Trzej muszkieterowie (1913)/Tom I/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVII wieku |
Wydawca | Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Pan de Troisville, jak nazywała się jeszcze jego rodzina w Gaskonii, albo pan de Tréville, jak wreszcie sam zaczął się nazywać w Paryżu, rozpoczynał istotnie karyerę taksamo, jak d’Artagnan, to znaczy bez grosza w kieszeni, lecz z tym zapasem odwagi, pomysłowości i rozumu, które sprawiają, że najuboższy szlachetka gaskoński otrzymuje często przez te szanse więcej w spuściźnie po przodkach, aniżeli najbogatszy szlachcic perigordzki lub berriszoński, biorący spadek w rzeczywistości. Jego zuchwałe męstwo, jego szczęście, jeszcze zuchwalsze na owe czasy, kiedy ciosy sypały się jak grad na człowieka, wyniosły go na szczyt tej stromej drabiny, która nazywa się łaską u dworu, a po szczeblach której wstępował od razu po cztery stopnie.
Był przyjacielem króla, który czcił bardzo, jak powszechnie wiadomo, pamięć swego ojca, Henryka IV. Ojciec pana de Tréville służył mu tak wiernie podczas wojen przeciwko Lidze, że król, w braku gotówki — wiadomo, że tej brakowało zawsze Bearneńczykowi, który zwykł był wypłacać wszystkie długi jedyną monetą, jakiej nie potrzebował pożyczać, mianowicie dowcipem — że zatem król, w braku gotówki, upoważnił go, po odzyskaniu Paryża, do wzięcia sobie za herb złotego lwa, kroczącego z dewizą: fidelis et fortis! Był to wielki zaszczyt, lecz średnia dosyć korzyść materyalna. Toteż, gdy znakomity towarzysz wielkiego Henryka IV wyzionął ducha, pozostawił swemu synowi, jako jedyną spuściznę, swoją szpadę i swoją dewizę. Dzięki tej podwójnej spuściźnie i dzięki nazwisku bez skazy, które jej towarzyszyło, pan de Tréville dostał się na dwór młodego księcia, gdzie służył tak dzielnie swą szpadą i gdzie był tak wierny swej dewizie, że Ludwik XIII, jeden z doskonałych szermierzy w państwie, zwykł był mawiać, iż gdyby ktoś z jego przyjaciół miał mieć rozprawą z bronią w ręku, to doradziłby mu wzięcie na świadka przedewszystkiem siebie samego, a potem Tréville’a, a może nawet Tréville’a w pierwszym rzędzie.
Tak więc Ludwik XIII żywił rzeczywiste przywiązanie do Tréville’a, przywiązanie królewskie, przywiązanie samolubne, to prawda, lecz mimoto było ono przywiązaniem istotnem. W owe nieszczęśliwe czasy starano się otaczać ludźmi o charakterze Tréville’a. Niejeden człowiek mógł otrzymać przydomek: dzielny, co było drugą częścią dewizy panów de Tréville; ale niewiele tylko szlachty mogło sobie było rościć prawo do przydomku: wierny, który w tej dewizie stał na pierwszem miejscu. Tréville należał do tych ostatnich; była to wyjątkowa organizacya, z inteligencyą posłuszną, jak u wiernego psa, z odwagą ślepą, okiem bystrem, ręką skorą do czynu; mogło się wydawać, że posiada wzrok tylko poto, aby baczyć, czy król nie jest niezadowolony z kogośkolwiek, a rękę na to, aby ugodzić tego sprawiającego niezadowolenie, choćby nim był Besme, czy Maurevers, czy Poltrot de Mere, czy Vitry. Zresztą nigdy aż do tej chwili nie brakowało Tréville’owi sposobności; czyhał na nią i zawsze obiecywał sobie pochwycić ją, choćby za trzy włoski, gdyby tylko nawinęła się pod rękę. Więc Ludwik XIII zamianował z tego powodu pana de Tréville kapitanem muszkieterów, którzy, dzięki swemu oddaniu, a raczej nawet fanatyzmowi, stali się dla Ludwika XIII tem samem, czem przyboczna straż dla Henryka III, a gwardya szkocka dla Ludwika XI.
