Trzej muszkieterowie (1913)/Tom I/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
TRZY DARY PANA D’ARTAGNANA OJCA.

W pierwszy poniedziałek miesiąca kwietnia 1625 roku, w miasteczku Meung, gdzie przyszedł na świat autor „Romansu Róży“ — panował ruch tak niezwykły, że mogło się naprzykład wydawać, iż wtargnęli tu hugenoci, aby powtórzyć wypadki z Rochelle. Wielu obywateli, widząc kobiety, uciekające z przerażeniem w stronę ulicy Wielkiej, słysząc płacz dzieci na progach domów, z pośpiechem przywdziewało pancerze i, skrzepiwszy swą niezbyt pewną odwagę wzięciem w rękę muszkietu lub halebardy, dążyło ku oberży „Wolnego Młynarza“, przed którą, rosnąc z minuty na minutę, skupiały się coraz większe tłumy, hałaśliwe i rozciekawione.
W owych czasach często wybuchała panika i nie było niemal dnia jednego, aby to lub owo miasteczko nie zapisywało w swoich kronikach jakichś wypadków tego rodzaju. To panowie toczyli spory pomiędzy sobą, to król wojował z kardynałem, to wreszcie Hiszpan prowadził wojnę z królem. A poza temi walkami, głuchemi lub głośnemi, tajemnemi lub jawnemi, nie brakowało także jeszcze złodziei, potwarców, hugenotów i wilków, wiodących wojnę z całym światem. Mieszczanie zbroili się ustawicznie przeciwko złodziejom i przeciwko wilkom, — niejednokrotnie przeciwko panom i hugenotom, — czasami nawet przeciw królowi, — ale nigdy nie występowali przeciwko kardynałowi i Hiszpanowi. Tak się działo zwyczajnie i dlatego to w ten wspomniany poniedziałek miesiąca kwietnia 1625 roku mieszczanie, słysząc krzyki, a nie widząc ani sztandarów żółtych i czerwonych, ani barw księcia Richelieu, pospiesznie podążali ku oberży „Wolnego Młynarza“.
Tam, na miejscu, każdy mógł naocznie zobaczyć i poznać przyczynę zamieszania.
Był to młody człowiek. Nakreślmy jego wizerunek jednem pociągnięciem pióra. Wyobraźcie sobie Don Kiszota w osiemnastym roku życia, Don Kiszota rozebranego, bez pancerza i nabiodrników, Don Kiszota, odzianego w wełniany kaftan, którego niebieska barwa przyjęła nie dający się określić odcień koloru wina i lazuru nieba. Oblicze ściągłe i śniade; wystające kości policzkowe, świadczące o chytrości; szczęki nadmiernie rozwinięte, co ponad wszelką wątpliwość dowodziło pochodzenia z Gaskonii, nawet gdyby nie miał tamtejszej czapki, — a nasz młody człowiek posiadał czapkę, ozdobioną rodzajem piórka; oko jasne i rozumnie patrzące; nos zagięty, lecz o szlachetnym rysunku, nieco za duży dla młodzika, a za mały dla człowieka dojrzałego. Człowiekowi mniej biegłemu w obserwacyi wydawałby się podróżującym synem zagrodnika, gdyby nie długa szpada, zawieszona na pasie i uderzająca właściciela po nogach, gdy stał na ziemi, oraz gdyby nie koń o najeżonej sierści, którego dosiadał.
Albowiem młodzieniec nasz posiadał rumaka, i to tak niezwykłego, że zwracano na niego powszechną uwagę: był to konik bearneński, mający już lat dwanaście do czternastu, żółtej maści, bez jednego włoska na ogonie, noszący podczas jazdy głowę znacznie niżej od kolan, wobec czego boczne popręgi wydawały się całkiem niepotrzebne, lecz mogący bądź co bądź przebywać około dziesięciu mil dziennie. Na nieszczęście wszystkie zalety tego rumaka były tak dobrze ukryte pod niezwykłą sierścią, a jego zachowanie się tak niesamowite, że w owym czasie, kiedy świat cały znał się na koniach, pojawienie się tego wspomnianego wyżej rumaka w Meung, dokąd wjechał mniej-więcej na kwadrans przedtem bramą od strony Beaugency, wywołało sensacyę, której skutki źle usposobiły obecnych i dla samego młodzieńca.
A sensacya ta była tem przykrzejsza jeszcze dla młodego d’Artagnana (tak nazywał się nasz Don Kiszot, dosiadający tego nowego Rozynanta), ponieważ sam rozumiał dobrze, że podobna szkapa musi okrywać śmiesznością nawet najdzielniejszego kawalera. To też z głębokiem westchnieniem przyjmował dar, otrzymany od pana d’Artagnana ojca; wiedział, że takie bydlę nie jest warte więcej ponad dwadzieścia liwrów. Natomiast słowa, towarzyszące darowi, były wprost bezcenne.
