Trzej muszkieterowie (1913)/Tom I/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
RAMIĘ ATOSA, SZARFA PORTOSA I CHUSTECZKA ARAMISA.

D’Artagnan, rozszalały, przebiegł przez przedpokój w trzech susach i wypadł na schody, po których zamierzał zbiedz odrazu po cztery stopnie, gdy nagle, rozpędzony gwałtownie, wpadł z pochyloną głową na muszkietera, wychodzącego od pana de Tréville bocznemi drzwiami, i uderzył go czołem tak silnie w ramię, że muszkieter krzyknął, a raczej zawył z bólu.
— Wybacz pan — rzekł d’Artagnan, zamierzając biedź dalej. — Wybacz pan, ale ogromnie mi się spieszy.
Zaledwie jednak postąpił o jeden schód naprzód, żelazna dłoń chwyciła go za szarfę i przytrzymała w miejscu.
— Spieszy się panu? — zakrzyknął muszkieter, blady jak chusta śmiertelna, — spieszy się panu i pod tym pozorem potrącasz mnie... Powiadasz: „Wybacz pan“ i sądzisz, że to już wystarczy? To jeszcze nie wszystko, mój młokosie. Czyżbyś może sądził, że ponieważ słyszałeś, jak pan de Tréville przemawiał do nas trochę nazbyt swobodnie w dniu dzisiejszym, to już i tobie wolno nas traktować taksamo, jak on się do nas odzywa? Mylisz się pan, młodzieńcze; nie jesteś panem de Tréville, nie, panie.
— Na honor — odpowiedział d’Artagnan, poznając Atosa, który po opatrunku, dokonanym przez lekarza, powracał do domu, — na honor, nie uczyniłem tego umyślnie, a nie uczyniwszy umyślnie, powiedziałem: „Wybacz pan“. I wydaje mi się, że to chyba dosyć. Tymczasem jednak powtarzam, które to powtórzenie jest już może zbyteczne, powtarzam, że, na honor, spieszy mi się, bardzo spieszy. Proszę zatem, niech mnie pan przepuści i pozwoli mi iść tam, gdzie mnie powołują moje sprawy.
— Panie — odezwał się Atos, przepuszczając go, — jesteś pan nieokrzesany. Zaraz widać, że przybywasz z daleka.
D’Artagnan przeszedł już dwa czy trzy schody, ale usłyszawszy uwagę Atosa, zatrzymał się szybko.
— Do kaduka, mój panie — rzekł, — bez względu na to, z jak daleka przybywam, nie pan będziesz mi dawał nauki dobrego wychowania, uprzedzam pana.
— Kto wie — odparł Atos.
— Ach! gdyby nie to, że się spieszę — zakrzyknął d’Artagnan, — i gdybym nie był zmuszony pogonić za kimś...
— Mój spieszący się panie, możesz mnie pan znaleźć, zupełnie nie goniąc za mną... Czy pan słyszysz?
— A gdzież to, jeśli łaska?
— Niedaleko Karmelitów Bosych.
— O której godzinie?
— Około południa.
— Dobrze, będę tam około południa.
— Postaraj się pan jednak, abym nie czekał, bo kwadrans po dwunastej obetnę ci uszy na drodze.
— Dobrze — krzyknął d’Artagnan, — stawię się na dziesięć minut przed dwunastą.
I popędził naprzód, jakby go gnali wszyscy dyabli, w nadziei, że zdoła odszukać swego nieznajomego, który, idąc powoli, nie powinien był jeszcze zajść zbyt daleko.
Ale w bramie, wiodącej na ulicę, rozmawiał Portos z jednym z żołnierzy z gwardyi. Dzieląca ich przestrzeń mogła swobodnie pomieścić człowieka. D’Artagnan sądził, że ta przestrzeń najzupełniej mu wystarczy, i przyspieszył kroku, aby przemknąć między obydwoma, jak strzała. Ale d’Artagnan nie brał wiatru w rachubę. W chwili, gdy chciał przebiedz, wiatr rozdął długi płaszcz Portosa, a d’Artagnan dostał się niespodzianie pod połę. Bezwątpienia Portos miał słuszne przyczyny nie wyzbywać się tej istotnej części swego stroju i dlatego, zamiast puścić połę, którą trzymał, pociągnął ją ku sobie w ten sposób, że d’Artagnan zaplątał się w aksamity wskutek okrężnego ruchu, spowodowanego stałością oporu Portosa.