Ze swej strony i kardynał nie chciał pod tym względem ustępować królowi. Gdy ujrzał groźny, doborowy orszak, jakim król się otoczył, zapragnął również i on także, drugi, a może nawet i pierwszy władca Francyi, mieć swoją gwardyę. Utworzył więc swój własny zastęp muszkieterów, podobnie jak Ludwik XIII, i odtąd dwie te potęgi rywalizowały z sobą, aby zaciągnąć do swojej służby wszystkich ludzi, sławnych dzielnością szabli, zarówno z prowincyi francuskich, jak z państw zagranicznych. Kardynał Richelieu i Ludwik XIII rozprawiali też często wieczorami, grając partyę szachów, o zaletach swoich żołnierzyków. Każdy z nich wychwalał postawę i dzielność swoich podwładnych, a chociaż obaj potępiali głośno pojedynki i burdy, po cichu sami podniecali do starć i odczuwali prawdziwy żal lub nieposkromioną radość wobec porażki lub zwycięstwa swoich żołnierzy. Tak przynajmniej głoszą nam pamiętniki człowieka, który sam uczestniczył w kilku z tych porażek i w wielu bardzo z tych zwycięstw.
Tréville poznał słabostkę swego władcy i temu to właśnie zawdzięczał, że cieszył się tak długo niezmienną łaską króla, który nie zapisał się w pamięci ludzkiej, jako zbyt wierny w swych przyjaźniach. Z chytrą miną przeprowadzał w paradzie swoich muszkieterów przed oczyma kardynała Armanda Duplessisa, co powodowało zawsze gniewne nastroszenie się szarych wąsów Jego Eminencyi. Tréville pojmował doskonale ducha tej epoki, kiedy, o ile nie żyło się kosztem wroga, to żyło się kosztem własnych rodaków; żołnierze jego tworzyli legion dyabłów, niekarnych i nieposłusznych nikomu, prócz niego samego.
Potargani, podpici, pokiereszowani muszkieterowie królewscy, a raczej muszkieterowie pana de Tréville, włóczyli się po szynkowniach, po miejscach przechadzki, po zabawach publicznych, hałasując głośno, podkręcając z fantazyą wąsa, pobrzękując szpadą, potrącając z przyjemnością żołnierzy z gwardyi pana kardynała, skoro tylko napotkali gdzie któregoś z nich. Niejednokrotnie dobywali szpady na środku ulicy, nie szczędząc przytem tysiącznych żarcików; niekiedy padali trupem w walkach, mając jednakże pewność, że w takim wypadku będą opłakiwani i pomszczeni; często sami kładli trupem przeciwników, mając i w takim razie pewność, że nie zgniją w więziennym lochu, bo istniał przecież jeszcze pan de Tréville, który zawsze upominał się o swoich zuchów. Toteż na wszystkie tony wychwalali pana de Tréville jego podwładni, uwielbiali go i, chociaż w istocie byli skończonymi hultajami, drżeli przed nim, jak żaki przed nauczycielem, byli posłuszni każdemu jego słowu i każdy z nich był gotów na śmierć, byleby się oczyścić w jego oczach z najmniejszego choćby zarzutu.
Pan de Tréville posługiwał się tą potężną dźwignią przedewszystkiem w interesie króla i jego stronników, — następnie w interesie swoim własnym i swoich przyjaciół. Zresztą w żadnym z pamiętników, pochodzących z owej epoki, z której pozostało tyle wspomnień, nie znajdujemy ani jednej skargi przeciwko temu zacnemu szlachcicowi, ani jednego zarzutu, nawet ze strony jego wrogów; miał ich zaś pan de Tréville niemało, zarówno wśród ludzi pióra, jak szpady. Nikt z tych pamiętnikarzy — powtarzamy — nie podniósł nigdy zarzutu, aby ten zacny szlachcic nadużył kiedyś ślepego przywiązania swoich podwładnych muszkieterów. Mimo, że posiadał genialną zdolność do intrygowania, nie ustępując pod tym względem największym owoczesnym intrygantom, pozostał uczciwym człowiekiem. Co więcej, mimo odniesionych ran, które oszpecają, mimo nużących ćwiczeń fizycznych, był jednym z największych donżuanów, jednym z najwytworniejszych strojnisiów, jednym z najbardziej odznaczających się wyszukaną rozmową bawidamków owej epoki; mówiono o tryumfach miłosnych pana de Tréville w ten sam sposób, jak na dwadzieścia lat przedtem o powodzeniach Bassompierre’a, co chyba niemałem było uznaniem. Podziwiano więc dowódcę muszkieterów, lękano się go i kochano; słowem — posiadł wszystko, co jest szczytem powodzenia ludzkiego.