— Synu mój — mówił szlachcic gaskoński tą czysto bearneńską gwarą, której nigdy nie zdołał się wyzbyć nawet Henryk IV, — synu mój, rumak ten urodził się w domu twego ojca, będzie temu lat około trzynastu, i przez cały przeciąg czasu pozostawał na służbie tego domu, wobec czego powinieneś go kochać. Nie sprzedawaj go nigdy, niechaj spokojnie i zaszczytnie umrze ze starości, a jeżeli towarzyszyć ci będzie na wojennych wyprawach, oszczędzaj go tak, jakbyś oszczędzał starego sługę. Na dworze królewskim — prawił dalej stary pan d’Artagnan, — jeżeli będziesz miał zaszczyt tam się dostać, a do zaszczytu tego daje ci zresztą prawo nasze starodawne szlachectwo, podtrzymuj godnie honor swego szlacheckiego nazwiska, które zacnie nosili twoi przodkowie od pół wieku z górą; czuwaj nad honorem swoim i twoich. Mówiąc o twoich, mam na myśli twych rodziców i twych przyjaciół. Jedynie własną odwagą, pamiętaj o tem dobrze, jedynie własną odwagą szlachcic toruje sobie dzisiaj drogę. Nikomu nie puszczaj nic płazem, oprócz pana kardynała i króla! Ktokolwiek się zawaha na chwilę, wypuszcza może przynętę, którą właśnie w tej chwili los mu nastręcza. Jesteś młody i dla dwóch przyczyn powinieneś być dzielnym człowiekiem: raz dlatego, że jesteś Gaskończykiem, powtóre dlatego, że jesteś moim synem. Nie omijaj sposobności i szukaj przygód. Nauczyłem cię władać szpadą; masz przeguby z żelaza i pięści stalowe; stawaj do walki z byle powodu; stawaj do walki tem bardziej, że pojedynki są zabronione, z czego wynika, że, aby się bić, trzeba mieć podwójną odwagę. Nie mogę ci nic więcej dać na drogę, prócz piętnastu talarów, mojego konia i tych rad, których wysłuchałeś. Twoja matka doda ci jeszcze przepis na pewien balsam, który otrzymała od jednej cyganki; balsam ten posiada cudowną zdolność leczenia wszelakich ran, które nie dosięgły serca. Korzystaj ze wszystkiego i żyj szczęśliwie przez długie lata. Dodam chyba jedno słowo jeszcze; przytoczę ci mianowicie pewien przykład, nie swój, co prawda, bo ja nigdy nie byłem na królewskim dworze, ani nie uczestniczyłem jako ochotnik w walkach religijnych. Chcę mówić o panu de Treville, który był niegdyś moim sąsiadem, a który, jako dziecko, miał zaszczyt dzielić zabawy naszego monarchy, Ludwika XIII, oby go nam Bóg jaknajdłużej zachował. Niejednokrotnie zabawy ich przemieniały się w walki, a w walkach tych król nie zawsze bywał silniejszy. Uderzenia jednak, jakie otrzymywał, zwiększały tylko jego szacunek i przyjaźń dla pana de Treville. Później, podczas swej pierwszej podróży do Paryża, pan de Treville pojedynkował się z pięć razy; od czasu śmierci starego króla aż do pełnoletności młodego bił się siedem razy, nie licząc wojen i oblężeń; a od czasu tej pełnoletności aż do dnia dzisiejszego może ze sto razy! I dlatego, mimo wszelkich edyktów, rozporządzeń i kar na pojedynkujących się, jest on dzisiaj kapitanem muszkieterów, jest, można powiedzieć, wodzem legionu cezarów, którego król ma w wielkiej estymie i którego lęka się sam pan kardynał, nie będący, jak powszechnie wiadomo, lękliwego usposobienia. Poza tem pan de Trevil!e ma dziesięć tysięcy talarów rocznego dochodu, jest więc panem w całem tego słowa znaczeniu. Zaczynał tak samo, jak ty dzisiaj. A więc udaj się do niego z tym oto listem i wzoruj się na nim, abyś tak, jak on, zdobył powodzenie.
Poczem pan d’Artagnan przypasał synowi własną szpadę, ucałował go tkliwie w oba policzki i dał mu swe błogosławieństwo.
Opuszczając komnatę ojcowską, młodzieniec spotkał matkę, oczekującą go z ową bajeczną receptą, której przepisy — jak się w dalszym ciągu dowiemy — często z konieczności miał stosować. Pożegnanie było tym razem dłuższe i czulsze, aniżeli poprzednio z ojcem, nie dlatego, aby pan d’Artagnan nie kochał syna, który był jedynym jego potomkiem, ale ponieważ uważał za niegodne mężczyzny poddawać się zbytnio wzruszeniu. Natomiast pani d’Artagnan była kobietą i, co więcej, matką. Wylewała więc łzy obficie. Na pochwałę zaś pana d’Artagnąna syna powiedzmy, że, chociąż usiłował pozostać niewzruszonym, jak na przyszłego muszkietera przystało, przecież natura wzięła górę i wypłakał również wiele łez, z których tylko połowę udało mu się ukryć.
Jeszcze tego samego dnia młodzieniec wyruszył w drogę, wyposażony trzema ojcowskimi darami, na które składały się: piętnaście talarów, koń i list do pana de Treville; rady ojcowskie, jak się łatwo domyślić można, nie były uwzględnione w rachunku darów.
