Trzej muszkieterowie (1913)/Tom I/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
MUSZKIETEROWIE KRÓLA I GWARDZIŚCI PANA KARDYNAŁA.

D’Artagnan nie znał nikogo w Paryżu. Dlatego też udał się na spotkanie z Atosem bez świadków, postanawiając zadowolnić się tymi, których wybierze jego przeciwnik. Miał zresztą szczery zamiar wytłómaczyć się przed dzielnym muszkieterem w sposób przyzwoity, choć bez okazania lękliwości, obawiał się bowiem wyniku pojedynku, który zazwyczaj bywa przykry w wypadku tego rodzaju, gdy człowiek młody i silny walczy z przeciwnikiem rannym i osłabionym: jeżeli zostanie pokonany, powiększa tryumf swego rywala, — jeżeli odniesie zwycięstwo, oskarżają go o przystępstwo i nazbyt tanią odwagę.
Zresztą albo przedstawiliśmy źle charakter naszego poszukiwacza przygód, albo też czytelnik zauważył już, że d’Artagnan nie był bynajmniej pospolitym charakterem. Tak więc, powtarzając sobie w duchu, że nie zdoła uniknąć śmierci, nie myślał wcale zejść z tego świata, jak baranek, jakby to może uczynił ktoś inny, mniej odważny i mniej ambitny, gdyby się znalazł na jego miejscu. Zastanawiał się nad rozmaitością usposobień tych, z którymi miał stanąć do walki, i zaczynał coraz jaśniej oceniać położenie. Miał nadzieję, że, dzięki lojalnemu wytłómaczeniu się, na jakie był przygotowany, pozyska sobie w Atosie przyjaciela, którego wielkopański wygląd i poważny wyraz twarzy bardzo mu się podobały. Cieszył się na myśl, że nastraszy Portosa przygodą z szarfą, o której mógłby opowiadać całemu światu, gdyby nie został odrazu zabity, a opowiadanie takie, w zręcznej przedstawione formie, musiałoby okryć Portosa śmiesznością. Wreszcie nie uczuwał zbyt wielkiej obawy przed skrytym Aramisem i, przypuszczając, że zetrze się z nim w pojedynku, obiecywał sobie załatwić sprawę z dobrym dla siebie wynikiem, a przynajmniej płatnąć go szpadą przez policzek tak, jak Cezar zalecał żołnierzom uczynić z Pompejuszem, chcąc, aby na zawsze zniszczyli tę piękność, którą się tak chełpił.
W duszy d’Artagnana tkwił niezłomnie zasób postanowień, wszczepionych mu wskazówkami ojca, wskazówkami, których istotą było: „Nie ustępować nikomu, oprócz króla, kardynała i pana de Tréville.“ Biegł więc raczej, niż szedł, ku klasztorowi Karmelitów Bosych, jak ich nazywano w owej epoce. Był to budynek bez okien, otoczony wyschłemi łąkami, które zazwyczaj służyły za miejsce spotkania ludziom, nie mającym czasu do stracenia.
Kiedy d’Artagnan objął spojrzeniem mały opustoszały teren, ciągnący się aż do podnóża murów klasztornych, Atos czekał tam zaledwie od pięciu minut, a zegary właśnie wydzwaniały południe. Był więc słowny, jak Samarytanka, i nawet największy rygorzysta w sprawach pojedynkowych nie mógłby mu nic zarzucić.
Atos, któremu rana dokuczała straszliwie, aczkolwiek chirurg pana de Tréville opatrzył ją na nowo, siedział na kamieniu przydrożnym i oczekiwał na swego przeciwnika z tym spokojem umysłu i godnością, jakie go zawsze cechowały. Ujrzawszy d’Artagnana, powstał i z grzecznością postąpił kilka kroków naprzeciw niego. D’Artagnan zaś zbliżał się ku niemu z kapeluszem w ręku, powłócząc piórem aż po ziemi.
— Panie — rzekł Atos, — uprzedziłem dwóch moich przyjaciół, którzy mają mi służyć za świadków, ale aż do tej chwili nie przybyli jeszcze. Dziwię się, że się spóźniają, albowiem nie jest to ich zwyczajem.
