszych uczuć... Tego wieczora czułem nieprzeparte pragnienie poezyi, podniosłości rzeczy duchowych. Byłoż to przeczucie?
Zatrzymał się na długą chwilę; ale Hipolita nie mówiła nic, czekając, by skończył, cała oddana przyjemności słuchania go z poza lekkich obłoczków dymu, który jedną obsłonkę więcej narzucał na to przyćmione wspomnienie.
— Było to w lutym. Zapamiętaj; właśnie przed kilku dniami zwiedziłem Orvieto. Zdaje mi się nawet, że jeśli stałem wówczas przed Alinarim, to dlatego, że zamierzałem żądać od niego fotografii relikwiarza. A tyś przeszła!... Odtąd dwa czy trzy razy jeszcze miałem sposobność, dwa czy trzy, nie więcej, widzieć cię tak samo bladą, tą szczególną bladością. Nie możesz sobie wyobrazić, Hipolito, jak byłaś wówczas bladą. Nigdy nie udało mi się znaleźć na tę bladość porównania. Myślałem sobie: „Jak ta kobieta może utrzymać się na nogach? Nie musi chyba już mieć ani jednej kropli krwi w żyłach“. Była to bladość nadnaturalna, która ci nadawała pozór istoty bezcielesnej, w tej fali lazuru spływającego z nieba na bruk uliczny. Nie zwróciłem uwagi na mężczyznę, który ci towarzyszył; nie chciałem iść za tobą; nie otrzymałem od ciebie najobojętniejszego choćby spojrzenia... A oto inny szczegół, który sobie przypominam: zatrzymałaś się o kilka kroków dalej, ponieważ latarnik zastąpił drogę na trotuarze. I patrzaj, widzę jeszcze migotanie małego płomyczka na końcu jego drzewca, widzę zapalanie się nagłe gazu, który oblał cię jasnością.
Hipolita uśmiechnęła się, ale z pewnym smutkiem, tym smutkiem, który ściska serce kobiet, kiedy patrzą na swój portret z dawniejszych czasów.
— Tak, byłam blada — rzekła. — Przed kilku zaledwie tygodniami opuściłam łóżko, po trzymiesięcznej chorobie. Widziałam śmierć zblizka.
Fala deszczu zalała szyby. Widać było, jak małe drzewko się porusza, niemal krąg zataczając, jakby pod siłą ręki, która chciałaby wyrwać z korzeniem. Przez kilka minut przypatrywali się oboje temu gwałtownemu wstrząśnieniu, które w tem bladem świetle, w nagiej pustce, w nieruchomości wsi, przybierało dziwny pozór świadomego życia. Hipolita doznawała niemal litości. Urojone cierpienie drzewa przywodziło im na myśl własną boleść.
Rozważali w duszy niezmierną samotność, co otaczała cały dworzec, ten nędzny budynek, przed którym od czasu do czasu przesuwał się pociąg, pełen przerozmaitych podróżnych, a każdy z nich niósł w duszy odrębny niepokój. Smutne obrazy następowały po sobie w ich umyśle, niezmiernie szybkie, wywoływane przez też same rzeczy, na które patrzyli przed chwilą wesołemi oczyma. A kiedy te obrazy się rozproszyły, kiedy ich świadomość, przestając się ich czepiać, zwróciła się do nich samych, znaleźli oboje w głębi dusz swych jedyny tylko, nieopisany niepokój: żal za chwilami utraconemi bezpowrotnie.
Miłość ich miała po za sobą długą przeszłość: wlokła po za sobą olbrzymią sieć ciemną, pełną rzeczy zamarłych.
— Co tobie? — spytała Hipolita z lekkiem drżeniem w głosie.
— A tobie co jest? — spytał w odpowiedzi Jerzy, patrząc jej bystro w oczy.