Zaopatrzony w tego rodzaju „vade mecum“, d’Artagnan stał się zarówno duchowo, jak fizycznie, dokładną podobizną bohatera Cervantesa, z którym też tak trafnie go porównaliśmy, gdy obowiązek historyka nakazywał nam naszkicować jego portret. Don Kiszot uważał wiatraki za olbrzymów, a stado owiec za armię; d’Artagnan poczytywał każdy uśmiech za obelgę, a każde spojrzenie za zaczepkę. Wynikło stąd, że w ciągu całej podróży z Tarbes do Meung ustawicznie zaciskał pięści i dziesięć razy przez dzień chwytał za rękojeść swej szpady; mimoto pięść nie spadła na niczyją szczękę, a szpada nie opuściła pochwy. Nie znaczy to bynajmniej, aby widok nieszczęsnego żółtego konika nie wzbudzał śmiechu na twarzach przechodniów; ale, ponieważ koło nóg konia pobrzękiwała szpada o nakazujących szacunek rozmiarach i ponieważ powyżej tej szpady błyszczało oko raczej dzikie, niż dumne, przechodnie starali się poskramiać swoją wesołość, albo też, gdy śmiech brał już górę nad roztropnością, uśmiechali się tylko półgębkiem, na podobieństwo masek starożytnych. D’Artagnan, mimo swej drażliwości, dotarł majestatycznie bez żadnej przygody aż do tego nieszczęsnego miasteczka Meung.
Gdy jednak tutaj zsiadał z konia przed bramą „Wolnego Młynarza“, nie podszedł nikt, ani gospodarz, ani chłopiec, ani masztalerz, aby przytrzymać mu strzemię. Natomiast w otwartem parterowem oknie ujrzał d’Artagnan jakiegoś szlachcica o pięknej postawie i z wyniosłą miną, aczkolwiek o twarzy nieco pomarszczonej, który rozmawiał z dwoma osobami, słuchającemi, jak się mogło wydawać, słów jego z szacunkiem. Tak, jak zwyczajnie, d’Artagnan przypuścił oczywiście przedewszystkiem, że on właśnie jest tematem rozmowy, i zaczął nadsłuchiwać. Tym razem jednak mylił się częściowo; rozmawiano nie o nim, lecz o jego koniu. Szlachcic wyłuszczał swoim słuchaczom zalety konia, oni zaś, mimo widocznie okazywanego mu szacunku, co chwila wybuchali śmiechem. A że nawet najlżejszy uśmieszek wystarczał, aby obudzić gniew młodego człowieka, łatwo pojąć, jakie wrażenie wywarła na nim ta głośna rozmowa.
D’Artagnan pragnął jednak przedewszystkiem zdać sobie sprawę z fizyognomii impertynenta, strojącego sobie z niego drwinki. Hardem spojrzeniem zmierzył nieznajomego i skonstatował, że był to człowiek w wieku lat czterdziestu do czterdziestu pięciu, z czarnemi, przenikliwemi oczyma, bladej cery, z wydatnym nosem i czarnymi wąsami. Wytwornie ubrany, miał fioletowy kaftan i spodnie z naszyciami tejże samej barwy, bez żadnych ozdób, z wyjątkiem wycięć, przez które przeglądała koszula. Kaftan ten i spodnie, acz zupełnie nowe, wydawały się zmięte, jak suknie podróżne, spoczywające przez czas dłuższy w walizie. D’Artagnan zaobserwował te wszystkie szczegóły z niezwykłą szybkością, kierowany niewątpliwie jakimś instynktem, który powiadał mu, że ten nieznajomy będzie miał w przyszłości duży wpływ na jego życie.
W chwili, kiedy d’Artagnan utkwił swój wzrok w szlachcicu w fioletowym kaftanie, tenże wypowiadał właśnie niezmiernie mądre i głębokie uwagi o bearneńskim wierzchowcu; obaj jego słuchacze zanosili się od śmiechu, a i na jego ustach, wbrew zwyczajowi, można było zauważyć — jeżeli wolno tak powiedzieć — ledwie dostrzegalny uśmieszek. Tym razem nie było już wątpliwości, że d’Artagnan został istotnie zelżony. Przeświadczony o tem w zupełności, nacisnął czapkę na oczy i, starając się naśladować dworskie ruchy, jakie widywał w Gaskonii u przejeżdżających panów, postąpił naprzód, opierając jedną rękę na rękojeści szpady, a drugą na biodrze. Na nieszczęście, w miarę, jak się zbliżał, wściekłość zaślepiała go coraz to bardziej, skutkiem czego, zamiast pełnej godności przemowy, jaką zamierzał wyrazić swoje wyzwanie, nie znalazł w danej chwili nic innego na końcu języka, prócz osobistej obelgi, popartej wściekłym gestem.
— Hej 1 panie! — wołał, — nie kryjno się pan za okiennicą, lecz powiedz i mnie także, z czego się śmiejesz, abyśmy się pośmiali razem!
Szlachcic przeniósł powoli spojrzenie z konia na jeźdźca, jak gdyby potrzebował pewnego czasu, aby pojąć, że to do niego były zwrócone te dziwnie brzmiące słowa; potem zaś, gdy już nie mógł mieć żadnej wątpliwości, brwi jego zmarszczyły się lekko i po dość długiej chwili odpowiedział d’Artagnanowi z akcentem ironii i lekceważenia, trudnych do opisania:
— Nie mówię do ciebie, mój panie.