Ludwik XIV gasił wszystkie drobne gwiazdy swego dworu promieniami własnej jasności; natomiast ojciec jego, słońce pluribus impar, pozostawiał blask osobisty każdemu z swych ulubieńców, nie krępował osobistego znaczenia nikogo ze swoich dworaków. Oprócz przyjęć u króla i kardynała, istniało na owe czasy w Paryżu około dwustu małych kółek, bardzo przez szlachtę poszukiwanych. Z pośród nich najbardziej ubiegano się o zaproszenie na przyjęcie u pana de Tréville.
Dziedziniec jego pałacu, znajdującego się przy ulicy Starego Gołębnika, sprawiał wrażenie obozu, i to latem już od godziny szóstej rano, a zimą od godziny ósmej. Pięćdziesięciu do sześćdziesięciu muszkieterów, luzujących się ciągle, jakby dlatego, by zawsze prezentować się w imponującej liczbie, kręciło się bez przerwy po dziedzińcu w pełnem uzbrojeniu, gotowych na wszystko. Po wielkich schodach, na miejscu których nasza cywilizacya zbudowałaby dom cały, wchodzili i schodzili petenci z Paryża, przybywający z prośbą o jakąś łaskę, szła szlachta z prowincyi, pragnąca zaciągnąć się do szeregów, kręcili się lokaje w najrozmaitszych liberyach, przynoszący panu de Tréville listy od swoich panów. W przedpokoju na ławach, umieszczonych wzdłuż ścian, zasiadali wybrani, to znaczy ci, którzy zostali wezwani. Od rana do wieczora panował tam gwar, podczas gdy równocześnie pan de Tréville w swym gabinecie, przylegającym do przedpokoju, przyjmował przybywających w odwiedziny, wysłuchiwał skarg, wydawał rozkazy; i wystarczało mu podejść do okna, by stamtąd, podobnie jak król z balkonu w Luwrze, odbyć przegląd ludzi i broni.
W dniu, kiedy przybył tam d’Artagnan, liczba zebranych była imponująca, zwłaszcza dla człowieka przyjeżdżającego z prowincyi. Chociaż, co prawda, nie można zapominać, że ten mieszkaniec prowincyi był Gaskończykiem i że owe czasy zwłaszcza rodacy d’Artagnana cieszyli się opinią, iż niełatwo przy byle czem tracą fantazyę, — lecz tutaj istotnie, zaraz po przejściu przez ciężką bramę, całą nabijaną wielkimi gwoździami o kwadratowych głowach, wpadało się w sam środek zastępu zbrojnych, którzy uwijali się po dziedzińcu, rozmawiając z sobą, sprzeczając się i zabawiając wzajemnie. Aby utorować sobie przejście przez środek tych wirujących, ruchliwych fal, trzeba było być bądź oficerem, bądź wielkim panem, bądź wreszcie piękną kobietą.
Otóż przez środek tej ciżby i chaosu przedzierał się nasz młody człowiek, z drżeniem serca przyciskając swą długą szpadę do chudych nóg, podniósłszy rękę do czapki, uśmiechając się uśmiechem człowieka z prowincyi, który jest zakłopotany, lecz pragnie okazać pewność siebie. Skoro przecisnął się przez jakąś gromadkę, oddychał swobodniej; lecz czuł, że odwracano się, aby go obejrzeć. I poraz pierwszy w życiu d’Artagnan, który aż dotąd dobre miał o sobie mniemanie, począł sam sobie wydawać się śmiesznym.
Jeszcze gorzej było, gdy doszedł do schodów. Na pierwszych stopniach stało czterech muszkieterów, zabawiając się ćwiczeniem niżej opisanem; dziesięciu czy dwunastu ich towarzyszy oczekiwało na terasie między schodami na chwilę, kiedy na nich przyjdzie kolej wziąć udział w spotkaniu.