— Ja nie mam świadków, mój panie — odezwał się d’Artagnan, — albowiem, przybywszy dopiero wczoraj do Paryża, nie znam tu jeszcze nikogo, oprócz pana de Tréville, któremu polecił mnie mój ojciec, mający zaszczyt zaliczać się poniekąd do jego przyjaciół.
Atos zastanowił się przez chwilę.

— Nie znasz pan nikogo, oprócz pana de Tréville? — zapytał.
Z temi słowy, ruchem najpyszniej rycerskim, d’Artagnan wydobył szpadę....
— Tak, panie, nie znam nikogo.

— W takim razie — kończył Atos, mówiąc napół do siebie samego, na pół do d’Artagnana, — w takim razie, jeżeli zabiję pana, mogę zyskać opinię pożeracza dzieci.
— Niezupełnie, panie — odparł d’Artagnan z ukłonem, nie pozbawionym godności, — niezupełnie, skoro czynisz mi zaszczyt dobycia szpady przeciwko mnie, choć jesteś ranny i rana musi ci przeszkadzać.
— Bardzo przeszkadza, na honor, i przyznać muszę, że sprawiłeś mi pan piekielny ból; ale wezmę szpadę do lewej ręki, jak to zazwyczaj czynię w podobnych wypadkach. Nie sądź pan bynajmniej, abym robił przez to jakieś ustępstwo, albowiem władam bronią równie dobrze obiema rękami. Będzie to nawet niekorzystne dla pana: walka z mańkutem jest trudna dla ludzi, nie przyzwyczajonych do tego. I żałuję, że wcześniej nie uprzedziłem pana o tem.
— Jesteś pan rzeczywiście tak rycerski — odrzekł d’Rrtagnan z nowym ukłonem, — że nie wiem doprawdy, jak okazać moją wdzięczność za to.
— Zawstydzasz mnie pan — odezwał się Atos z wielkopańską miną; — proszę bardzo, mówmy o czemś innem, jeżeli to panu dogadza. A! na Boga, sprawiłeś mi pan straszny ból! ramię mnie pali.
— Gdybyś pan pozwolił — zaczął nieśmiało d’Artagnan.
— Co takiego?
— Posiadam cudowny balsam na rany, balsam, który otrzymałem od matki, a którego skutki wypróbowałem już sam na sobie.
— A więc?
— A więc jestem pewny, że balsam ten wygoiłby pańskie rany najpóźniej za trzy dni, po upływie zaś tego czasu, kiedy byłbyś pan wyleczony, wtedy poczytałbym sobie za honor służyć mu w każdej chwili.
D’Artagnan wypowiedział te słowa z prostotą, przynoszącą zaszczyt jego rycerskości, a nie uchybiającą w niczem jego odwadze.
— Dalibóg — odparł Atos, — podoba mi się ta propozycya, nie dlatego, bym chciał z niej skorzystać, lecz, że o milą już wyczuwa się z niej szlachcica. W ten to sposób przemawiali i postępowali owi dzielni rycerze z czasów Karola Wielkiego, na których wzorować się powinni kawalerowie nowocześni. Na nieszczęście minęły już czasy tego wielkiego monarchy. Żyjemy w czasach pana kardynała, i od dzisiaj za trzy dni będzie wiadomo, jakkolwiekbyśmy starali się ukryć tajemnicę, będzie wiadomo, powtarzam, że mamy się bić z sobą, i znajdą się środki, aby przeszkodzić naszemu pojedynkowi. Ach, czy te włóczęgi nie przyjdą dzisiaj wcale?
— Jeżeli się panu spieszy — rzekł d’Artagnan z tą samą prostotą, z jaką poprzednio proponował odroczenie pojedynku na trzy dni, — jeżeli się panu spieszy i chcesz zaraz spotkać się ze mną, proszę bardzo, nie krępuj się pan.