— Ale ja mówię do pana! — zakrzyknął młody człowiek, wyprowadzony z równowagi tem połączeniem zuchwałości i dobrych manier, konwenansu i pogardy.
Nieznajomy przez chwilę jeszcze spoglądał na niego z ledwo dostrzegalnym uśmieszkiem, a potem, cofając się od okna, wyszedł powolnym krokiem z oberży i stanął o dwa kroki od d’Artagnana, naprzeciwko jego konia. Jego spokój, panowanie nad sobą i szyderczy wyraz twarzy spotęgowały jeszcze wesołość tych, z którymi rozmawiał, a którzy pozostali przy oknie.
D’Artagnan, widząc zbliżającego się, wydobył częściowo szpadę z pochwy.
— Koń ten jest zdecydowanie, a raczej był w czasach swojej młodości barwy złotego pąka — mówił nieznajomy, ciągnąc dalej swe wywody i zwracając się do swych słuchaczy przy oknie, a nie bacząc wcale na podniecenie d’Artagnana, który tymczasem skierował się ku niemu. — Jest to barwa, znana dobrze w botanice, ale, jak dotąd, dziwnie rzadka u koni.
— Ten śmieje się z konia, kto nie śmie kpić z jeźdźca — zakrzyknął z wściekłością współzawodnik Treville’a.
— Nie mam zwyczaju śmiać się często, mój panie — odpowiedział nieznajomy, — o czem łatwo przekonać się pan możesz z wyglądu mojej twarzy; ale natomiast sądzę, że mam prawo śmiać się wtedy, kiedy mi się podoba.
— A ja znowu bardzo nie lubię, kiedy ktoś śmieje się wtedy, gdy mnie się to niepodoba — odkrzyknął d’Artagnan.
— Doprawdy, mój panie? — ciągnął dalej nieznajomy z większym jeszcze, niż poprzednio, spokojem. — Doskonale! To najzupełniej słuszne! — I, obróciwszy się na pięcie, chciał wejść do oberży przez główną bramę, przed którą d’Artagnan pozostawił swego konia w pełnym rynsztunku.
Ale d’Artagnan, bardzo zadzierżysty młodzieniec, nie mógł pozwolić, aby w ten sposób oddalił się człowiek, który miał czelność kpić z niego. Wydobył tedy szpadę z pochwy i podążył za uchodzącym, krzycząc:
— Odwróćno się pan, odwróć się pan, panie kpiarzu, abym nie był zmuszony wypłazować pana z tyłu!
— Wypłazować? mnie? — odezwał się tamten, odwracając się i spoglądając na młodego człowieka z równem zdziwieniem, jak pogardą. — Proszę, proszę, mój drogi; zwaryowałeś widocznie.
Poczem dodał półgłosem, jakgdyby mówił sam do siebie: — Przykra sprawa... Jakiż nabytek byłby to dla Jego Królewskiej Mości, który poszukuje na wszystkie strony takich zuchów, aby ich zaciągnąć w szeregi swoich muszkieterów!
Zaledwie skończył mówić, gdy d’Artagnan natarł na niego z taką wściekłością, że, gdyby nie był uskoczył w tył, byłby prawdopodobnie żartował ostatni raz w życiu. Nieznajomy zrozumiał, że sprawa przeszła poza granice żartów, dobył oręża, skłonił się przeciwnikowi i stanął w pogotowiu do walki. Ale w tej samej chwili obaj słuchacze z pomocą gospodarza wpadli na d’Artagnana, zadając mu gwałtowne ciosy kijami, łopatami i kuchennemi szczypcami. Stało się to tak nagłą i zupełną przeszkodą w ataku, że, podczas gdy d’Artagnan odwrócił się, aby stawić czoło temu gradowi ciosów, przeciwnik jego z tą samą precyzyą schował szpadę do pochwy i z aktora, którym omal nie został, zmienił się w obserwatora walki. W roli tej zachował zwyczajną swoją obojętność, aczkolwiek pomrukiwał:
— Niech zaraza pochłonie tych Gaskończyków 1 Wsadźcie go na konia i niech zmyka z Bogiem.
— Nie pierwej, aż cię zabiję, tchórzu! — wołał d’Artagnan, przyjmując możliwie najkorzystniejszą postawę i nie ustępując ani na krok przed trzema przeciwnikami, którzy nie szczędzili ciosów.
— Jeszcze dalej ta gaskonada — mruknął szlachcic. — Na honor, ci Gaskończycy są niepoprawni! Więc potańczcie jeszcze, skoro kawaler chce tego tak koniecznie. Gdy się zmęczy, powie sam, że ma dosyć.
Ale nie wiedział jeszcze, z jakim zapaleńcem ma do czynienia; d’Artagnan nie należał do ludzi, którzy proszą o pardon. Walka trwała zatem jeszcze kilka minut, aż wreszcie wyczerpany zupełnie z sił d’Artagnan wypuścił szpadę, która pękła na dwoje wskutek uderzenia kijem. Prawie równocześnie inny cios ugodził go w czoło tak, że padł na ziemię, zakrwawiony i prawie nieprzytomny.
W tej samej niemal chwili ze wszystkich stron zaczęto się zbiegać na miejsce zajścia. Oberżysta, obawiając się skandalu, przeniósł ranionego z pomocą swych służących do kuchni, gdzie zajęto się opatrzeniem ran jego.