Jeden z nich, stojący na wyższym stopniu z obnażoną szpadą w ręku, przeszkadzał, a raczej usiłował przeszkodzić trzem innym wejść na schody.
Tamci trzej nacierali na niego bardzo energicznie. D’Artagnan sądził zrazu, że walka odbywa się na florety, zaopatrzone gałkami; niebawem jednak, spostrzegłszy kilka zadanych ran, przekonał się, że jest to broń śpiczasta i doskonale wyostrzona; na widok każdej rany nie tylko przyglądający się, ale i sami biorący udział w starciu, wybuchali szalonym śmiechem.
Muszkieter, stojący na wyższym stopniu, z zadziwiającą zręcznością trzymał w szachu swych przeciwników. Otoczono ich kołem; warunkiem gry było, że po każdym zadanym ciosie zraniony ustępował z gry, tracąc swoje prawo udziału na korzyść tego, kto go zadrasnął. W ciągu pięciu minut obrońca schodów drasnął trzech towarzyszy: jednego w palec, drugiego w podbródek, ostatniego w ucho, sam natomiast nie odniósł wcale szwanku; dzięki temu, zgodnie z przyjętymi warunkami, zyskał prawo do nowych trzech starć.
Jakkolwiek nie chciał się dziwić byle czemu, młody nasz podróżnik nie mógł powstrzymać zdumienia na widok tych zapasów; widywał wprawdzie na prowincyi, w tym kraju, gdzie głowy zapalają się tak łatwo, niejedne ćwiczenia szermiercze, ale gaskonada tych czterech zapaśników wydała mu się najdoskonalszem ze wszystkiego, o czem dotychczas słyszał, nawet w Gaskonii.
Zdawało mu się, że znalazł się w owym bajecznym kraju olbrzymów, gdzie dostał się Guliwer w swych wędrówkach i który przejmował go tak wielkim strachem. A jednak nie stanął jeszcze u kresu, — musiał przejść jeszcze przez terasę schodową i przez przedpokój.
Na terasie nie walczono wcale, natomiast opowiadano sobie anegdoty o kobietach, w przedpokoju zaś historyjki dworskie. Gdy d’Artagnan stanął na terasie, twarz jego pokryła się rumieńcem; w przedpokoju dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Wyobraźnia jego, podbudzona i nieokiełznana, dzięki której bywał w Gaskonii postrachem dla młodych pokojowych, a niekiedy i dla młodych ich pań, nawet w tych chwilach szału nie śniła ani o połowie podobnych nadzwyczajnych miłostek i ani o czwartej części tego rodzaju przygód miłosnych, których efekt potęgowało tu jeszcze wymienianie najbardziej znanych nazwisk i nie osłanianie szczegółów żadną tajemnicą. Lecz, o ile na terasie została zadraśnięta jego miłość obyczajności, o tyle w przedpokoju szacunek jego dla kardynała został wprost wstrząśnięty w posadach. Tam bowiem, ku niesłychanemu zdumieniu, d’Artagnan usłyszał całkiem głośną krytykę polityki, która trzęsła całą Europą, — usłyszał, jak krytykowano prywatne życie kardynała, za rozstrząsanie którego tylu wielkich i możnych panów poniosło kary; sławny ten człowiek, czczony tak przez pana d’Artagnana-ojca, był przedmiotem pośmiewiska dla muszkieterów pana de Tréville, którzy wyszydzali jego pałąkowate nogi i przygarbione plecy, z których jedni śpiewali piosenki o pani d’Aiguillon, jego kochance, i o pani de Combalet, jego siostrzenicy, podczas gdy inni zmawiali się przeciwko paziom i gwardzistom księcia-kardynała. Wszystko to razem wydawało się d’Artagnanowi wprost niemożliwą potwornością.
Jednakże, gdy niekiedy imię króla padło niespodzianie wśród gadań o kardynale, jakby knebel jakiś krępował na chwilę wszystkie te drwiące usta: rozmawiający z wahaniem rozglądali się dokoła; można było sądzić, że obawiają się niedyskrecyi ściany, dzielącej ich od gabinetu pana de Trévil!e; ale niebawem jakaś aluzya znowu kierowała rozmowę na Jego Eminencyę, i znowu rozbrzmiewały śmiechy, jak poprzednio; nie szczędzono oświetlenia żadnemu z jego uczynków.
