Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.
GOSPODA POD CZERWONYM GOŁĘBNIKIEM.

Tymczasem król, zaledwie przybył do obozu, począł się niecierpliwić, pragnąc jak najrychlej stanąć do rozprawy z wrogiem, gdyż zresztą obok pobudek politycznych słuszniejszy on miał powód, niźli kardynał, do nienawiści wzglądem księcia Buckinghama i chęci załatwienia się z nim. Wydał tedy odpowiednie rozkazy przedewszystkiem do ataku na Anglików w celu wyparcia ich z wyspy Ré, a następnie zdobycia Rochelli. Nieporozumienia wszakże, jakie wynikły między panami Bassompierrem i Schombergiem a księciem d’Angoulème, opóźniały wszystko.
Panowie de Bassompierre i Schomberg, piastujący godność marszałków Francyi, uważali siebie przed innymi za uprawnionych do dowodzenia armią pod rozkazami króla. Natomiast kardynał, który obawiał się, aby Bassompierre, w głębi duszy hugenota, nie okazał się zbyt łagodnym względem Anglików i współwyznawców swych, mieszkańców Rochelli, forytował księcia d’Angoulème, którego król, na jego nalegania, zamianował swym namiestnikiem. Stąd wynikło, że z obawy, aby panowie de Bassompierre i Schomberg nie usunęli się od udziału w wojnie, musiano ustanowić poszczególne dowództwa, przyczem Bassompierre rozłożył się obozem na północ od miasta — od La Leu aż po Dompierre, książę d’Angoulème na wschód — od Dompierre po Perigny, a pan de Schomberg na południe — między Perigny i d’Angoutin.
Kwatera brata królewskiego znajdowała się w Dompierre, — król rezydował naprzemian w Etre i w La Jarrie, — nakoniec kwatera kardynała mieściła się na piaskach morskich koło mostu La Pierre, w nieobwarowanym, zwyczajnym domu. W ten sposób jegomość brat królewski miał na oku Bassompierre’a, król księcia d’Angoulème, a kardynał pana de Schomberg.
Po przeprowadzeniu tej organizacyi zabrano się do wyparcia Anglików z wyspy.
Okoliczności układały się pomyślnie. Anglicy, którzy, aby być dobrymi żołnierzami, potrzebują przedewszystkiem dobrego jadła, żywili się tu jedynie solonem mięsem i zepsutymi sucharami, wskutek czego w obozie ich poczęły się szerzyć choroby. W dodatku morze, w tym okresie roku bardzo burzliwe na wszystkich wybrzeżach oceanu, codziennie niemal rozbijało o brzegi jakiś statek, i brzegi te, począwszy od de l’Aiguillon aż po okopy forteczne, po każdym przypływie morza były pokryte szczątkami strzaskanych łodzi żaglowych i szalup. Wobec tego nie ulegało wątpliwości, że choć armia królewska nie wyruszyła jeszcze z obozu, książę Buckingham, pozostający na wyspie Ré jedynie przez upór, pewnego dnia będzie zmuszony odstąpić od oblężenia. Ponieważ jednak pan de Toirac doniósł, że w obozie nieprzyjacielskim rozpoczęto przygotowania do nowego ataku, król osądził, że należy dążyć do zakończenia sprawy, i w celu przyspieszenia rozstrzygającego starcia wydał odpowiednie zarządzenia.
Nie mamy zamiaru opisywać tu wypadków każdego dnia oblężenia. Przeciwnie, postanowiliśmy mówić tu jedynie o tem, co ma jakikolwiek związek z naszą opowieścią. Wypada nam wszakże zaznaczyć, że, ku wielkiemu zadowoleniu króla jegomości i chwale pana kardynała, rozprawa z księciem Buckingham zakończyła się świetnem zwycięstwem. Anglicy, wypierani krok za krokiem, pokonani we wszystkich potyczkach, rozbici w cieśninie koło wyspy Loix, musieli ratować się ucieczką na okręty, pozostawiając na polu walki dwa tysiące poległych żołnierzy, w tej liczbie pięciu pułkowników, trzech podpułkowników, dwustu pięćdziesięciu kapitanów i dwudziestu przedstawicieli wyborowej szlachty, przyczem stracili cztery działa i sześćdziesiąt sztandarów, które Klaudyusz de Saint-Simon zawiózł do Paryża i nader uroczyście zawiesił pod sklepieniami kościoła Notre-Dame.