Tymczasem szlachcic powrócił na swoje dawne miejsce przy oknie i z pewnem zniecierpliwieniem spoglądał na pospólstwo, które nie rozpraszało się, lecz widocznie okazywało mu swe niezadowolenie.
— I cóż, jakże się miewa ten szaleniec? — zapytał, odwracając się na szmer otwierających się drzwi i spostrzegając oberżystę, który przychodził zapytać się o jego zdrowie.
— Wasza Ekscelencya nie poniosła żadnego szwanku? — wypytywał oberżysta.
— Jestem zupełnie zdrowy i nietknięty, mój drogi gospodarzu; natomiast pragnąłbym się dowiedzieć, co się dzieje z naszym młodym człowiekiem.
— Ma się już lepiej — odparł oberżysta, — chociaż zemdlał.
— Doprawdy? — wtrącił szlachcic.
— Lecz, zanim zemdlał, zebrał wszystkie siły i wołał pana, wygrażając mu się przytem.
— Ależ to dyabeł wcielony ten śmiałek — zawołał nieznajomy.
— Och, nie, Wasza Ekscelencyo, wcale nie dyabeł — odparł oberżysta z pogardliwem skrzywieniem ust. — Podczas zemdlenia zrewidowaliśmy jego tobołek i znaleźliśmy w nim tylko jedną koszulę, w sakiewce zaś zaledwie dwanaście talarów. Nie przeszkodziło mu to oświadczyć jeszcze przed zemdleniem, że, gdyby podobny wypadek wydarzył się w Paryżu, pożałowałbyś pan tego natychmiast, podczas gdy obecnie będziesz żałował dopiero później.
— A zatem jest to zapewne jakiś przebrany książę — rzekł chłodno nieznajomy.
— I ja tak sądzę, proszę pana — odparł oberżysta. — Bądź co bądź powinieneś pan mieć się na baczności.
— A czy w uniesieniu wymienił może jakie nazwisko?
— Tak jest; uderzając ręką w kieszeń, oświadczył: „Zobaczymy, co powie pan de Tréville o tej zniewadze, wyrządzonej jego protegowanemu!“
— Pan de Tréville? — powtórzył nieznajomy z nagłem zainteresowaniem. — Więc wymieniał nazwisko pana de Tréville, uderzając ręką po kieszeni?... Słuchaj-no pan, panie gospodarzu; jestem przekonany, że, podczas gdy ów młody człowiek był zemdlony, nie omieszkałeś pan przetrząsnąć również tej kieszeni. Cóż się w niej znajdowało?
— List, zaadresowany do pana de Tréville, kapitana muszkieterów.
— Doprawdy?
— Tak, jak miałem zaszczyt powiedzieć Waszej Ekscelencyi.
Oberżysta, który nie odznaczał się zbytnią bystrością, nie zauważył wcale, jak wielkie wrażenie wywołały te słowa, wrażenie, które bardzo widocznie odmalowało się na twarzy nieznajomego. Odszedł od okna, o którego framugę ciągle się dotąd opierał końcem ręki, i zmarszczył brwi z zaniepokojeniem.
— Tam do dyabła! — mruknął przez zęby, — więc to Tréville nasłał na mnie tego Gaskończyka? Straszny jeszcze młokos! Ale pchnięcie szpadą nie przestaje być pchnięciem szpadą, bez względu na wiek człowieka, który je zadaje. A na dzieciaka zwraca się nawet mniej uwagi, aniżeli na kogo innego; czasami zaś wystarcza drobna przeszkoda, aby pokrzyżować wielkie plany.
Nieznajomy zamyślił się przez kilka minut.
— Słuchajno pan, panie gospodarzu — rzekł, — czy nie mógłbyś pan uwolnić mnie od tego szaleńca? Zdaję sobie z tego sprawę, że teraz nie mogę go zabić, a jednak — dodał te słowa z godnym spokojem, — a jednakże zawadza mi on. Gdzież jest umieszczony?
— W pokoju mojej żony, na pierwszem piętrze, gdzie go opatrzono.
— Czy manatki jego i zawiniątko znajdują się tam także? Czy zdjął kaftan?
— Przeciwnie, wszystko to zostało w kuchni na dole. A jeżeli ten młody człowiek zawadza Waszej Ekscelencyi...
— Oczywiście. Wywołuje w pańskiej oberży awantury, wobec których przyzwoici ludzie nie mają obrony. Proszę pójść do siebie na górę, przygotować dla mnie rachunek i uprzedzić mojego służącego.
— Jakto? Pan nas już opuszcza?
— Wiesz pan chyba o tem, skoro poleciłem osiodłać konia. Czy rozkaz mój jeszcze nie wykonany?
— I owszem; jakto Wasza Ekscelencya może sprawdzić, koń stoi obok głównej bramy, gotowy do odjazdu.
— Więc idź pan teraz zrobić, co mówiłem.
— Cóż to? — rzekł oberżysta sam do siebie, — miałżeby on istotnie obawiać się tego chłopaka?
Lecz rozkazujące spojrzenie nieznajomego nie pozwoliło mu się ociągać. Skłonił się pokornie i wyszedł.