D’Artagnan, słysząc przekleństwa muszkietera, chciał wydobyć się z pod płaszcza, zasłaniającego mu oczy, i szukał drogi pośród fałdów. Obawiał się uszkodzić świeżość wspaniałej szarfy, którą już poznaliśmy; lecz, otwierając trwożnie oczy, uderzył nosem między barki Portosa, to znaczy w samą właśnie szarfę.
Niestety, jak większość rzeczy na tym świecie, które nie wyróżniają się niczem innem prócz pozorów, szarfa z przodu jedynie lśniła się złotem, a tył jej był zrobiony ze zwykłej skóry. Pełen próżności Portos, nie mogąc mieć całej złotej szarfy, miał ją taką przynajmniej w połowie: tem tłómaczy się teraz udanie kataru i konieczność okrywania się płaszczem.
— Do kroćset dyabłów! — krzyknął Portos, czyniąc wszelkie wysiłki, aby się pozbyć d’Artagnana, tłukącego mu się po plecach, — wściekłeś się pan chyba, żeby się tak rzucać na ludzi!
— Wybacz pan — rzekł d’flrtagnan, wysuwając się z pod ramienia olbrzyma, — ale spieszy mi się bardzo... gonię za kimś i...
— Czy zapominasz pan może wypadkiem oczu, kiedy pan biegniesz? — pytał Portos.
— Nie — odpowiedział podrażniony d’Artagnan, — bynajmniej; natomiast dzięki moim oczom widzę niekiedy to, czego nie widzą inni.
Nie wiadomo, czy Portos zrozumiał, czy nie zrozumiał, w każdym jednak razie wpadł w gniew.
— Mój panie — rzekł, — poharatasz sobie skórę, jak zgrzebłem, jeżeli w ten sposób będziesz się ocierał o muszkieterów.
— Poharatać skórę to twarde słowo, panie! — rzekł d’Mrtagnan.
— Jest ono właśnie takiem, jakie przystoi człowiekowi, przyzwyczajonemu patrzeć w twarz swoim wrogom.
— Tam do licha! jestem pewny, że i do własnych oczu nie odwracasz się pan plecami!
I młody człowiek, uradowany tym dowcipem, zaczął się oddąlać, śmiejąc się na całe gardło.
Portos pienił się z wściekłości i uczynił ruch, jakgdyby chciał się rzucić na d’Artagnana.
— Później, później — zawołał tenże, — kiedy nie będziesz pan miał płaszcza.
— A zatem o godzinie pierwszej w pobliżu Luksemburga.
— Dobrze, o godzinie pierwszej — odpowiedział d’Artagnan, skręcając na rogu ulicy.
Ale ani na ulicy, którą przebiegał, ani na tej, którą obecnie objął spojrzeniem, nie dojrzał nikogo. Chociażby nawet nieznajomy szedł powoli, miał czas go wyprzedzić; może też wszedł do któregoś z domów. D’Artagnan wypytywał się o niego wszystkich ludzi, których napotkał, zeszedł aż do promu na rzece, powrócił przez ulicę Sekwany i Czerwonego Krzyża, ale nie znalazł nikogo, absolutnie nikogo. Jednakże z pościgu tego odniósł korzyść w tem znaczeniu, że w miarę, jak pot skrapiał jego czoło, serce przejmowały zimne dreszcze.
Zaczął się zastanawiać nad wypadkami, jakie przeżył. Były liczne i przykre. Bo przecież była zaledwie godzina jedenasta rano, a już poranek przyniósł mu niełaskę pana de Tréville, który nie mógł nie doszukać się pewnych braków etykiety w sposobie, w jaki d’Artagnan go pożegnał.
Pozatem naraził się na dwa pojedynki z ludźmi, mogącymi zabić trzech takich d’Artagnanów, z dwoma muszkieterami wreszcie, to znaczy z dwoma istotami, które tak wysoko cenił, że w myśli i w uczuciu stawiał je ponad wszystkimi innymi ludźmi.
