Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.
WINO ANDEGAWEŃSKIE.

Po beznadziejnych prawie wiadomościach o zdrowiu króla nadeszły do obozu wieści, że zaczyna się ono poprawiać i że nieodwołalnem życzeniem monarchy jest stanąć osobiście na czele oblężenia, więc skoro tylko będzie mógł dosiąść konia, wyruszy natychmiast w drogę.
Tymczasem brat królewski, w tem przekonaniu, że lada dzień zastąpi go w dowództwie ktoś inny, czyto książę d’Angoulème, czy Bassompierre lub Schomberg, którzy zresztą już spierali się o władzę, nie czynił nic prawie, tracąc dnie na małe podjazdy i nie odważając się przedsięwziąć ani jednego energiczniejszego kroku dla wypędzenia z wyspy Ré Anglików, którzy ciągle przypuszczali szturmy do cytadeli Świętego Marcina i do fortecy de La Prée, podczas gdy Francuzi ze swej strony oblegali Rochellę.
D’Artagnan, jak wspomnieliśmy, po zniweczeniu urządzonych na jego życie zamachów odzyskał zupełny spokój, co dzieje się zawsze, gdy ktoś uniknie niebezpieczeństwa i mniema, że przeminęło ono nazawsze. Dręczyła go obecnie jedna tylko troska, a mianowicie, że nie wiedział, co się dzieje z jego przyjaciółmi. Ale i tę zagadkę wyjaśnił mu wreszcie list, który w pierwszych dniach listopada nadszedł z Charleroi jednocześnie z adresowaną na jego imię posyłką. List zawierał, co następuje:

„Panie d’Artagnanie!
Panowie Atos, Portos i Aramis po odbytym u mnie sutym bankiecie, rozweseliwszy się nieco, hałaso-
wali tak bardzo, że dowódzca policyi królewskiej, człowiek nader surowy, zamknął ich na kilka dni w areszcie. Tymczasem, wypełniając otrzymane od nich polecenie, przesyłam panu dwanaście flaszek mojego wina andegaweńskiego, które im ogromnie smakowało. Pragną oni, abyś pan ten ulubiony przez nich trunek wypił za ich zdrowie.
Donosząc o tem z całem uszanowaniem, pozostaję pańskim uniżonym i oddanym sługą.
Godeau,
oberżysta panów muszkieterów.“

— Poczciwcy! — zawołał d’Artagnan, — myślą o mnie przy zabawie, tak samo, jak ja myślę o nich, nudząc się tutaj. Oczywiście wypiję za ich zdrowie, i to z całego serca... Ale nie będę pił sam.
I pobiegł natychmiast do dwóch gwardzistów, z którymi zawarł bliższą nieco znajomość, aby zaprosić ich na szklankę wybornego wina andegaweńskiego, jakie mu nadesłano z Charleroi. Jednego z nich zaprosił jeszcze tego samego wieczoru, drugiego zaś w dniu następnym; wspólne zebranie naznaczono na trzeci dzień, to jest na poza jutrze.
Wróciwszy do domu, d’Artagnan odesłał dwanaście flaszek wina do obozowej kantyny gwardzistów, zalecając troskliwe ich przechowanie, a w dzień uroczystości, mimo, że uczta była naznaczona na godzinę południową, wysłał Plancheta już o godzinie dziewiątej rano, aby przygotował wszystko, czego wymagało jej urządzenie.
Planchet, dumny z wyniesienia go na godność marszałka dworu, starał się jak najlepiej sprostać zadaniu i dowieść przytem swej inteligencyi. Do pomocy przybrał sobie służącego jednego z zaproszonych gwardzistów, nazwiskiem Fourreau, oraz rzekomego żołnierza, niedoszłego mordercy d’Artagnana, który teraz, nie należąc do żadnego pułku, wszedł w służbę młodego człowieka, a raczej stał się pomocnikiem Plancheta.
Nadeszła godzina uczty. Gdy przybyli obaj zaproszeni, wnet zastawiono potrawy, i biesiadnicy zasiedli do stołu, Planchet, założywszy serwetę na ramię, usługiwał, Fourreau otwierał flaszki, a Brisemont (tak się nazywał rekonwalescent) przelewał do szklanych karafek wino, które po zmąceniu w podróży już się dostatecznie ustało. Pierwsza wszakże z otwartych flaszek miała jeszcze na spodzie nieco mętów, więc Brisemont zlał osad do szklanki, i d’Artagnan pozwolił mu resztę wina z tej flaszki wypić, gdyż nieborak był jeszcze ciągle bardzo osłabiony.
Współbiesiadnicy zjedli już zupę i zamierzali właśnie wychylić pierwszą szklankę wina, gdy nagle z fortu Ludwika i z fortu t. zw. Nowego zabrzmiały wystrzały armatnie. Gwardziści, w przypuszczeniu, że jest to jakiś niespodziewany atak, bądź ze strony oblężonych, bądź też ze strony Anglików, chwycili szpady, d’Artagnan żwawo poszedł za ich przykładem, i wszyscy trzej wybiegli z kantyny, by podążyć na swe stanowiska. Zaledwie jednak znaleźli się poza kantyną obozową, dowiedzieli się o przyczynie alarmu. Naokół brzmiały gromkie okrzyki: „Niech żyje król!“, „Niech żyje kardynał!“, a odgłos bębnów rozlegał się ze wszystkich stron.