— Nie trzeba, aby ten młokos zobaczył milady — mówił dalej już do siebie nieznajomy. — Nie powinna zwlekać z przybyciem, tem więcej, że i tak już się spóźnia. Niewątpliwie będzie lepiej, jeżeli dosiędę konia i pospieszę na jej spotkanie... I gdybym tylko mógł się dowiedzieć, jaka jest treść tego listu, zaadresowanego do Tréville’a!
I mówiąc te słowa, nieznajomy skierował kroki ku kuchni.
Tymczasem oberżysta, który nie wątpił wcale, że to tylko obecność młodego chłopaka wypędza nieznajomego z jego oberży, poszedł na piętro do mieszkania swej żony i przekonał się tamże, że d’Artagnan odzyskał już przytomność. Więc, tłómacząc mu, że mógłby mieć nieprzyjemności z policyą za to, że szukał zaczepki z wielkim panem — a zdaniem oberżysty nieznajomy musiał być magnatem, — nakłonił go, pomimo osłabienia, do powstania z łóżka i puszczenia się w dalszą drogę. D’Artagnan, na pół ogłuszony, bez kaftana, z głową owiniętą szmatami, zdecydował się wstać i, popychany przez oberżystę, zaczął schodzić ze schodów. Gdy jednak stanął w kuchni, pierwszą osobą, jaką zobaczył, był wróg jego, który w tej chwili stał spokojnie obok drzwiczek wielkiej karocy podróżnej, zaprzężonej w dwa duże konie normandzkie, rozmawiając z kimś znajdującym się w karecie.
Kobieta, z którą rozmawiał, a która wychyliła głowę przez drzwiczki, mogła mieć dwadzieścia lub dwadzieścia dwa lat. Mówiliśmy już, z jak szybką spostrzegawczością d’Artagnan umiał zaobserwować każdą fizyognomię; na pierwszy rzut oka zauważył, że kobieta była młoda i piękna. Tem więcej zaś piękność ta zwróciła jego uwagę, że różniła się od twarzy, widywanych w południowych prowincyach, gdzie dotąd d’Artagnan przemieszkiwał. Była to osoba o twarzy bladej, o jasnych włosach, które w lokach spadały na ramiona, o smętnych, błękitnych oczach, z rękami alabastrowej białości, z różanemi ustami. Rozmawiała z nieznajomym z wielkiem ożywieniem.
— A zatem Jego Eminencya rozkazuje... — mówiła dama.
— Powrócić niezwłocznie do Anglii i donieść mi bezpośrednio, czy książę wyjeżdżał z Londynu.
— A jakie inne zlecenia jeszcze? — pytała piękna podróżniczka.
— Są one zawarte w tej szkatułce, którą jednak otworzy pani dopiero na tamtym brzegu kanału La Manche.
— Dobrze; a pan co zamierza czynić?
— Ja powracam do Paryża.
— Nie ukarawszy tego zuchwałego młokosa?
Nieznajomy zamierzał właśnie odpowiedzieć na to pytanie. Ale w chwili, gdy otwierał usta, d’Artagnan, który wysłuchał całej rozmowy, zbliżył się ku progowi drzwi.
— Oto jest ten zuchwały młokos, który sam karze innych — zawołał. — I spodziewam się, że tym razem ten, który powinien być ukarany, nie wymknie mu się, jak poprzednio.
— Nie wymknie mu się — odparł nieznajomy, marszcząc brwi.
— Tak; nie przypuszczam, abyś się pan odważył uciekać w obliczu kobiety.
— Zastanów się pan — zawołała milady, widząc, że szlachcic chwyta za szpadę. — Zastanów się pan, że najmniejsze opóźnienie może wszystko narazić na zgubę.
— Masz pani słuszność; jedźmy zatem każde w swoją stronę — zawołał.
I, pozdrowiwszy damę skinieniem głowy, wskoczył na konia, podczas gdy równocześnie powożący karocą zaciął potężnym ruchem bicza swój zaprzęg. Oboje rozmawiający ruszyli galopem, oddalając się w dwie przeciwne strony drogi.
— Hej, panie! a pańska należność! — krzyczał oberżysta, którego względy dla podróżnika przemieniły się teraz w głęboką wzgardę, gdy ujrzał, że odjeżdża, nie uregulowawszy rachunku.
— Zapłać, gamoniu! — zawołał podróżny, nie wstrzymując konia, na swego służącego, który, rzuciwszy oberżyście pod nogi dwa czy trzy srebrniki, popędził galopem za swoim panem.
— Ach, tchórzu! ach, nikczemniku! ach, fałszywy panku! — wołał d’Artagnan, usiłując gonić za uciekającym i sługą.
Ale z powodu ran był jeszcze nazbyt słaby, aby znieść podobne wstrząśnienie. Zaledwo przebiegł z dziesięć kroków, zaczęło mu szumieć w uszach, uczuł, że słabnie, krwawa chmura zasłoniła mu oczy i runął na środku ulicy, wołając jeszcze ciągle:
— Podły! podły! podły!
— Istotnie, podły człowiek — przytakiwał oberżysta, zbliżając się ku d’Artagnanowi i usiłując tem pochlebstwem zjednać sobie biednego chłopca, podobnie, jak owa czapla z bajki ślimaka.