— Niezawodnie wszyscy ci ludzi dostaną się do więzienia i będą powieszeni — myślał d’Artagnan z przerażeniem, — a niema wątpliwości, że i ja podzielę ich los, będę bowiem uważany za ich wspólnika od chwili, kiedy zacząłem się przysłuchiwać ich rozmowie. Cóżby powiedział ojciec jegomość, który zalecał mi tak wielki szacunek dla kardynała, gdyby usłyszał, że znajduję się w takiej pogańskiej kompanii.
Nie trzeba oczywiście mówić, że d’Artagnan nie ośmielał się mieszać do rozmowy; natomiast otwierał jak najszerzej oczy, nastawiał uszy, jak mógł najlepiej, wytężał chciwie wszystkie pięć zmysłów, aby nic nie utracić. I pomimo ufności w porady ojcowskie, czuł, że zamiłowania i instynkty pociągają go raczej, by pochwalał, niż ganił, te niesłychane rzeczy, które się działy koło niego.
Tymczasem, ponieważ osoba jego była zupełnie obca tłumowi dworzan pana de Tréville i ponieważ dopiero pierwszy raz widziano go w tem miejscu, ktoś podszedł ku niemu, zapytując, czego sobie życzy. Usłyszawszy to zapytanie, d’Artagnan wymienił pokornie swoje nazwisko, powołał się na tytuł współrodaka i poprosił pokojowca, który właśnie go zagadnął, aby wystarał się dla niego o krótkie posłuchanie u pana de Tréville, co pokojowiec przyrzekł uczynić w stosownym czasie, odpowiadając d’Artagnanowi protektorskim tonem.
D’Artagnan, ochłonąwszy nieco z pierwszego oszołomienia, skorzystał teraz z wolnego czasu, aby obserwować potrosze ubiory i otaczające go twarze.
Punktem środkowym gromadki najbardziej ożywionej był tęgi muszkieter, o wyniosłej postawie i w stroju tak dziwacznym, że zwracał nim na siebie powszechną uwagę. Nie miał na sobie w tej chwili mundurowego płaszcza, którego używanie nie było zresztą bezwarunkowo obowiązujące w tej epoce, nacechowanej nietyle wolnością, ile bardzo wielką niezależnością. Był ubrany w kaftanik błękitny, nieco wyblakły i wytarty; na szacie tej wisiała wspaniała szarfa, haftowana złotem, które rozbłyskiwało, jak łuski, kładące się na falach wody w promieniach słonecznych. Długi płaszcz z purpurowego aksamitu spadał mu z wdziękiem z ramion, odsłaniając z przodu błyszczącą szarfę, przy której zwisał rapier olbrzymich rozmiarów.
Muszkieter ten powracał właśnie z warty; skarżył się, że jest zaziębiony, i od czasu do czasu pokaszliwał z przesadą; dlatego też okrył się płaszczem, jak rozgłaszał dokoła. Kiedy zaś opowiadał to z wyniosłą miną, dumnie podkręcając wąsa, otaczający go podziwiali z zachwytem haftowaną szarfę. D’Artagnan podziwiał ją bardziej, aniżeli inni.
— Cóż chcecie — mówił muszkieter; — taka moda nastaje. Wiem dobrze, że to głupstwo, ale moda tak nakazuje. Zresztą trzeba przecież wydać na coś pieniądze, otrzymane z rodzinnej schedy.
— Ach, Portosie! — zawołał jeden z towarzyszy. — Nie będziesz chyba usiłował wmówić w nas, że zawdzięczasz tę szarfę wspaniałomyślności rodzicielskiej. Otrzymałeś ją od tej zawoalowanej damy, z którą widziałem cię ubiegłej niedzieli w pobliżu bramy Świętego Honoryusza.
— Nie, na honor! daję słowo szlacheckie, że kupiłem ją sam, za moje własne pieniądze — odpowiedział tamten, którego określono imieniem Portosa.
— Tak samo, jak ja kupiłem tę nową kieskę — odezwał się inny z muszkieterów — za pieniądze, jakie kochanka włożyła mi do starej sakiewki.