— Oto jeszcze jedno powiedzenie, które mi się podoba — odpowiedział Atos, skłaniając uprzejmie głowę w stronę d’Artagnana — i które dowodzi, że stoję nie wobec człowieka bez mózgu, lecz, że natrafiłem przedewszystkiem na człowieka o dzielnem sercu. Panie, lubię ludzi o takiem usposobieniu i jestem przekonany, że, jeżeli nie zabijemy jeden drugiego, mieć będę później prawdziwą przyjemność w obcowaniu z panem. Proszę jednak, zaczekajmy na tamtych panów, mam dosyć czasu, a w ten sposób pojedynek odbędzie się bardziej prawidłowo. Ale otóż i jeden z nich, jak mi się zdaje.
Istotnie na rogu ulicy Vaugirard ukazała się olbrzymia postać Portosa.
— Jakto? — zawołał d’Artagnan, — jednym z pańskich świadków jest pan Portos?
— Tak jest; czy to może nie dogadza panu?
— Bynajmniej.
— A oto nadchodzi i drugi.
D’Artagnan odwrócił się w stronę, wskazaną przez Atosa, i ujrzał Aramisa.
— Co? — zakrzyknął tonem jeszcze bardziej zdziwionym, niż poprzednio, — pańskim drugim świadkiem jest pan Aramis?
— Oczywiście. Czyż nie wiadomo panu, że nigdy nie czynimy nic jeden bez drugiego i że zarówno wśród muszkieterów, jak wśród gwardyi, zarówno na dworze, jak i w mieście, nosimy miano: Atos, Portos i Aramis, trzej nierozłączni. Ale wobec tego, że przybywasz pan z Dax czy z Pau...
— Z Tarbes — poprawił d’Artagnan.
— Wolno panu zatem nie znać tego szczegółu — kończył Atos.
— Na honor — zauważył d’Artagnan, — miło mi o tem widzieć, moi panowie. A jeżeli moja przygoda nabierze rozgłosu, dowodzić będzie przynajmniej, że wasz związek nie opiera się na kontrastach.
Tymczasem Portos przybliżył się, pozdrowił Atosa skinieniem ręki, a potem, odwróciwszy się ku d’Artagnanowi, przystanął niezmiernie zdziwiony.
Wspomnijmy mimochodem, że zmienił szarfę i zrzucił płaszcz.
— A to co znowu? — zapytał.
— Oto ten pan, z którym mam się pojedynkować — oświadczył Atos, wskazując ręką na d’Artagnana i pozdrawiając przybysza tym samym ruchem.
— I ja także mam się z nim bić — rzekł Portos.
— Ale dopiero za godzinę — odparł d’Artagnan.
— Ja również biję się z tym panem — odezwał się Aramis, podchodząc ku nim.
— Ale dopiero o godzinie drugiej — odpowiedział d’Artagnan z tym samym spokojem.
— Z jakiej przyczyny masz się pojedynkować z panem? — zapytał Aramis.
— Na honor, nie wiem bardzo dokładnie; uraził mnie w ramię. A ty, Portosie?
— Ja?... hm!... biję się, bo mi się tak podoba — odpowiedział Portos, rumieniąc się.
Atos, obserwujący bacznie wszystko, dojrzał nieznaczny uśmieszek na ustach Gaskończyka.
— Posprzeczaliśmy się o ubranie — rzekł młody człowiek.
— A ty, Aramisie? — pytał Atos.
— Ja biję się z powodu zatargu o teologię — odpowiedział Aramis, dając znak d’Artagnanowi i prosząc go w ten sposób, aby zachował w tajemnicy istotną przyczynę pojedynku.
Atos dojrzał znowu nieznaczny uśmieszek na ustach d’Artagnana.
— Doprawdy? — zapytał Atos.
— Nie mogliśmy się pogodzić co do jednego ustępu z dzieł świętego Augustyna — oświadczył Gaskończyk.
— Jest to niewątpliwie sprytny młodzieniec — mruknął Atos.
— A teraz, skoro zebraliście się panowie — odezwał się d’Artagnan, — pozwólcie, że wytłómaczę się przed wami.