— Tak, podły — mruczał d’Artagnan. — Ae ona... jakże była piękna!
— Jaka ona? — pytał oberżysta.
— Milady — wybełkotał d’Artagnan.
I zemdlał po raz wtóry.
— Wszystko jedno! — mówił oberżysta sam do siebie; — tamtych dwoje utraciłem bezpowrotnie. Na szczęście zostaje mi ten jeszcze, a on będzie musiał zatrzymać się tutaj kilka dni co najmniej. W każdym razie można będzie zarobić jedenaście talarów.
Jak wiadomo, właśnie jedenaście talarów znajdowało się w kiesce d’Artagnana.
Oberżysta liczył na jedenaście dni choroby, po talarze za dzień. Ale nie wziął wcale w rachubę tężyzny gościa. Nazajutrz o godzinie piątej rano d’Artagnan zwlókł się z łóżka, zeszedł sam do kuchni, zażądał, oprócz kilku rozmaitych ingredyencyi, których spis nie przeszedł do naszej wiadomości, wina, oliwy, rozmarynu — i wziąwszy do ręki receptę, otrzymaną od matki, sporządził sobie balsam, namaścił nim rany i sam własnoręcznie odświeżał okłady, nie chcąc korzystać z jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. I zapewne dzięki skuteczności balsamu cyganki, a może także dzięki nieobecności jakiegokolwiek medyka, d’Artagnan tego samego jeszcze wieczora staną, już na nogach, a następnego dnia rany jego były prawie zupełnie wygojone.
W chwili jednak uiszczania zapłaty za ten rozmaryn, oliwę i wino (co było jedynym jego osobistym wydatkiem, ponieważ zachowywał najściślejszą dyetę, podczas gdy przeciwnie, żółty rumak, jak przynajmniej twierdził oberżysta, zjadał trzy razy tyle, aniżeli ktoś, patrząc na jego tuszę, mógłby logicznie przypuścić) d’Artagnan znalazł w kieszeni tylko swoją małą podartą sakiewkę aksamitną i znajdujące się w niej jedenaście talarów; natomiast list, zaadresowany do pana de Tréville, znikł bez śladu.
Młody człowiek począł szukać listu z niezwykłą cierpliwością; po dwadzieścia razy przewracał kieszenie i kieszonki swego ubrania na wszystkie strony, grzebał nieznużenie w swym tobołku podróżnym, otwierał i zamykał sakiewkę. Ale, kiedy wreszcie musiał nabrać przekonania, że nie zdoła odnaleźć listu, po raz trzeci wpadł w szał, co omal nie spowodowało powtórnego użycia wina i oliwy z aromatami. Albowiem, gdy młody zapaleniec uniósł się gniewem i począł grozić, że, jeżeli list się nie odnajdzie, potłucze w drobne kawałki wszystko w oberży, — oberżysta uzbroił się oszczepem, żona jego chwyciła obsadę miotły, a parobcy te same kije, które poprzedniego dnia były w użyciu.
— Mój list polecający! — krzyczał d’Artagnan, — oddajcie mi mój list polecający, bo inaczej, przysięgam na wszystko, ponadziewam was na szpadę, jak jarząbki.
Na nieszczęście jednak pewna okoliczność uniemożliwiała młodemu człowiekowi wypełnienie tej groźby. Mianowicie, jak wiemy, podczas poprzedniej walki szpada jego pękła na dwie części, o czem najzupełniej zapomniał. Stąd wynikło, że, gdy d’Artagnan zamierzył istotnie dobyć szpady, przekonał się, że jest uzbrojony jedynie odłamkiem klingi, długości ośmiu czy dziesięciu cali, który to odłamek oberżysta schował poprzednio skrupulatnie do pochwy, a resztę złamanej klingi zabrał, aby z niej zrobić dla siebie szpikulec.
Jednakże ten zawód nie byłby prawdopodobnie powstrzymał naszego młodego zapaleńca, gdyby oberżysta nie zauważył sam, że pretensya, jaką podniósł jego gość, jest najzupełniej uzasadniona.
— To prawda — rzekł, opuszczając oszczep, — gdzie mógł się podziać ten list?
— Tak, panie! gdzie się podział ten list? — krzyczał d’Artagnan. — Przedewszystkiem uprzedzam pana, że list jest przeznaczony dla pana de Tréville i musi się znaleźć; jeżeliby się bowiem nie odnalazł, to sam pan de Tréville potrafi już na to zaradzić.
Groźba ta ostatecznie zaniepokoiła oberżystę. Po królu i panu kardynale pan de Tréville był człowiekiem, którego nazwisko może najczęściej wspominali zarówno żołnierze, jak mieszczanie. Wprawdzie ojciec Józef żył jeszcze, ale imię jego wymawiano tylko przyciszonym głosem tak wielkim bowiem postrachem przejmowała wszystkich „szara Eminencya“, jak poufale nazywano kardynała.
Toteż, odrzuciwszy oszczep daleko od siebie i nakazawszy żonie odrzucić kij od miotły, a parobkom drągi, oberżysta dał sam przykład innym, zabierając się gorliwie do szukania zaginionego listu.
— Czyżby list ten zawierał istotnie coś bardzo ważnego? — zapytał oberżysta po chwili nadaremnych poszukiwań.