Ani jedno, ani drugie nie odpowiedziało na pytanie. Umilkli i poczęli napowrót patrzeć przez szyby. Niebo naraz zdało się, że się uśmiecha przez łzy. Słaby odblask musnął jedno ze wzgórz, rzucił na nie przelotne złocenie i zagasnął. Co chwila zapalały się nowe blaski i zaraz zamierały.
— Hipolita Sanzio! — wymówił Jerzy imię to powolnie, jakby pragnąc nacieszyć się jego urokiem. — Jakże mi biło serce, kiedy nakoniec dowiedziałem się, że tak się nazywasz! W tem imieniu, ileż ja widziałem i czułem rzeczy! Było to imię jednej z sióstr moich, która umarła. To piękne imię nie było dla mnie obcem. Pomyślałem natychmiast z głębokiem wzruszeniem: „O gdybyż tak moje usta mogły powrócić do dawnego, tak drogiego mi zwyczaju“! Tego dnia od rana do wieczora wspomnienia zmarłej plątały się do mego tajemnego marzenia. Nie zacząłem bynajmniej cię szukać, wzbroniłem sam sobie ścigania; chciałem nigdy ci nie być natrętnym, ale w głębi duszy miałem ufność niewytłomaczoną: byłem pewien, że prędzej czy później poznasz mnie i pokochasz. Jakież to rozkoszne wrażenia! Żyłem po za rzeczywistością; karmiłem mój umysł wyłącznie tylko muzyką i poezyą. Pewnego dnia zdarzyło mi się spostrzedz cię na koncercie, dawanym przez Jana Sgambati; ale spostrzegłem cię wówczas dopiero, kiedy już zamierzałaś opuścić salę. Rzuciłaś mi spojrzenie. Innym razem znowu popatrzałaś na mnie, może to sobie przypominasz? Kiedyśmy się spotkali u wejścia na ulicę Babuino, nawprost księgarni Piale.
— Tak, przypominam sobie doskonale.
— Miałaś z sobą małą dziewczynkę.
— Tak, to była Cecylia, jedna z moich siostrzenic.
— Zatrzymałem się na chodniku, aby cię przepuścić Zauważyłem, że oboje jednego byliśmy wzrostu. Mniej byłaś blada niż zazwyczaj. Błysk dumy przeszedł mi przez myśl...
— Zgadłeś dobrze.
— Przypominasz to sobie? Było to pod koniec marca. Czekałem ze wzrastającą ufnością. Żyłem z dnia na dzień, pogrążony w przeczuciu wielkiej namiętności, której zbliżanie się czułem. Ponieważ widziałem cię dwukrotnie z bukietem fijołków, napełniłem cały dom mój fijołkami. Oh! ten początek wiosny, ja go nie zapomnę nigdy! A ten sen poranny w łóżku, taki lekki zawsze, taki ulotny!... A owe przebudzenia się, takie powolne, niezdecydowane, kiedy to przez ten czas, gdy oczy moje otwierały się na światło, umysł z trudnością jeszcze powracał do rzeczywistości!... Przypominam sobie, te niektóre drobne podstępy wystarczałyby mi dać rodzaj urojonego upojenia. Pamiętam, jak pewnego dnia, na koncercie quintetu, słuchając jednej z sonat Beethovena, którą zapełniała peryodycznie wracająca wspaniała a namiętna fraza, rozegzaltowałem się do szału powtarzaniem wciąż w myśli poetycznego jakiegoś zdania, w którem było twe imię.
Hipolita uśmiechnęła się, ale słysząc, z jakiem szczególniejszem upodobaniem powraca do najpierwszych objawów swej miłości, doznawała nieprzyjemnego uczucia. Owe czasy zatem wydawały mu się milszemi niż obecność. Te oddalone wspomnienia były więc najdroższem jego wspomnieniem.