Na dźwięk tego słowa „wytłómaczę“ po czole Atosa przemknęła chmura, pogardliwy uśmiech pojawił się na ustach Portosa, a przeczące skinienie było odpowiedzią Aramisa.
— Nie zrozumieliście mnie, panowie — oświadczył d’Artagnan, podnosząc głowę, na którą padł w tej chwili promień słońca, złocąc jej rysy szlachetne i dumne; — pragnę wytłómaczyć się przed wami na wypadek, gdybym nie mógł spłacić mojego długu wobec wszystkich trzech. Albowiem pan Atos ma pierwszeństwo w zabiciu mnie, co już odbiera dużo wartości pańskiemu zamiarowi, panie Portosie, a niweczy prawie postanowienie pańskie, panie Aramisie. A teraz, panowie, powtarzam, wybaczcie mi, ale wybaczcie to jedynie, i... do broni!
Powiedziawszy to, d’Artagnan dobył szpady najbardziej rycerskim ruchem.
Krew uderzyła mu do głowy i w tej chwili byłby gotów dobyć oręża przeciwko wszystkim choćby muszkieterom całego królestwa z tą samą odwagą, jak przeciwko Atosowi, Portosowi i Aramisowi.
Było właśnie kwadrans po dwunastej. Słońce stało w zenicie, a żar jego prażył zewsząd miejsce, wybrane na widownię pojedynku.
— Zaczyna być gorąco — rzekł Atos, dobywając również szpady. — Tymczasem nie chciałbym zdejmować kaftana, czuję bowiem w tej chwili, że moja rana krwawi na nowo; a byłoby mi przykro pokazywać panu krew, nie przez niego wylaną.
— Zapewniam pana — odezwał się d’Artagnan, — że doprawdy, bez względu na to, czy kto inny, czy ja ją wyleję, patrzeć będę zawsze z prawdziwym żalem na krew tak dzielnego szlachcica. Wobec tego zaś i ja także staję do walki w kaftanie.
— Dalej, dalej, moi panowie! — wtrącił Portos, — dosyć już tych grzeczności! Nie zapominajcie, że i my czekamy na swoją kolej.
— Mów we własnem imieniu, Portosie — przerwał Aramis, — skoro wyrażasz się tak grubijańsko. Ja bowiem sądzę, że panowie ci przemawiają do siebie w słowach najzupełniej dobranych i najzupełniej godnych dwóch szlachciców.
— Służę panu — rzekł Atos, stając w pozycyi.
— Jestem na rozkazy — odparł d’Artagnan, krzyżując żelazo.
Ale zaledwie oba rapiery zadźwięczały w zetknięciu, w tej samej chwili z poza węgła klasztoru wysunął się oddział gwardyi Jego Eminencyi pod dowództwem pana de Jussac.
— Gwardya kardynała! — zakrzyknęli nagle Portos i Aramis. — Szpady do pochew, panowie! szpady do pochew!
Ale już było zapóźno. Obu przeciwników zauważono w pozycyi, która nie mogła nastręczać żadnych wątpliwości co do ich zamiarów.
— Hola! — krzyczał Jussac, zbliżając się i dając znak swym żołnierzom, aby podążyli za nim, — hola! panowie muszkieterowie. Cóż to? pojedynek? Więc wydane edykty już nic nie znaczą?
— Jesteście panowie bardzo wspaniałomyślni — rzekł Atos głosem, brzmiącym nienawiścią, albowiem Jussac był jednym z tych, którzy atakowali go onegdaj. — Gdyby nam zdarzyło się spotkać was walczących, zaręczam, że nie usiłowalibyśmy wam przeszkodzić. Pozwólcie zatem dokończyć nam sprawę, a będziecie mieli przyjemność, nie narażając się na żadne trudy.
— Moi panowie, z żalem oświadczyć muszę, że jest to zgoła niemożliwe. Przedewszystkiem musimy wypełnić obowiązek. A zatem, jeśli łaska, szpady do pochew i proszę za nami.