W obozie odśpiewano „Te Deum“, a stamtąd echo poniosło je przez całą Francyę.
Kardynał tedy mógł skierować wszystkie siły ku oblężeniu Rochelli, nie obawiając się, przynajmniej na razie, żadnej dywersyi ze strony Anglików.
Był to jednak chwilowy tylko spokój. Schwytano wkrótce wysłannika księcia Buckinghama i ze znalezionych przy nim papierów uzyskano niewątpliwe dowody, że między Cesarstwem, Hiszpanią, Anglią i Lotaryngią zawiązało się przymierze, skierowane przeciwko Francyi. A potwierdziły to następnie dokumenty, znalezione w opustoszałej angielskiej kwaterze wojennej, którą książę Buckingham zmuszony był porzucić spieszniej, niż przewidywał. Dokumenty te, jak zapewnia w swych pamiętnikach pan kardynał, kompromitowały bardzo panią de Chevreuse, a tem samem i królową. Ponieważ zaś cała odpowiedzialność za sprawy państwa ciężyła na kardynale, nie można bowiem być samowładnym ministrem, nie ponosząc za wszystko odpowiedzialności, więc Jego Eminencya w dzień i w noc wytężał wszystkie zasoby swego genialnego umysłu, aby nie stracić z uwagi najdrobniejszego nawet poruszenia w każdem z wielkich państw Europy. Richelieu znał energię, a przedewszystkiem nienawiść Buckinghama, i czuł to dobrze, czem mu grozi kierowany ręką jego sojusz przeciw Francyi. Gdyby ten sojusz odniósł zwycięstwo, wówczas cały dotychczasowy wpływ kardynała w państwie przepadłby bezpowrotnie. Polityka hiszpańska i polityka austryacka miały w gabinecie Luwru swoich przedstawicieli, miały też i stronników; on tedy, Richelieu, minister francuski, minister narodowy z krwi i kości, runąłby w takich warunkach niechybnie. Król, posłuszny mu we wszystkiem, jak dziecko; ale i nienawidzący go, jak dziecko nienawidzi nauczyciela, oddałby go wówczas na pastwę osobistej zemsty brata królewskiego i królowej: byłby zgubiony, a razem z nim może i cała Francya. Należało temu zapobiedz.
Widziano też odtąd w owym małym domku przy moście de La Pierre, gdzie kardynał obrał sobie na czas wojny siedzibę, coraz liczniej przybywających a zmieniających się dniem i nocą gońców. Odwiedzali go więc tutaj dziwni zakonnicy, tak niezdarnie noszący swe habity, że łatwo można było poznać w nich łudzi, należących przedewszystkiem do kościoła wojującego; przybywały kobiety, przebrane za paziów i zakłopotane nieco swymi niezwykłymi kostiumami, których krój nie mógł całkowicie zamaskować zaokrąglonych ich kształtów; zjawiali się wreszcie wieśniacy z uczernionemi rękoma, lecz o zbyt zgrabnych nogach i wykwintnych ruchach, — wieśniacy, których o milę czuć było pańskością. Zdarzały się i mniej przyjemne odwiedziny; dwa czy trzy razy rozeszła się pogłoska, jakoby usiłowano kardynała zamordować. Co prawda, nieprzyjaciele Jego Eminencyi twierdzili, że to on sam nasyła na siebie owych rzekomych morderców, aby módz w razie potrzeby użyć prawa odwetu, — nie należy jednak nigdy wierzyć ani temu, co mówią ministrowie, ani w to, co opowiadają o nich ich wrogowie. Nie przeszkadzało to zresztą kardynałowi (któremu najzawziętsi nawet przeciwnicy nie odmawiali osobistej odwagi) odbywać nocne wycieczki czyto w celu zawiadomienia księcia d’Angoulème o szczególnie ważnych rozkazach, czy dla naradzenia się z królem w jakiejś sprawie, czy wreszcie dla rozmówienia się z wysłańcami, których kardynał nie chciał przyjmować u siebie w domu.