— Mówię prawdę — odparł Portos, — a dowodem tego niech będzie, że zapłaciłem za nią dwanaście pistolów.
Podziw podwoił się, jakkolwiek wątpliwości nie zostały bynajmniej usunięte.
— Czyż nie prawda, Aramisie? — pytał Portos, zwracając się do innego z muszkieterów.
Muszkieter ten był zupełnem przeciwieństwem tego, który go zagadnął i który ozwał się do niego imieniem Aramisa. Był to młody człowiek, mogący liczyć zaledwie dwadzieścia dwa lub dwadzieścia trzy lat życia, postawy naiwnej i łagodnej, o oczach czarnych, słodko spoglądających, o twarzy różowej, pokrytej puszkiem, jak brzoskwinia w jesieni. Drobny wąsik, pokrywający górną wargę, tworzył linię najzupełniej regularną; wydawało się, że obawia się opuszczać ręce, aby żyły na nich nie nabrzmiały; kiedy-niekiedy szczypał się w koniuszki uszu, aby utrzymać ich przejrzystą i łagodną karnacyę. Z przyzwyczajenia mówił mało i powoli, kłaniał się często, śmiał się cicho, pokazując przytem zęby, które były bardzo ładne, a o które dbał, jak się zdawało, taksamo troskliwie, jak i o całą swoją osobę.
Na zapytanie przyjaciela odpowiedział potakującem skinieniem głowy.
Potwierdzenie to jednak — możnaby sądzić — jeszcze bardziej umocniło wszystkie powątpiewania co do szarfy; nie zaprzestano jej podziwiać, natomiast nie mówiono o niej więcej. A jednym z tych nagłych zwrotów myślowych rozmowa przeszła niebawem na inny temat.
— Cóż sądzicie o opowiadaniu koniuszego pana de Chalais? — zapytał inny z muszkieterów, nie zwracając się bezpośrednio do nikogo, lecz zadając pytanie wszystkim obecnym.
— A o czemże to on opowiada? — pytał Portos zarozumiałym tonem.
— Mówi, że spotkał w Brukseli Rocheforta, to indywiduum, zaprzedane duszą kardynałowi, i że spotkał go w przebraniu kapucyna. Dzięki temu przebraniu niegodziwy Rochefort miał wyprowadzić w pole pana de Laigues, jak głupca, którym też jest w istocie.
— Jak prawdziwego głupca — wtrącił Portos. — Ale czy to pewna wiadomość?
— Dowiedziałem się o tem od Aramisa — odparł muszkieter.
— Doprawdy? — Ech, wiesz o tem bardzo dobrze — rzekł Aramis. — Wszakże sam opowiadałem ci to wczoraj, Portosie. Niema o czem mówić.
— Niema o czem mówić, oto twoje przekonanie — odezwał się Portos. — Niema o czem mówić! Tam do dyabła, jak ty się szybko załatwiasz ze wszystkiem. Jakto!? Więc kardynał każe szpiegować jakiegoś szlachcica, każe temu zdrajcy, brygantowi, wisielcowi ukraść jego korespondencyę, z pomocą tego zdrajcy i dzięki tej przejętej korespondencyi każe ściąć głowę panu de Chalais pod głupim pretekstem, że zamierzał zamordować króla i ożenić królową z bratem królewskim! Nikt nie rozumiał ani trochę tej zagadki; ty odkrywasz nam wczoraj tajemnicę, ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich, a gdy nie możemy jeszcze ochłonąć ze zdumienia z powodu tej nowiny, powiadasz nam dzisiaj: niema o czem mówić.
— Mówmy zatem, dopóki będziesz sobie życzył — odpowiedział Aramis z cierpliwością.
— O, gdybym był koniuszym tego biednego pana de Chalais — krzyczał Portos, — ten Rochefort miałby ze mną ciężką chwilę do przebycia.
— I naraziłbyś się na przebycie smutnej chwili z Czerwonym księciem — odparł Aramis.