— Panie — mówił Aramis, przedrzeźniając Jussaca, — posłuchalibyśmy z największą chęcią waszego miłego zaproszenia, gdyby to tylko od nas zależało; ale pan de Tréville stanowczo zabronił nam tego. Idźcie zatem swoją drogą; oto, co możecie najlepszego uczynić.
Drwiny te doprowadziły Jussaca do wściekłości.
— Zabierzemy was siłą, jeżeli nie będziecie posłuszni — oświadczył.
— Jest ich pięciu — rzekł półgłosem Atos, — a nas trzech tylko. Zostaniemy więc jeszcze raz pokonani, czyli, innemi słowy, trzeba będzie oddać tu życie, albowiem oświadczam stanowczo, że nie stanę przed kapitanem jeszcze raz zwyciężony.
Atos, Portos i Aramis zbliżyli się ku sobie w chwili, gdy Jussac szeregował swych żołnierzy.
Krótka ta chwila wystarczyła d’Artagnanowi, by powziął postanowienie. Bo oto nadeszła jedna z tych okoliczności, które decydują o życiu człowieka. Należało wybrać między królem a kardynałem i, dokonawszy wyboru, postępować konsekwentnie. Pojedynkować się — znaczyło być nieposłusznym prawu, znaczyło narażać głowę, znaczyło ściągać na siebie nieprzyjaźń ministra, potężniejszego od samego króla. Oto, nad czem zastanawiał się młody człowiek i, powiedzmy na jego pochwałę, nie zawahał się w wyborze ani na chwilę. Zwracając się do Atosa i jego przyjaciół, rzekł:
— Moi panowie, pozwólcie mi, jeśli łaska, sprostować poniekąd wasze słowa. Mówiliście, że jest was tylko trzech, tymczasem, jak mi się zdaje, jest nas tutaj czterech.
— Pan nie należysz do nas — zauważył Portos.
— Istotnie — odpowiedział d’Artagnan, — nie mam waszego munduru, ale należę do was duszą. Czuję doskonale, że mam duszę muszkietera, panowie, i to mnie ku wam pociąga.
— Na bok, młodzieńcze! — krzyczał Jussac, który niewątpliwie z ruchów i wyrazu twarzy odgadł zamiary d’Artagnana. — Możesz odejść; pozwalamy ci na to. Ratuj więc swoją skórę i zmykaj szybko.
Ale d’Artagnan nie ruszył się z miejsca.
— Jesteś naprawdę dzielnym chłopcem — rzekł Atos, ściskając rękę młodzieńca.
— No, naprzód! niema na co czekać! — powtórzył Jussac.
— Zaraz — odpowiedzieli Portos i Aramis, — zobaczymy jeszcze, jak to będzie.
— Jesteś pan wzorem wspaniałomyślności — oświadczył Atos.
Ale wszyscy trzej myśleli o młodości d’Artagnana i liczyli się z jego brakiem doświadczenia.
— Jest nas tylko trzech, z których jeden ranny, i prócz nas dzieciak — powtórzył Atos, — a tem nie mniej będą się chełpili, że było nas czterech.
— Zapewne, ale znowu cofnąć się... — odparł Portos.
— To trudno — wyrzekł Atos.
D’Artagnan zrozumiał ich wahanie.
— Więc w każdym razie wypróbujcie mnie, panowie — rzekł, — a przysięgam na honor, że nie ustąpię z placu, jeżeli zostaniemy pokonani.
— Jak się zowiesz, mój zuchu? — spytał Atos.
— D’Artagnan, panie.
— Dobrze więc! Atos, Portos, Aramis i d’Artagnan naprzód! — krzyknął Atos.
— Zatem, panowie, cóż postanawiacie ostatecznie? — zapytał po trzeci Jussac.
— Już postanowiliśmy — odpowiedział Atos.
— A mianowicie? — pytał Jussac.
— Chcemy mieć zaszczyt zmierzyć się z wami — odpowiedział Aramis, uchylając kapelusza jedną ręką, a drugą dobywając szpady.
— Zatem stawiacie opór? — krzyknął Jussac.
— Tam do licha! czy to pana dziwi?