Muszkieterowie, nie mający przy oblężeniu miasta zbyt wiele zajęcia, nie byli trzymani krótko i wiedli życie wcale wesołe. A było to tem łatwiejsze, zwłaszcza dla naszych trzech znajomych, że, ciesząc się przyjaźnią pana de Tréville, otrzymywali bez trudności szczególne pozwolenia na przebywanie poza obozem nawet po jego zamknięciu.
Pewnego dnia, gdy d’Artagnan, stojący na straży przy okopach, nie mógł im towarzyszyć, Atos, Portos i Aramis, dosiadłszy koni i owinąwszy się w swe płaszcze żołnierskie, z ręką na kolbach pistoletów powracali we trójkę z małej oberży, jaką Atos wynalazł przed trzema dniami na drodze do La Jarrie, a którą nazywano gospodą „Pod Czerwonym Gołębnikiem“. Jechali drogą, wiodącą do obozu, bacząc przytem pilnie, jak wspomnieliśmy, aby nie wpaść w jakąś zasadzkę. W odległości mniej-więcej ćwierć mili od wioski Boinar wydało im się, że słyszą tętent pędzących za nimi koni. Zatrzymali się wszyscy trzej natychmiast i, stanąwszy w ścieśnionym szeregu, oczekiwali na środku drogi. Po upływie chwili, gdy księżyc wynurzył się właśnie z poza chmur, ujrzeli na zakręcie drogi dwóch jeźdźców, którzy na ich widok zatrzymali się także, jakgdyby namyślając się, czy jechać dalej, czy zawrócić. Wahanie to wydało się trzem naszym przyjaciołom nieco podejrzanem, — Atos więc, wysunąwszy się kilka kroków naprzód, zawołał gromkim głosem:
— Kto idzie?
— To ja zapytam: kto idzie? — odparł jeden z jeźdźców.
— To nie odpowiedź! — zawołał Atos. — Kto idzie? Mówić, albo damy ognia!
— Zastanówcie się, panowie, najpierw nad tem, co chcecie uczynić — odezwał się teraz inny, dźwięczny głos, przyzwyczajony widocznie do rozkazywania.
— Zapewne jakiś wyższy oficer, odbywający patrol nocny — rzekł Atos do towarzyszów. — Co robić?
— Kto jesteście? — pytał ten sam głos rozkazującym tonem. — Odpowiadajcie, lub pożałujecie gorzko nieposłuszeństwa.
— Jesteśmy muszkieterowie królewscy — odparł Atos, coraz bardziej przekonany, że człowiek, który ich wypytywał, miał do tego prawo.
— Z jakiego oddziału?
— Z oddziału pana de Tréville.
— Zbliżcie się w szeregu i zdajcie sprawę z tego, co tu o tej godzinie robicie.
Trzej towarzysze posunęli się naprzód, nieco stropieni, gdyż teraz już przestali wątpić, że znajdują się wobec potężniejszych od siebie. Atosowi pozostawili trud wytłómaczenia się.
Jeździec o dźwięcznym głosie, który odezwał się był do nich drugi, wyprzedził teraz o jakieś dziesięć kroków swego towarzysza, co widząc Atos dał znak Portosowi i Aramisowi, aby również pozostali z tylu, a sam wysunął się naprzód.
— Wybacz pan, panie oficerze — odezwał się Atos. — Nie wiedzieliśmy, z kim się spotykamy... Lecz przekonałeś się pan sam, że dobrze pełnimy straż.
— Pańskie nazwisko? — zapytał oficer, zakrywając część oblicza fałdami płaszcza.
— Ależ to ja pana poproszę przedewszystkiem, mój panie — zaczął Atos, oburzony nieusprawiedliwionem badaniem, — ja pana proszę, abyś dał nam dowód, że masz prawo nas wypytywać.
— Pańskie nazwisko? — powtórzył po raz drugi jeździec, opuszczając teraz połę płaszcza tak, że można było dojrzeć jego oblicze.
— Pan kardynał!? — zawołał zdumiony muszkieter.
— Pańskie nazwisko? — powtórzył po raz trzeci Jego Eminencya.
— Atos — odrzekł muszkieter.
Kardynał skinął na giermka, aby się zbliżył.
— Ci trzej muszkieterowie pojadą z nami — odezwał się doń półgłosem. — Nie chcę, aby wiedziano, że wyjechałem z obozu; zabierając ich z sobą, będę miał pewność, że nie powiedzą o tem nikomu.