— Ach! Czerwony książę! świetnie, świetnie, Czerwony książę! — zawołaj Portos, klaszcząc w ręce i przytwierdzając ruchem głowy. — Pyszny jest ten Czerwony książę. Puszczę w obieg to wyrażenie, mój drogi; bądź o to spokojny. Ten Aramis miewa doskonałe koncepty. Prawdziwe nieszczęście, że nie usłuchałeś głosu powołania, mój drogi! jakim rozkosznym byłbyś klechą!
— Och! jest to tylko chwilowe odwleczenie urzeczywistnienia moich projektów — odparł Aramis. — Pewnego dnia zostanę wyświęcony na księdza; wiesz o tem dobrze, Portosie, że nie przerywam studyów teologicznych.
— Zostanie księdzem, jak twierdzi — przerwał Portos. — Zostanie wcześniej, czy później.
— Wcześniej, niż sądzisz — rzekł Aramis.
— Czeka tylko na jedno, aby ostatecznie zdecydować się na obleczenie sutanny, która wisi pod jego płaszczem żołnierskim — odezwał się jeden z muszkieterów.
— Na cóż więc czeka? — pytał inny.
— Na to, by królowa obdarzyła spadkobiercą koronę francuską.
— Nie żartujmy na ten temat, moi panowie — oświadczył Portos. — Dzięki Bogu, królowa jest jeszcze w tym wieku, że może dać Francyi potomka.
— Mówią, że książę Buckingham bawi we Francyi — odezwał się Aramis z chytrym uśmiechem, który nadał tym słowom, tak prostym na pozór, znaczenie niewątpliwie skandaliczne.
— Aramisie, mój przyjacielu, tym razem się mylisz — przerwał mu Portos; — żyłka dowcipkowania unosi cię zawsze poza dozwolone granice. I gdyby pan de Tréville usłyszał twoje słowa, pożałowałbyś bardzo tego, co mówisz.
— Cóż to, Portosie! chcesz mi dawać nauki? — zakrzyknął Aramis, w którego łagodnem spojrzeniu przemknęła jakby błyskawica.
— Mój drogi, bądź muszkieterem albo księdzem. Bądź jednym albo drugim, ale nigdy jednym i drugim — odpowiedział Portos. — Powtórzę ci to, co ci jeszcze kiedyś powiedział Atos: chcesz jeść z wszystkich żłobków! Ach! nie gniewaj się, proszę cię bardzo; byłoby to bezcelowe, bo wiesz przecie dobrze, jaka jest umowa między tobą, Atosem i mną. Chodzisz zatem do pani d’Aiguillon i umizgasz się do niej; chodzisz do pani de Bois-Tracy, krewnej pani de Chevreuse, i starasz się podobno bardzo pozyskać względy tej pani. Och! na Boga, nie przyznawaj się do swego szczęścia; nie pragniemy poznać twoich tajemnic; znamy dobrze twoją dyskrecyę. Ale skoro posiadasz tę zaletę, tam do dyabła! to powinieneś także robić z niej użytek i w stosunku do Jej Królewskiej Molści. Królem i kardynałem zajmuje się, kto chce, i gada o nich, jak mu się podoba; ale królowa jest święta i jeżeli się mówi o niej, to wolno mówić tylko dobrze.
— Portosie, jesteś zarozumiały, jak Narcyz; ostrzegam cię — odpowiedział Aramis. — Wiesz, że nienawidzę morałów, chyba, że mówi mi je Atos. Co zaś ciebie się tyczy, masz zbyt wspaniałą szarfę, abyś mógł być dość tęgi w moralizatorstwie. Będę księdzem, jeżeli mi się tak spodoba; w oczekiwaniu na to jestem muszkietęrem i w tej roli mówię wszystko, co mi się podoba, a obecnie podoba mi się oświadczyć ci, że mnie niecierpliwisz.
— Aramisie!
— Portosie!
— Panowie! panowie! — zaczęto wołać z wszystkich stron.
— Pan de Trévil!e oczekuje pana d’Artagnan — przerwał pokojowiec, otwierając drzwi od gabinetu.
Na dźwięk tego wezwania wszyscy zamilkli i wśród ogólnego milczenia młody Gaskończyk przeszedł przez przedpokój w całej jego długości i wkroczył do gabinetu kapitana muszkieterów, radując się z całego serca, że w samą porę uniknął końca tej tak osobliwej sprzeczki.