I równocześnie dziewięciu przeciwników uderzyło na siebie z zaciekłością, co jednak nie wykluczało stosowania pewnej metody.
Atos natarł na niejakiego Cahusaca, faworyta kardynała, Portos zaatakował Bicarata, a Aramis stanął wobec dwóch przeciwników.
Co do d’Artagnana, ten znalazł się naprzeciwko samego Jussaca.
Serce młodego Gaskończyka biło tak mocno, że omal nie rozsadziło mu piersi — nie ze strachu, broń Boże, tego nie było tam ani śladu, lecz ze wzruszenia i chęci współzawodnictwa. Bił się, jak rozjuszony tygrys, okrążając swego przeciwnika z dziesięciu stron i zmieniając po dwadzieścia razy pozycyę i miejsce. Jussac był, jak wspomniano, wypróbowanym mistrzem w walce na szpady; mimoto jednak miał niezmiernie trudne zadanie bronić się przed przeciwnikiem, który, ruchliwy i rzutki, zmieniał co chwila metodę walki, atakował równocześnie z wszystkich stron, a obok tego sam zasłaniał się, jak człowiek, niesłychanie dbający o własną skórę.
Pod koniec walki Jussac stracił cierpliwość. Rozwścieczony, że ten, którego uważał za dzieciucha, trzyma go w szachu, zaperzył się i zaczął popełniać błędy. D’Artagnan, który, mimo braku doświadczenia, posiadał teoretyczną umiejętność, podwoił swą ruchliwość. Jussac, chcąc zakończyć walkę, wymierzył swemu przeciwnikowi straszliwy cios, pochyliwszy się aż ku ziemi; ale d’Artagnan odparował uderzenie i, podczas gdy Jussac prostował się, przesunął się ruchem węża pod jego szpadą i przeszył go na wylot. Jussac runął, jak kłoda.
D’Artagnan ogarnął wtedy niespokojnem i szybkiem spojrzeniem pole walki.
Aramis zabił już jednego ze swych przeciwników; ale drugi nacierał nań bardzo żywo. Mimoto położenie jego nie było niebezpieczne i mógł się jeszcze bronić.
Bicarat i Portos zadawali sobie nawzajem cięcia. Portos otrzymał już cięcie przez ramię, a Bicarat w udo. Ponieważ jednak ani jedna, ani druga rana nie była ciężka, walczyli dalej z tem większą zajadłością.
Atos, zraniony ponownie przez Cahusaca, bladł w oczach, lecz mimoto ani na krok nie ustępował; przerzucił tylko oręż do drugiej ręki i walczył teraz lewą ręką.
D’Artagnan, wedle obowiązujących w owej epoce prawideł pojedynkowych, mógł jednemu z nich pospieszyć z pomocą. Podczas gdy szukał wzrokiem, który z jego towarzyszów potrzebowałby tej pomocy, pochwycił spojrzenie Atosa. Spojrzenie to było niezwykle wymowne. Atos wolałby raczej zginąć, niż zawołać o pomoc; ale mógł patrzeć i wzrokiem prosił o poparcie. D’Artagnan odgadł to, skoczył naprzód ogromnym susem i dopadł z boku gwardzistę, wołając:
— Ze mną teraz sprawa! zabiję cię, panie gwardzisto!
Cahusac odwrócił się, a była to już ostatnia chwila. Atos, którego podtrzymywał jedynie ostatni wysiłek męstwa, osunął się na jedno kolano.
— Na Boga — zakrzyknął na d’Artagnana, — błagam cię, nie zabijaj go, młodzieńcze; mam z nim do załatwienia dawne porachunki, skoro tylko wygoją się moje rany i powrócę do zdrowia. Rozbrój go tylko, wytrąć mu szpadę. O tak! dobrze! doskonale!
Atos wydał ten okrzyk, ponieważ szpada Cahusaca wyleciała z jego ręki o jakie dwadzieścia kroków. D’Artagnan i Cahusac razem poskoczyli za nią — jeden, aby ją podnieść, drugi, aby temu przeszkodzić; lecz zwinniejszy d’Artagnan dobiegł pierwszy i postawił na niej nogę.