— Jesteśmy szlachtą, Wasza Eminencyo — rzekł Atos; — zażądaj od nas słowa honoru i nie kłopocz się tą sprawą. Dzięki Bogu, umiemy dochowywać tajemnicy.
Kardynał utkwił przeszywające spojrzenie w śmiałym mówcy.
— Masz pan doskonały słuch, panie Atosie — rzekł. — Posłuchaj jednak, co ci powiem: bynajmniej nie z powodu nieufności proszę was, panowie, abyście mi towarzyszyli, lecz jedynie dla zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Jeżeli się nie mylę, towarzyszami pańskimi są panowie Portos i Aramis.
— Tak jest, Wasza Eminencyo — odpowiedział Atos, podczas gdy dwaj muszkieterowie, pozostający dotąd na uboczu, zbliżyli się z kapeluszami w ręku.
— Znam was, panowie — mówił kardynał, — znam was i wiem, że nie jesteście moimi przyjaciółmi, nad czem zresztą ubolewam... Wiem jednak także, że jesteście dzielną i prawą szlachtą i że można wam zaufać. Otóż, panie Atosie, bądź pan łaskaw towarzyszyć mi wraz ze swymi dwoma przyjaciółmi; będę miał z was eskortą, jakiej sam król mógłby mi pozazdrościć, gdybyśmy go spotkali.
Trzej muszkieterowie skłonili się aż do karków końskich.
— Na honor! — odezwał się Atos, — Wasza Eminencya czyni dobrze, zabierając nas z sobą. Spotkaliśmy na drodze podejrzane osobniki, a z czterema z nich mieliśmy nawet zatarg w gospodzie pod Czerwonym Gołębnikiem.
— Zatarg? I z jakiejże to przyczyny? — pytał kardynał. — Wiadomo wszakże panom, że nie lubią zwad.
— Dlatego też właśnie mam zaszczyt zawiadomić Waszą Eminencyą o tem, co zaszło. Albowiem ktoś inny mógłby przedstawić przebieg zajścia fałszywie i obudzić podejrzenia, że myśmy byli winni.
— A jakież były następstwa tej zwady? — pytał kardynał, marszcząc brwi.
— Obecny tu przyjaciel mój, Aramis, otrzymał szpadą lekką raną w ramią, co jednak, jak Wasza Eminencyą widzi, nie przeszkodzi mu jutro wziąć udział w walce, jeżeli Wasza Eminencyą każe przypuścić szturm.
— Nie należycie panowie do ludzi, którzy pozwalają sobie zadawać bezkarnie rany — odezwał się kardynał. — Otóż bądźcie panowie szczerzy; poczęstowaliście zapewne niezgorzej swych napastników? Wyspowiadajcie się przedemną; wszak wiecie, że mam prawo udzielać rozgrzeszenia...
— Ja, Eminencyo — mówił Atos, — nie wydobywałem nawet szpady z pochwy. Jednego z tych, z którymi wypadło nam się rozprawić, chwyciłem wpół i wyrzuciłem przez okno. Zdaje mi się jednak — dodał Atos z pewnem wahaniem, — że upadając złamał sobie ten drab nogą.
— Aha! — mruknął kardynał. — No, a pan, panie Portosie?
— Ja, Eminencyo, wiedząc, że pojedynki są wzbronione, chwyciłem jakąś ławą i jednemu z tych bandytów zadałem nią cios, który, zdaje mi sią, zdruzgotał mu ramię.
— Dobrze — rzekł kardynał. — A pan, panie Aramisie?
— Co do mnie, Eminencyo, jestem z natury łagodny i, jak to może Waszej Eminencyi wiadomo, mam zamiar wstąpić niebawem do zakonu; usiłowałem tedy przeszkodzić bójce i rozłączyć obie strony. Ale jeden z łotrów najniespodzianiej zranił mię podstępnie w lewe ramię, co wyprowadziło mię z cierpliwości, i dobyłem szpady. Wówczas drab rzucił się na mnie powtórnie, i zdaje mi się, nadział się niechcący na moją szpadę, aż mu jej ostrze wylazło plecami; wiem tylko napewno, że upadł i że wyniesiono go razem z jego dwoma kompanami.
— Do licha, panowie! — odezwał się kardynał, — trzech ludzi niezdolnych do walki z powodu zajścia w karczmie! Nie próżnujecie, jak widzę... A jakaż była przyczyna zwady?