Jerzy mówił dalej:
— Cała pogarda, jaką mam dla powszedniego życia, nie byłaby wystarczyła do wymarzenia bardziej fantastycznego i tajemniczego przybytku nad tę opustoszałą kaplicę na ulicy Belsiana. Pamiętasz ty ją? Drzwi, wychodzące na ulicę, otwarte w górze schodów, co bywały zamknięte może od lat całych. Przechodziło się przez uliczkę boczną, gdzie cię dolatywał wyziew wina i gdzie był szyld czerwony jakiejś winiarni z wielką wiechą. Przypominasz sobie? Wchodziło się od tyłu, mijając zakrystyę, zaledwie dość obszerną na pomieszczenie jednego księdza i zakrystyana. Było to wejście do świątyni Mądrości... Oh! ci starcy, te stare kobiety dokoła w stalach spróchniałych! Gdzie też ten Aleksander Memmi poszedł sobie szukać słuchaczy? Czegoś nie wiedziała zapewne, moja droga, to, że w tem konsylium melomanów filozofów tyś reprezentowała Piękność. Martlet, widzisz, Mr.
Martlet, jest jednym z buddystów najwierniejszych naszej epoki, a żona jego napisała książką o Filozofii muzyki. Dama, siedząca obok ciebie, to była Margarita Traube Bell, doktór, sława, ona to prowadzi dalej prace rozpoczęte przez zmarłego jej męża o funkcyach wzrocznych. Nekromata w długim pozieleniałym płaszczu, który wszedł na palcach, był to żyd, lekarz niemiecki, doktór Fleischl, znakomity fortepianista, fanatyk Bacha. Ksiądz, siedzący pod krucyfiksem, był ta hrabia Castracane, botanik nieśmiertelnej sławy, inny botanik, bakteryolog, mikroskopista znakomity, Cuboni, siedział naprzeciw niego. A był tam także Jakób Moleschott, ten niezapomniany starzec, prawy, prostoduszny a wielki; był Blaserna, współpracownik Helmholtza w teoryi dźwięków; był Mr. Davys, malarz filozof, prerafaelista, pogrążony w bramanizmie... A jeszczeż inni, nie liczni, wszystko to inteligencye wybrane, umysły rzadkie, oddane najszczytniejszym dociekaniom nowoczesnej nauki, zimni badacze życia i namiętni czciciele marzeń.
Przerwał, by uprzytomnić sobie lepiej ten obraz.
— Ci mędrcy słuchali muzyki z zapałem iście religijnym; niektórzy przybrali pozę natchnioną; inni dokonywali mimowiednych ruchów, naśladując dyrektora chórów; inni z cicha łączyli głos swój ze śpiewem chóru Chór, głosy męzkie i głosy kobiece, zajmował trybunę z pomalowanego drzewa, na której pozostały zaledwie tu i owdzie ślady złocenia. Na przodzie młode dziewczęta tworzyły grupę z partycyami, trzymanemi na wysokości twarzy. Na dole, na pulpitach skrzypków, ordynarnych, paliły się świece, złote plamy na tle błękitnawego cienia. Tu i owdzie drobne ich płomyki odbijały się na połyskujących skrzynkach instrumentów, migotały świetlanym punkcikiem na brzegu smyczka. Aleksander Memmi, nieco sztywny, łysy, z krótko przystrzyżoną czarną brodą, w złotych okularach, stojący naprzeciw orkiestry, wybijał takt ruchem surowym i umiarkowanym. Przy końcu każdej sztuki szmer podnosił się w kaplicy i śmiechy źle hamowane dolatywały z trybuny, pośród szelestu nót, których strony przewracano. Kiedy niebo się wyjaśniało, bladły płomyki świec a krzyż bardzo wysoki, który figurował niegdyś na procesyach uroczystych, odcinał się od muru smugą światła. Głowy śnieżne i łyse słuchaczy połyskiwały na tle dębowych stalli. Potem, nagle, z nową zmianą na niebie, zmrok znów poczynał kłaść się na przedmiotach, niby lekka mgła. Fale zaledwie dostrzegałaś subtelnych wyziewów — kadzideł, czy benzoesu? — rozpływała się po nawie. Na jedynym ołtarzu, w wazonach szklanych, dwa bukiety fijołków, cokolwiek przywiędłych, ziały wonią wiosny a podwójny ten zapach zamierający był jakby poezyą snów, które muzyka wywoływała w duszach starców, kiedy tymczasem tuż obok nich, w innych zupełnie duszach, wykwitały inne zgoła marzenia: była to niby jutrzenka na topniejących śniegach.