Cahusac poskoczył wówczas do gwardzisty, zabitego przez Aramisa, chwycił jego broń i chciał powtórnie natrzeć na d’Artagnana. Ale na drodze spotkał Atosa, który wytchnął już podczas przerwy, nastręczonej mu przez d’Artagnana, i sam stanął do walki, obawiając się, by d’Artagnan nie sprzątnął mu wroga.
D’Artagnan zrozumiał, iż Atos byłby niezadowolony, gdyby mu chciał przeszkodzić. Istotnie w kilka chwil później Cahusac runął na ziemię z gardłem, przeszyłem ostrzem szpady.
W tej samej prawie chwili Aramis przyłożył ostrze szpady do piersi powalonego na ziemię przeciwnika i zmusił go do błagania o pardon.
Tylko Portos i Bicarat walczyli jeszcze. Portos drwił tysiącem przechwałek: zapytywał przeciwnika, która może być godzina, składał mu życzenia z powodu, że brat jego miał otrzymać dowództwo oddziału w pułku nawarskim. Ale, dowcipkując, nie zyskiwał przewagi nad swym przeciwnikiem. Bicarat był bowiem jednym z tych ludzi żelaznej wytrzymałości, którzy padają dopiero po otrzymaniu śmiertelnej rany.
Tymczasem należało walce kres położyć. Mógł nadejść patrol i zaaresztować walczących, zarówno rannych, jak całych, zarówno królewskich żołnierzy, jak kardynalskich. Atos, Aramis i d’Artagnan otoczyli Bicarata, wzywając go do poddania się. Jakkolwiek jednak sam jeden tylko przeciwko wszystkim, i do tego ranny w nogą, Bicarat nie chciał ustąpić. Wtedy Jussac, który podniósł sią, podparłszy się na ramieniu, począł także wołać na niego, aby się poddał. Bicarat był Gaskończykiem, podobnie, jak d’Artagnan, — udawał głuchego i śmiechem odpowiadał na wezwania, a między jedną a drugą zasłoną przed cięciem znalazł nawet stosowną chwilą, by końcem szpady naznaczyć jakiś punkt na ziemi.
— Tu oto — mówił, parodyując ustąp z biblii, — tu oto umrze Bicarat, jedyny z tych, którzy są z nim.
— Ale ich jest czterech przeciwko tobie; dosyć już, rozkazują ci.
— Ach! skoro rozkazujesz, to zupełnie co innego — oświadczył Bicarat; — ponieważ jesteś moim dowódzcą, więc muszą ci być posłusznym.
I odskoczywszy w tył, złamał szpadą na kolanie, aby nie być zmuszonym do oddania jej, kawałki zaś przerzucił poprzez mur klasztorny, a potem skrzyżował ręce na piersiach i zagwizdał pieśń gwardzistów kardynała.
Dzielność budzi zawsze szacunek, nawet u nieprzyjaciela. Muszkieterowie oddali szpadami pokłon Bicaratowi i schowali je do pochew.
D’Artagnan uczynił to samo, potem zaś z pomocą Bicarata, który jedyny z gwardzistów kardynała trzymał się na nogach, przeniósł pod bramą klasztoru Jussaca, Cahusaca i tego z przeciwników Aramisa, który był tylko raniony. Czwarty, jak wspomnieliśmy, zginął. Pociągnęli za dzwonek, a następnie, unosząc cztery szpady, upojeni radością, podążyli ku pałacowi pana de Tréville.
Widziano ich, splecionych uściskiem, zajmujących całą szerokość ulicy i zatrzymujących każdego spotkanego muszkietera, tak, że wreszcie orszak zamienił się w pochód tryumfalny. Serce d’Artagnana pławiło się w upojeniu; szedł między Atosem a Portosem, ściskając ich czule.
— Nie jestem jeszcze muszkieterem — mówił do swoich nowych przyjaciół, przestępując próg pałacu pana de Tréville, — ale zostałem przynajmniej przyjęty na praktykanta, nieprawdaż?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.