— Nędznicy byli pijani — mówił Atos; — dowiedziawszy się, że w gospodzie jest jakaś kobieta, która przybyła tam wieczorem, chcieli wywalić drzwi.
— Wywalić drzwi? — pytał kardynał. — W jakim celu?
— Zapewne, aby ją zgwałcić — rzekł Atos. — Miałem już zaszczyt oświadczyć Waszej Eminencyi, że ci nędznicy byli pijani.
— A cóż to była za kobieta? młoda? ładna? — pytał kardynał z pewnem zaniepokojeniem.
— Nie widzieliśmy jej wcale, Wasza Eminencyo — odpowiedział Atos.
— Nie widzieliście jej, panowie? Hm! to dobrze! — rzekł kardynał, jakby sam do siebie.
— No, tak!... postąpiliście bardzo słusznie, broniąc honoru kobiety. Ponieważ zaś podążam właśnie do gospody pod Czerwonym Gołębnikiem, przekonam się o prawdzie słów waszych.
— Wasza Eminencyo — oświadczył dumnie Atos, — jesteśmy szlachcicami i nie zniżylibyśmy się do kłamstwa, chociażby nawet szło o ocalenie w ten sposób głów naszych.
— To też, panie Atosie, nie wątpię bynajmniej w to, co panowie opowiadacie... nie wątpię ani przez chwilę — rzekł i zapytał: — Czy ta kobieta była sama?
— Razem z nią był jakiś mężczyzna — odrzekł Atos; — zamknięci byli w pokoju... Przypuszczam, że to tchórz jakiś, gdyż, mimo hałasu, nie pokazał się wcale.
— „Nie sądźcie lekkomyślnie“, uczy Ewangelia — zauważył kardynał, na co Atos pochylił głowę.
— A teraz, panowie, dosyć już o tem — dodał. — Wiem już, co chciałem wiedzieć. Proszę za mną.
I zakrywszy twarz płaszczem, ruszył stępa naprzód, wyprzedzając o osiem lub dziesięć kroków swych towarzyszów.
Niebawem przybyli do cichej i samotnej gospody, przed którą stał uwiązany do jednej z zewnętrznych okienic osiodłany koń. W gospodzie było cicho; widocznie oberżysta, wiedząc zawczasu, jakie go czekają odwiedziny, odprawił natrętów.
Dziesięć kroków przed bramą kardynał dał znak swemu giermkowi i trzem muszkieterom, aby się zatrzymali, sam zaś podszedł do okna i trzykrotnie snadź w umówiony sposób zapukał.
Natychmiast wyszedł z oberży jakiś człowiek, otulony płaszczem, i szybko zamienił kilka słów z kardynałem, poczem dosiadł konia i ruszył drogą ku Surgères, wiodącą również do Paryża.
— Zbliżcie się, panowie — rozkazał kardynał.
Trzej muszkieterowie podeszli ku niemu.
— Prawdą jest, coście opowiadali — rzekł, zwracając się do nich, — i nie moja będzie wina, jeżeli to dzisiejsze spotkanie nie wyjdzie wam na korzyść. Tymczasem chodźcie, panowie, za mną.
I zsiadłszy z konia, co również za jego przykładem uczynili trzej muszkieterowie, rzucił lejce swemu giermkowi, poczem zwrócił się do oberżysty, który oczekiwał na progu. Muszkieterowie, przywiązawszy konie do okienicy, podążyli za nim.
— Czy masz pan jaki pokój na dole, gdzieby ci panowie mogli zaczekać przy dobrym ogniu na kominku? — zapytał kardynał, wskazując ręką trzech muszkieterów.
Oberżysta, dla którego kardynał był tylko oficerem, odwiedzającym damę, otworzył drzwi do wielkiej sali, gdzie właśnie popsuty piec przerabiano na okazały kominek.
— Oto — rzekł.
— Dobrze — oświadczył kardynał. — Wejdźcie tam, panowie, i zechciejcie na mnie zaczekać; za pół godziny będę z powrotem.
I gdy trzej muszkieterowie weszli do pokoju na dole, kardynał, nie żądając od oberżysty żadnych wskazówek, skierował się po schodach na górą, jak człowiek, obeznany z rozkładem domu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.