Lubował się w odtwarzaniu tej sceny, w poetyzowaniu jej, w ogrzewaniu powiewem lirycznym.
— Nie jestże to nieprawdopodobnem, nie do wiary niemal? — zawołał. — W Rzymie, w tem mieście bezwładności intelektualnej, mistrz muzyki buddysta, który wydał dwa tomy szkiców o filozofii Schopenhauera, dopuszcza się zbytku takiego, że mszę Sebastyana Bacha każe wykonywać dla własnej wyłącznie przyjemności, w tajemniczej kaplicy, przed audytoryum wielkich uczonych melomanów, których córki śpiewają na chórze. Nie jestże to jakby kartka z Hoffmana? W wiosenne popołudnie, nieco szare, ale ciepłe, ci starzy filozofowie opuszczają laboratorya, gdzie walczyli zawzięcie, by wydrzeć życiu jedną z jego tajemnic i zgromadzają się w ukrytej kaplicy, by zadowolić aż do upojenia namiętność, która zbliża do siebie ich serca, by się wznieść ponad życie, by przeżyć idealnie jedną chwilę w krainie snów. I pośród tego koncylium starców, wytworna idyla, pełna muzykalnej harmonii, rozsnuwa się idealnie między kuzynką buddysty i przyjacielem buddysty. A kiedy msza się skończyła, buddysta, nie domyślający się niczego zgoła, przedstawia boską Hipolitę Sanzio przyszłemu jej kochankowi!
Począł się śmiać i powstał.
— Zdaje mi się, żem dokonał komemoracyi, wedle wszelkich reguł.
Przez chwilę Hipolita pozostała jeszcze nieco zamyślona; potem odezwała się:
— Czy przypominasz sobie, że to było w sobotę, w wigilię niedzieli Kwietniej?
Z kolei ona podniosła się, przybliżyła do Jerzego i złożyła na twarzy jego pocałunek.
— Czy chcesz, żebyśmy wyszli? Już nie pada.
Wyszli i przechadzali się po wilgotnym trotuarze, który połyskiwał w przygasłem słońcu. Przejął ich chłód. Dokoła nizkie pagórki sfalowane zieleniały pobrużdżone świetlanemi pasami: tu i owdzie szerokie kałuże wody odbijały blady obraz nieba, którego lazur głęboki wyzierał z po za kędzierzawych chmurek. Suchotnicze drzewko, osiąkając z wody, zapalało się chwilami złotym blaskiem.
— To drobne drzewko pozostanie nam w pamięci — odezwała się Hipolita, zatrzymując się, by mu się przyjrzeć. — Takie ono samotne, takie opuszczone!
Dzwonek zwiastował nadejście pociągu. Było kwadrans na piątą. Szwajcar kolejowy podjął się przynieść im bilety. Jerzy spytał go:
— Kiedy będziemy w Albano?
— Około siódmej.
— Będzie już ciemno — rzekła Hipolita.
Ponieważ było jej cokolwiek zimno, ujęła Jerzego pod ramię i przyjemnie jej było pomyśleć, że przybędą do nieznanego hotelu w ten wieczór chłodny i sami we dwoje zasiądą do obiadu przed płonącym na kominka ogniem.
Jerzy spostrzegł, że drżała i spytał ją:
— Może chciałabyś powrócić do sali?
— Nie — odparła — widzisz przecież, że tu jest trochę słońca, to mnie rozgrzeje.