Sytuacya była smutna. Przekonany, że zostanie zabity przez Atosa, młody człowiek, jak łatwo zrozumieć można, nie bardzo już obawiał się Portosa. Ponieważ jednak nadzieja na samym ostatku dopiero gaśnie w sercu człowieka, zaczął się krzepić otuchą, że może wyjdzie żywym z tych dwóch pojedynków, aczkolwiek, rozumie się, ze straszliwemi ranami. I w tej nadziei pozostania przy życiu dawał sobie na przyszłość następujące przestrogi:
— Jakimże jestem wartogłowem, jakimż głupcem! Ten dzielny i nieszczęśliwy Atos był raniony właśnie w to samo ramię, w które ja go wyrżnąłem łbem, jak taranem. Jedynem, co mnie dziwi, jest to że nie zabił mnie na miejscu, do czego miał najzupełniejsze prawo, ponieważ ból, jaki mu zadałem, musiał być okropny. Co się tyczy Portosa, tak, co się tyczy Portosa, na honor, sprawa jest trochę zabawniejsza.
I młody człowiek pomimo woli zaczął się śmiać, bacząc jednak tem niemniej, czy ten śmiech szczególny, niezrozumiały dla nikogo z tych którzy widzieli go rozśmieszonego, nie obrazi kogoś z przechodniów.
— Co się tyczy Portosa, sprawa przedstawia się zabawniej; postąpiłem względem niego, jak marny lekkoduch. Czyż można w ten sposób rzucać się na ludzi, nie powiedziawszy: „proszę ustąpić!“ Co to, to nie! Czyż można im podglądać pod płaszcze, aby zobaczyć tam to, czego wcale niema! Jestem przekonany, że Portos byłby mi przebaczył; napewno byłby mi przebaczył, gdybym nie był mówił o tej przeklętej szarfie, i to słowami tak zagadkowemi... doprawdy, zupełnie zagadkowemi! Ach! jestem kiepskim Gaskończykiem; mózg mój nadaje się chyba do usmażenia na patelni, A więc, d’Artagnanie, mój przyjacielu — zaczął mówić sam do siebie z całą słodyczą, jakiej sądził się godnym, — o ile uda ci się wybrnąć z tej trudnej sytuacyi, co zresztą jest bardzo wątpliwe, powinieneś na przyszłość odznaczać się wyszukaną uprzejmością. Trzeba, aby odtąd podziwiano cię, aby stawiano cię za wzór. Być grzecznym i uprzejmym wcale nie dowodzi tchórzostwa. Spojrzyj tylko na Aramisa; Aramis to uosobiona słodycz, uosobiony wdzięk. A przecież nikt nie ośmieliłby się powiedzieć, że Aramis jest tchórzem. Nie, bezwarunkowo, i odtąd będę się starał wzorować się na nim we wszystkiem. Ale otóż i on sam.
Idąc ciągle naprzód i rozmawiając sam z sobą, d’Artagnan zbliżył się do pałacu d’Aiguillon i przed tym pajacem ujrzał Aramisa, rozmawiającego wesoło z trzema szlachcicami, należącymi do gwardyi królewskiej. Aramis spostrzegł również d’Artagnana; ale ponieważ nie zapomniał jeszcze, że właśnie wobec tego młodego człowieka pan de Tréville tak się uniósł tegoż samego rana, i ponieważ świadek wyrzutów, jakich musieli wysłuchać muszkieterzy, nie był mu w żadnym razie miły, więc udawał, że go wcale nie widzi. Przeciwnie, d’Artagnan, chcąc tu właśnie zastosować powziętą zasadę uprzejmości, zbliżył się do czterech młodych ludzi z najwdzięczniejszym uśmiechem i złożył im głęboki ukłon. Aramis skinął lekko głową, lecz nie odpowiedział uśmiechem.
Wszyscy czterej zresztą przerwali natychmiast rozmowę.
D’Artagnan nie był głupcem do tego stopnia, aby nie poznać odrazu, że jest tutaj zbyteczny. Ale nie był jeszcze dostatecznie obyty z obyczajami wielkiego świata, aby wybrnąć zręcznie z drażliwego położenia, jakiem jest wogóle położenie człowieka, który chce wejść w towarzystwo za mało mu znane i wziąć udział w rozmowie, nie obchodzącej go zupełnie. Szukał więc w myśli jakiegoś sposobu, któryby mu najlepiej umożliwił odwrót, a kiedy spostrzegł, że Aramis upuścił chusteczkę i — zapewne przez nieuwagę — przydeptał ją nogą, uznał, że nadeszła chwila naprawienia poprzedniej niewłaściwości. Schylił się tedy i najwdzięczniejszym ruchem, jaki mógł uczynić, wyciągnął chusteczkę z pod nogi muszkietera, mimo wysiłków, jakie tenże czynił, aby ją przytrzymać, a następnie podał mu ją, mówiąc:
— Zdaje mi się, panie, że nie chciałbyś pan utracić tej chusteczki.