Istotnie król, zniecierpliwiony przymusową swą z powodu choroby bezczynnością, jak już wspomnieliśmy, wyruszył z Chaillot i przybywał właśnie z całym swym dworem, prowadząc dziesięć tysięcy żołnierzy. Muszkieterowie towarzyszyli mu w przedniej i tylnej straży. D’Artagnan, znalazłszy się w szeregu, wypatrywał swych przyjaciół, a postrzegłszy ich nareszcie, pozdrowił wymownym ruchem, gdy przechodzili obok niego, jak również powitał pana de Tréville, który poznał go natychmiast.
Po skończonej ceremonii przyjęcia króla w obozie czterej przyjaciele rzucili się sobie w objęcia.
— No, przyjaciele! — wołał d’Artagnan, — nie mogliście przybyć bardziej w porę. Mięsiwo nie wystygło jeszcze zapewne. Nieprawdaż, moi panowie? — dodał, zwracając się do dwóch gwardzistów, których przedstawił swym przyjaciołom.
— Aha! — rzekł Portos, — bankietujemy tu sobie, jak widzę.
— Mam nadzieję, że kobiet na tej uczcie niema Wtrącił Aramis.
— Ba! ważniejsza rzecz, czy jest w tej dziurze wino, któreby można pić? — pytał Atos.
— Ależ, na Boga, jest wasze właśnie wino, drodzy przyjaciele — odpowiedział d’Artagnan.
— Nasze wino? — zapytał Atos ze zdziwieniem.
— Tak jest, to wino, któreście mi przysłali.
— Myśmy przysłali wino?
— Wiecie przecież dobrze... wino z wzgórz andegaweńskich...
— Tak, znam to wino.
— I lubisz je przecie.
— Niewątpliwie... gdy niema szampana lub chambertina.
— Zatem w braku szampana i chambertina musicie się niem zadowolnić.
— Więc sprowadziłeś sobie wina andegaweńskiego? No, no! stałeś się, jak widzę, smakoszem — mówił Portos.
— Ależ jest to toż samo wino, jakie otrzymałem od was.
— Od nas? — zapytali trzej muszkieterowie ze zdziwieniem.
— To ty, Aramisie, przysłałeś mu może to wino? — spytał Atos.
— Nie, nie posyłałem. Może Portos uczynił mu z niego prezent?
— Nic mu nie posyłałem. Chyba Atos...
— Ja również nic o tem nie wiem.
— Jeśli więc nie pochodzi ono od was — rzekł d’Artagnan, — to w każdym razie od waszego oberżysty.
— Od naszego oberżysty?
— Tak jest, od waszego oberżysty, Godeau, tytułującego się oberżystą panów muszkieterów.
— Na honor! nie przeszkadza nam to, by je wypić, bez względu, skąd ono pochodzi — oświadczył Portos. — Jeżeli jest dobre, napijemy się z ochotą.
— Jestem innego zdania — przerwał Atos. — Nie należy pić wina, które pochodzi z niewiadomego źródła.
— Masz słuszność, Atosie rzekł d’Artagnan. — Więc żaden z was nie dał polecenia oberżyście Godeau, aby mi przysłał to wino?
— Nie. I skąd ci to przyszło twierdzić, jakoby miało być ono przez nas przysłane?
— Oto list — rzekł d’Artagnan, podając papier przyjaciołom.
— To nie jego pismo — odezwał się Atos. — Znam je dobrze, bo przed wyjazdem, załatwiając z nim nasze wspólne rachunki, miałem możność je poznać.
— List ten jest sfałszowany — oświadczył Portos. — Nie byliśmy wcale zamknięci w areszcie.
— D’Artagnanie — rzekł Aramis tonem wyrzutu, — czyż mogłeś naprawdę przypuścić, abyśmy się aż na taką awanturę narazić byli w stanie?
D’Artagnan zbladł, i zimny dreszcz przebiegł mu ciało.
— Co ci jest, przyjacielu? — zapytał Atos, kładąc mu rękę na ramieniu. — Zbladłeś... przerażasz mię...
Tylko w wyjątkowych wypadkach Atos przemawiał do niego tak tkliwie.
— Chodźcie! chodźcie prędko, drodzy przyjaciele! — wołał d’Artagnan. — Straszne mam podejrzenie!... Czyżby to znowu zemsta tej kobiety?...
Na te słowa Atos zacisnął pięści.
D’Artagnan pobiegł ku obozowej kantynie, a za nim pospieszyli trzej muszkieterowie i obaj gwardziści.
Zaledwie weszli do sali stołowej, d’Artagnan ujrzał leżącego na ziemi i wijącego się w strasznych męczarniach Brisemonta. Planchet i Fourreau, obaj śmiertelnie bladzi, usiłowali nieść mu ratunek. Ale było widoczne, że żadna pomoc nie zda się tu już na nic: twarz nieszczęśliwego była wykrzywiona śmiertelnymi skurczami.