Czuła nieopisaną potrzebę serdecznej życzliwości. Przycisnęła się do niego, nagle stała się pieszczotliwą, głos jej zmiękł dziwnie, pieszczota była w spojrzeniu, w dotknięciu, w ruchach, w całej jej istocie. Pragnęła oddziałać na ukochanego najbardziej niewieściemi swemi urokumi; chciała upoić go, olśnić blaskiem obecnego szczęścia, zdolnego zaćmić odblask szczęścia minionego; chciała wydać mu się milszą, godniejszą jeszcze uwielbienia i pożądań niż niegdyś. Obawa przejęła ją niezmierna, że mógł żałować tej kobiety z minionych czasów, wzdychać za wrażeniami zatraconami, wierzyć, że wówczas tylko był dlań szczyt upojeń. Myślała: „Te wspomnienia takim smutkiem napełniły mi duszę! Z trudem ledwie łzy powstrzymywałam. A i od może takie smutny jest w głębi serca. Jak też przeszłość ciąży na miłości“! I myślała dalej: „Może znudzony jest już mną? Może nie zdaje sobie sam sprawy z tego znużenia i nie chcę tylko przyznać się przed sobą samym i sam się łudzi? Ale może ja już nie zdolną jestem dać mu szczęście? Jeśli mu jestem jeszcze drogą, to może dla tego tylko, że go łączą ze mną te wspomnienia smutne a tak piękne. Niestety! i ja także u jego boku rzadkich doznaję tylko chwil szczęścia rzeczywistego i ja również cierpię. A przecież kocham go i kocham moje cierpienie, i jedynem mojem pragnieniem jest podobać się jemu i nie pojmuję nawet życia bez tej miłości. Dlaczegóż zatem jesteśmy tak smutni oboje, skoro się kochamy“?
Wsparła się mocniej na ramieniu ukochanego, podnosząc na niego oczy, w których mrok myśli nadawał jej czułości głębszy jakiś wyraz.
„Dwa lata temu, o tej samej niemal porze, wychodziliśmy razem z kaplicy; mówił o rzeczach nie mających nic wspólnego z miłością, głosem, który mnie przejmował do głębi serca, który głaskał duszę moją, jak pieszczota ust i tę idealną pieszczotę wchłaniałam, jak długi pocałunek. Drżałam, bezustannie drżałam, czułam bowiem, jak rodzi się we mnie nieznane mi dotąd jakieś uczucie. Och! boska to byłe godzina!... Dziś dobiegliśmy drugiej już rocznicy i kochamy się jeszcze. Przed chwilą on mówił, a jeśli głos jego przejmował mnie innym niż niegdyś niepokojem, niemniej przecież nie pozostawiał mnie obojętną, przejmował do głębi duszy. Mamy przed sobą wieczór rozkoszny. Dlaczego żałować dni minionych? Nasza swoboda, nasza zażyłość obecna, czyliż nie równoważą niepewności i wahań tam tych czasów? Nawet te nasze tak liczne wspomnienia, czyż nie dodają nowego uroku naszej miłości? Kocham go i oddaję mu się cała, bez zastrzeżeń; cała zupełnie; wobec jego pożądań zapominam o niewieścim wstydzie. W ciągu dwóch lat on mnie przetworzył; zrobił ze mnie całkiem inną kobietę; dał mi nowe zmysły, nową duszę, nową inteligencyę.
Jestem jego utworem. Może się mną upajać, jak jedną ze swych myśli. Należę do niego cała teraz i na zawsze.“
Spytała, przyciskając się silniej do niego namiętnie:
— Czyż nie jesteś szczęśliwym?
Intonacya tego pytania zaniepokoiła go; jakby powiew ciepły owionął go niespodzianie, przejął go dreszcz prawdziwego szczęścia. Odparł:
— O! tak, jestem szczęśliwy!
A skoro posłyszeli gwizd lokomotywy, serca ich jednakiem uderzyły tętnem.