Chusteczka była istotnie bogato haftowana; na jednym z rogów ozdabiała ją korona i herb. Aramis zarumienił się po same uszy i wyrwał raczej, niż wziął, chusteczkę z rąk Gaskończyka.
— Aha! — zawołał jeden z gwardzistów, — czy i teraz jeszcze będziesz twierdził, dyskretny Aramisie, że pozostajesz w złych stosunkach z panią de Bois-Tracy, skoro widzimy, że ta piękna dama zaszczyca cię pożyczaniem swoich chusteczek?
Aramis przeszył d’Artagnana jednem z tych spojrzeń, które dają człowiekowi do poznania, że pozyskał sobie śmiertelnego wroga, — poczem odpowiedział słodziutkim tonem:
— Mylicie się, panowie; chusteczka ta nie należy do mnie i nie pojmuję wcale, dlaczego temu panu przyszła fantazya oddać ją raczej mnie, niż komuś z was. Dowodem tego, co mówią, jest, że mam w kieszeni własną chusteczką.
I mówiąc to, wyjął swoją, równie wytworną i z najlepszego batystu, aczkolwiek batyst był drogi na owe czasy, lecz nie haftowaną, bez herbów, a ozdobioną jedynie inicyałem jej właściciela.
Tym razem d’Artagnan nie pisnął ani słowa, zrozumiał bowiem, że popełnił głupstwo. Lecz przyjaciele Aramisa nie dali się zbić z tropu jego zaprzeczeniami, a jeden z nich, zwracając się do młodego muszkietera, oświadczył z udaną powagą:
— Jeżeli sprawa istotnie tak się przedstawia, jak twierdzisz, będę zmuszony, mój drogi Aramisie, poprosić cię o zwrot chusteczki. Wiesz bowiem, że jestem przyjacielem pana de Bois-Tracy i z tego powodu nie życzą sobie, aby przedmioty, będące własnością jego żony, służyły komuś za trofea.
— Żądanie twoje nie jest właściwe — odparł Aramis. — Uznając bowiem w zasadzie najzupełniej twą słuszność, muszą odmówić ci jego wypełnienia ze wzglądu na formą.
— Aby powiedzieć prawdą — wtrącił nieśmiało d’Artagnan, — muszą zaznaczyć, że nie widziałem wcale, by chusteczka wypadła z kieszeni pana Aramisa. Opierał na niej nogą, oto wszystko; wobec tego zaś, że trzymał ją pod nogą, sądziłem, że jest jego własnością.
— I pomyliłeś się pan, drogi panie — odrzekł chłodno Aramis, nie wzruszony bynajmniej tem wyjaśnieniem.
A potem, zwracając się znowu do gwardzistów, oświadczył przyjacielowi pana de Bois-Tracy:
— Zresztą dochodzą do wniosku, mój przyjacielu pana de Bois-Tracy, że jestem również jego przyjacielem, wcale nie gorszym od ciebie; chusteczka zaś mogła wypaść tak dobrze z twojej kieszeni, jak i z mojej.
— Nie, na honor! — zakrzyknął gwardzista Jego Królewskiej Mości.
— Przysięgasz na honor, a i ja dają również słowo honoru, z czego wynika, że jeden z nas kłamie. Otóż, Montaranie, najlepiej zrobimy, jeżeli się podzielimy.
— Chusteczką?
— Tak jest.
— Doskonale — zawołali dwaj inni gwardziści, — oto sąd króla Salomona! Doprawdy, Aramisie, pełen jesteś mądrości.
Młodzi ludzie wybuchnęli śmiechem i, jak łatwo się domyślić, sprawa zakończyła się na tem. Po upływie chwili rozmowa się urwała, i trzej gwardziści i muszkieter, uścisnąwszy sobie serdecznie ręce, rozeszli się — gwardziści w jedną, a Aramis w drugą stronę.
— Oto najwłaściwsza chwila, aby pogodzić się z tym miłym człowiekiem — rzekł do siebie d’Artagnan, który podczas ostatnich słów tej rozmowy trzymał się nieco na uboczu. I porwany tem uczuciem, zbliżył się do Aramisa, który oddalał się, nie zwracając na niego wcale uwagi.
— Mój panie — rzekł, — mam nadzieję, że mi pan wybaczy.