— Oczywiście, spodziewam się! — krzyczał Gaskończyk, mający nadzieję, że list ten utoruje mu drogę na dwór królewski. — Znajdowała się w nim cała moja fortuna.
— Czy były w nim może obligi hiszpańskie? — pytał oberżysta z zaniepokojeniem.
— Zlecenia do prywatnej szkatuły Jego Królewskiej Mości — odpowiedział d’Artagnan, który, licząc na to, że dzięki tej rekomendacyi dostanie się do służby królewskiej, sądził, że, nie popełniając kłamstwa, może dać tę odpowiedź, nieco ryzykowną.
— Tam do dyabła! — jęknął gospodarz, zupełnie zrozpaczony.
— Ale nie o to chodzi — mówił dalej d’Artagnan z pewnością siebie, cechującą południowców, — nie chodzi mi o pieniądze; stokroć ważniejszy był sam list. Wolałbym doprawdy stracić tysiąc pistolów, aniżeli ten list.
Tak samo dobrze mógł był powiedzieć o dwudziestu tysiącach, ale wstrzymała go od tego pewna młodzieńcza skromność.
Nagła myśl zaświtała w mózgu oberżysty, który w duchu klął od wszystkich dyabłów, nie mogąc nic znaleźć.
— Ten list nie zginął! — zawołał nagle.
— Aaa! — wykrzyknął d’Artagnan.
— Nie; list został panu zabrany.
— Zabrany!? Ale przez kogo?
— Przez tego szlachcica, który tu był wczoraj. Schodził do kuchni, gdzie znajdował się pański kaftan; był tam sam jeden. Założyłbym się, że to on go ukradł.
— Tak pan sądzisz? — spytał d’Artagnan, niezupełnie przekonany, gdyż wiedział sam lepiej, niż ktokolwiek inny, że list miał wartość wyłącznie dla niego samego i że nie mógł wskutek tego obudzić niczyjej pożądliwości. W rzeczywistości nikt z pachołków, ani nikt z przejezdnych nie mógł osiągnąć z posiadania listu żadnej zgoła korzyści.
— Twierdzisz pan zatem — ciągnął dalej d’Artagnan, — że posądzasz o kradzież tego bezczelnego szlachcica?
— Mówię to, ponieważ jestem tego najzupełniej pewny — dowodził w dalszym ciągu oberżysta. — Skoro tylko powiedziałem mu, że wasza dostojność jest protegowanym pana de Tréville i że posiada list do tego znakomitego męża, zaniepokoił się widocznie, zaczął wypytywać, gdzie się ten list znajduje, i niezwłocznie zeszedł sam do kuchni, wiedząc, że tam leży pański kaftan.
— A zatem on jest tym złodziejem — odparł d’Artagnan. — Poskarżę się panu de Tréville, a on zaniesie skargę do króla.
Potem wyjął majestatycznie z kieszeni dwa talary i wręczył je oberżyście, który, trzymając czapkę w ręku, towarzyszył mu aż do drzwi.
Wsiadłszy na swego żółtego konika, młody Gaskończyk dojechał na nim już bez żadnej przygody do bramy Ś-go Antoniego w Paryżu. Tutaj sprzedał konia za trzy talary, co było ceną wcale wysoką, zważywszy, że d’Artagnan pędził go niemiłosiernie podczas ostatniego etapu drogi. Toteż handlarz koni, któremu d’Artagnan odstąpił konia za wspomniane dziewięć liwrów, nie ukrywał wcale, że daje taką cenę tylko z powodu niezwykłej maści rumaka.
D’Artagnan wszedł więc pieszo do Paryża, niosąc pod pachą swój tobołek, i poty chodził po ulicach, aż znalazł do wynajęcia pokoik, odpowiadający szczupłości posiadanych przez niego środków. Pokoik sprawiał wrażenie poddasza, a znajdował się przy ulicy Grabarzy, niedaleko Luksemburga.
Zaraz po uiszczeniu zadatku d’Artagnan objął izbę w posiadanie; resztę dnia poświęcił łataniu kaftana i przyszyciu do spodni galonów, które matka odpruła od prawie nowego kaftana pana d’Artagnana-ojca i które wręczyła mu pokryjomu. Następnie udał się na ulicę Żelazną, aby kupić nową klingę do szpady, poczem wrócił do Luwru, by od pierwszego-lepszego muszkietera, spotkanego po drodze, zasięgnąć języka, gdzie znajduje się pałac pana de Tréville. Pałac ten stał przy ulicy Starego Gołębnika, a zatem w bezpośredniem sąsiedztwie kwatery, wynajętej przez d’Artagnana; okoliczność tę uważał za dobrą wróżbę dla wyniku swej podróży.
Załatwiwszy to wszystko, zadowolony ze sposobu, w jaki zachował się w Meung, nie doznając wyrzutów sumienia z powodu przeszłości, ufny w chwilę bieżącą i pełen nadziei na przyszłość, położył się do łóżka i zasnął snem sprawiedliwego.
Sen ten, jeszcze o charakterze całkiem parafiańskim, trwał aż do godziny dziewiątej rano, kiedy wreszcie d’Artagnan wstał, aby podążyć do tego sławnego pana de Treville, który, wedle ojcowskiej oceny, był trzecią z rzędu osobistością w państwie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.