Nakoniec byli sami w przedziale wagonu. Zamknęli obie szyby, czekali, by pociąg puścił się w ruch a wtedy objęli się uściskiem, całowali, powtarzali wszystkie pieszczotliwe nazwy, które w ciągu dwuletniej miłości stały się ich nawyknieniem. Potem siedli jedno obok drugiego i nie określonym, nieujętym jakimś uśmiechem na ostach i w oczach, z wrażeniem, że zwolna przyśpieszony obieg ich krwi się zwalniał. Poglądali przez szyby na krajobraz monotonny, który uciekał przed niemi, zapadając w mgłę fioletową.
Hipolita przerwała milczenie:
— Oprzej głowę na moich kolanach, tutaj i połóż się.
Oparł głowę i położył się.
Mówiła dalej:
— Wiatr splątał ci wąsy.
I końcami palców podniosła mu kilka włosków co opadły na wargi. Ucałował te koniuszczki palców. Ona przesunęła rękę po jego włosach i rzekła:
— I ty masz także bardzo długie rzęsy.
Aby podziwiać te rzęsy przymknęła mu oczy. Potem zaczęła mu pieścić czoło i skronie; kazała sobie całować palce jeden po drugim, z głową pochyloną nad twarzą Jerzego. A z dołu Jerzy widział jej usta, rozchylające się z niezmierną powolnością, widział rozkwitający kielich śnieżnych jej zębów. Zamknęła usta, to znowu powoli otwierała je, ruchem niedostrzeżonym niemal, jak kwiat dwulistny i perłowa białość ukazywała się w głębi tego kwiatu kielicha.
Ta urocza pieszczota przejmowała ich obezwładnieniem; zapominali o wszystkiem, czuli się szczęśliwymi. Turkot monotonny pociągu kołysał ich. Cichuteńko szeptali słowa uwielbienia.
Ona odezwała się z uśmiechem:
— To pierwsza podróż, którą odbywamy razem; po raz pierwszy jesteśmy sam na sam w wagonie.
Z upodobaniem powtarzała, że sytuacya dzisiejsza jest dla nich czemś nowem. Jerzego, który czuł już podnietę żądzy, począł coraz większy ogarniać niepokój. Podniósł się, począł całować jej szyję, tam właśnie, gdzie czerniały dwa bliźniacze znamiona; szepnął jej coś do ucha. W oczach Hipolity zamigotał blask nieokreślony; ale odparła z żywością:
— Nie, nie, trzeba być rozsądnym do samego wieczora. Trzeba czekać.
Raz jeszcze mignęła jej przed oczyma wizya cichego hotelu, pokoju o staroświeckich, wyszłych z użycia meblach, wielkiego łoża, ukrytego pod białemi firankami od mustików.
— W tym sezonie — rzekła, by rozerwać ukochanego — nie będzie jeszcze nikogo niemal w Albano. Jak nam tam będzie dobrze całkiem samym, w opustoszałym hotelu! Uważać nas będą za młode małżeństwo.
Owinęła się w płaszczyk z lekkiem drżeniem i oparła o ramię Jerzego.
— Zimno dzisiaj, nieprawdaż? Skoro tylko przybędziemy, trzeba kazać rozpalić wielki ogień na kominku i napić się herbaty.
Sprawiało im to niezmierną przyjemność wyobrażać sobie przyszłe upojenia. Mówili do siebie po cichu, udzielając sobie wzajemnie żaru krwi, zamieniając płomienne obietnice. Ale pod wpływem tej rozmowy o przyszłych rozkoszach, żądza ich obecna wzrastała, stawała się nieprzepartą. Umilkli; usta ich połączyły się; nie słyszeli już nic więcej nad gwałtowny szmer krwi warteryach. Pragnienie ślepe i gwałtowne ogarnęło ich oboje.
Nagle Jerzy rzucił się przed nią na kolana. Szepnął jej w ucho pytanie.