— O panie — przerwał Aramis, — pozwól sobie zwrócić uwagę, że postąpiłeś w tym wypadku bynajmniej nie tak, jakby przystało przyzwoitemu człowiekowi.
— Jakto, mój panie! — krzyknął d’Artagnan, — pan przypuszcza...
— Przypuszczam, że nie jesteś pan głupcem, więc nawet przybywając z Gaskonii, musisz chyba wiedzieć, że bez przyczyny nie depce się po chusteczkach od nosa. Tam do dyabła! Paryż nie jest jeszcze wybrukowany batystem.
— Mój panie, niesłusznie starasz się pan mnie upokorzyć — rzekł d’Artagnan, w którym wrodzony pociąg do kłótliwości począł już brać górę nad pokojowemi postanowieniami. — Jestem Gaskończykiem, to prawda, a skoro już wiesz pan o tem, nie potrzebuję chyba mówić, że Gaskończycy nie są nazbyt cierpliwi i że, jeżeli raz kogoś przeproszą, chociażby chodziło o głupstwo, to są przekonani, że zrobili nawet więcej, aniżeli należało.
— Nie powiedziałem tego bynajmniej w zamiarze szukania sprzeczki, mój panie — odpowiedział Aramis, — Boże uchowaj! Nie jestem zabijaką, a pełniąc tylko czasowo służbę muszkieterską, zwykłem się bić jedynie wtedy, gdy zostanę do tego zmuszony, i to zawsze z wielką niechęcią. Ale tym razem sprawa jest nader poważna, albowiem kobieta została skompromitowana przez ciebie.
— Przez nas, chciałeś pan zapewne powiedzieć — zakrzyknął d’Artagnan.
— Popełniłeś pan gruby nietakt, oddając mi tę chusteczkę...
— Dlaczegóż ją pan upuściłeś?
— Powiedziałem już i powtarzam, mój panie, że ta chusteczka nie wypadła z mojej kieszeni.
— A zatem skłamałeś pan dwukrotnie, albowiem widziałem, jak wypadała, na własne oczy.
— Ach! zaczynasz pan przemawiać do mnie takim tonem, panie Gaskończyku? Dobrze! nauczę ja cię żyć.
— A ja zapędzę cię do mszy, panie klecho! Dobywaj szpady, jeśli łaska, i to bez zwłoki!
— Nie tutaj, mój piękny przyjacielu, nie tutaj, jeśli łaska! Czyż nie widzisz, że stoimy nawprost pałacu d’Aiguillon, przepełnionego zausznikami kardynała? A któż mi zaręczy, że to nie Jego Eminencya właśnie wydelegował pana, abyś mu dostarczył mojej głowy? Ja zaś dbam o nią aż do śmieszności, wydaje mi się bowiem, że doskonale siedzi mi na karku. Bądź pan spokojny, z całą przyjemnością zabiję pana, ale zabiję łagodniusieńko, w miejscu ustronnem i zamkniętem, gdzie przed nikim nie będziesz się mógł chełpić swoją śmiercią.
— Nie mam nic przeciwko temu, chociaż nie powinieneś pan nazbyt liczyć na taki wynik; w każdym jednak razie zabierz pan tę chusteczkę, czy należy do ciebie, czy nie, bo może znajdzie się sposobność, że ci się przyda.
— Pan pochodzisz z Gaskonii? — spytał Aramis.
— Tak jest. Lecz chyba nie odkładasz pan spotkania, kierując się rozwagą?
— Rozwaga, mój panie, jest cnotą dość nieużyteczną dla muszkietera, wiem o tem, ale zato niezbędną dla sług kościoła. Ponieważ zaś tylko czasowo jestem muszkieterem, pragnę kierować się rozwagą. O godzinie drugiej będę miał zaszczyt oczekiwać na pana w pałacu pana de Tréville. Tam wskażę już panu miejsce, odpowiednie do spotkania.
Obaj młodzi ludzie pożegnali się ukłonem, poczem Aramis oddalił się, kierując kroki w ulicę, wiodącą do Luksemburga, d’Artagnan zaś, zauważywszy, że nadchodzi już naznaczona mu pora, zwrócił się w stronę Karmelitów Bosych, mówiąc jednocześnie sam do siebie:
— Ani chybi, nie wyjdę cało z tej sprawy. Lecz przynajmniej, jeżeli legnę na placu, zginę z ręki muszkietera.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.