Ona w odpowiedzi upadła w jego objęcia...
Następnie wydało im się obojgu, że jakaś tajemnicza zasłona opadła z ich oczu, że mgła wewnętrzna rozproszyła się, że czar jakiś prysnął. Ogień zagasł na kominku wymarzonego pokoju; łoże zdawało się być lodowatem, cisza hotelu opustoszałego poczęła ciężyć. Hipolita oparła głowę o poręcz wagonu, poglądając w daleki monotonny krajobraz równiny, który niknął zwolna w cieniach.
Obok niej Jerzy zapadł napowrót w ponure myśli dawniejsze, ulegając zupełnie ich władzy. Dręczyła go straszliwa wizya, przed którą nie mógł się uchronić, bo ją widział oczyma duszy, temi oczyma bez powiek, których żadna wola zamknąć nie może.
— O czem myślisz? — spytała Hipolita niespokojna.
— O tobie.
Myślał o niej, o jej poślubnej podróży, o zwykłych sposobach postępowania młodych małżeństw. „Bez wszelkiego wątpienia znajdowała się także sama z mężem, jak jest teraz ze mną. I może to właśnie wspomnienie czyni ją tak smutną“! I przyszły mu na myśl także przelotne przygody między jedną a drugą stacyą kolei, nagłe niepokoje, jakie budzi jedno spojrzenie, nieznane porywy zmysłów w czasie długich, kanikularnych popołudni lata. „Co za okropność! co za okropność“! Zerwał się a ruch ten dla Hipolita był zawsze niezawodnym symptomatem złego, co dotykało jej kochania. Ujęła go za rękę i spytała:
— Cierpisz?
Skinął głową na znak potwierdzenia; patrząc na nią z bolesnym uśmiechem. Ale ona nie miała odwagi posuwać dalej pytań, obawiając się gorzkiej i przykrej odpowiedzi. Wolała umilknąć i złożyła tylko długi pocałunek na jego czole, pocałunek zwykły, którym miała nadzieję za żegnać i przerwać gorzkie jego rozmyślania.
— Patrz, już Cecchina! — zawołała z pewną ulgą na odgłos gwizdnięcia, zwiastującego przybycie. — Prędzej, prędzej! mój najdroższy, trzeba wysiadać.
By go rozweselić, sama udawała wesołą. Spuściła szybę i wysunęła głowę.
— Wieczór jest chłodny, ale piękny. Prędzej, mój drogi! To nasza rocznica. Trzeba nam dziś być szczęśliwymi.
Dźwięk tego głosu serdeczny i silny, rozproszył złe jego myśli. Wyszedłszy na świeże wieczorne powietrze, czuł się rozpogodzonym.
Niebo czyste, jak dyament, wznosiło się kopułą po nad wsią przepojoną deszczem. W atmosferze przezroczej błąkały się jeszcze atomy jasności zmroku. Gwiazdy zapalały się jedna po drugiej kolejno, jak na niewidzialnych gałęziach chwiejące się lampy.
„Trzeba, żebyśmy byli szczęśliwi!“ Jerzy słyszał w głębi duszy echo tych słów Hipolity i dusza jego napełniała się nieokreślonemi aspiracyami. W tę noc uroczystą i jasną, pokój cichy, ognisko płonące, łóżko po za białemi gazami, wszystko to wydało mu się zbyt skromnemi żywiołami szczęścia. „To nasza rocznica; trzeba nam dziś być szczęśliwymi“! Co też myślał, co czynił dwa lata temu o tej samej godzinie? Błąkał się po ulicach bez celu, popychany instynktowną potrzebą szukania szerszej przestrzeni, nie mniej przecież pociągany ku ludniejszym dzielnicom miasta, gdzie duma jego i radość zdały się zwiększać kontrastem życia powszedniego, gdzie wrzawa stolicy dobiegała go tylko, jak jakiś odgłos daleki.