— Ach! — zawołał umierający, spostrzegłszy d’Artagnana, — to niegodziwie! Darowałeś mi pan życie, aby mię następnie otruć...
— Ja miałbym to uczynić? — zakrzyknął d’Artagnan. — Co mówisz, nieszczęśliwy człowiecze?!
— Mówię, że to pan dałeś mi tego wina... mówię, że kazałeś mi je pan wypić... mówię, że pragnąłeś się pan na mnie zemścić... Uważam to za niegodziwość!...
— Nie mów tak, Brisemoncie — przekonywał d’Artagnan, — nie wierz temu! błagam cię, zaklinam...
— Och! jest jeszcze Bóg na niebie! On cię ukarze! Boże mój, spraw, aby i on tak kiedyś cierpiał, jak ja cierpię w tej chwili!
— Przysięgam ci na Ewangelię — wołał d’Artagnan, pochylając się nad umierającym, — przysięgam ci, że nie wiedziałem wcale, iż wino to było zatrute... Przysięgam ci, że miałem zamiar wypić je tak samo, jak ty...
— Nie wierzę! — odpowiedział żołnierz, wijąc się w boleściach, i po chwili skonał wśród strasznych męczarni.
— To okropne! — szeptał Atos, podczas gdy Portos tłukł flaszki, a Aramis wydawał spóźnione nieco polecenie, by sprowadzono spowiednika.
— Och, moi przyjaciele! — rzekł d’Artagnan, — jeszcze raz ocaliliście mi życie... i nietylko mnie, bo również i tym oto towarzyszom moim. Panowie! — mówił dalej, zwracając się do obu gwardzistów, — proszę was bardzo, abyście to, co się tu stało, zachowali w tajemnicy; w sprawę tę wmieszane są potężne osobistości, więc rozgłaszanie o tem sprowadzićby mogło na nasze głowy nieszczęśliwe następstwa!
— Ach, panie! — jąkał Planchet, obumierający z trwogi. — Ach, panie! tylko przypadkiem uniknąłem niebezpieczeństwa!
— Jakto, hultaju? — zawołał d’Artagnan, — więc i ty chciałeś się napić mojego wina?
— Chciałem wypić maleńki kieliszek, panie, za zdrowie króla... i byłbym to uczynił, gdyby Fourreau nie był mi powiedział, że mię wołają.
— Właściwie chciałem go stąd wyprawić, aby się samemu napić — przyznał się Fourreau, szczękając zębami z przerażenia.
— Wobec tego, co się stało — rzekł d’Artagnan, zwracając się do gwardzistów, — pojmujecie panowie, że uczta nasza musiałaby się nader smutno zakończyć. Proszę więc, raczcie mi wybaczyć, i odłóżmy nasze zebranie na inny dzień.
Obaj gwardziści z całą uprzejmością przyjęli usprawiedliwienie d’Artagnana i pożegnali go, by swoją obecnością nie krępować ścisłego przyjacielskiego kółka.
Skoro czterej przyjaciele pozostali bez świadków, spojrzeli po sobie wzrokiem, który dowodził, że pojmują całą grozą położenia.
— Przedewszystkiem wyjdźmy z tego pokoju — odezwał się Atos. — Niedobra to kompania z człowiekiem, który umarł, i to jeszcze gwałtowną śmiercią.
— Plancheciel — rzekł d’Artagnan, — zaopiekuj się zwłokami tego nieboraka. Niechaj je pochowają w poświęconej ziemi. Co prawda, popełnił zbrodnię, ale odpokutował za nią...
I czterej przyjaciele wyszli z pokoju, pozostawiając Planchetowi i Fourreau’wi trud oddania ostatniej posługi Brisemontowi.
Oberżysta dał im inny pokój, poczem przyniesiono im jajka, ugotowane na miękko; czystej wody zaczerpnął sam Atos wprost ze studni. Podczas posiłku w kilku słowach wtajemniczono w sprawę Portosa i Aramisa.
— Widzisz więc, drogi przyjacielu — rzekł d’Artagnan do Atosa; — jak ci mówiłem, jest to walka na śmierć i życie.
Atos skinął głową.
— Tak, taki — odparł, — widzę to dobrze. Sądzisz więc bez zastrzeżeń, że to ona?
— Jestem tego pewny.
— Co do mnie, przyznam ci się, że wątpię jeszcze.
— A ten kwiat lilii na ramieniu?
— Być może, że jest to Angielka, która dopuściła się we Francyi jakiejś zbrodni, i zato w ten sposób ją napiętnowano...
— Zaręczam ci, Atosie, że to jest nie kto inny, lecz twoja żona — powtarzał d’Artagnan. — Przypomnij sobie, że rysopis zgadza się zupełnie.
— Byłem wszakże pewny, że tamta nie żyje; powiesiłem ją przecież tak dobrze, że trudno przypuścić, aby mogła się uratować.
D’Artagnan powątpiewająco potrząsnął głową.
— Ale ostatecznie co teraz czynić? — zapytał.
— Faktem jest, że ciężko żyć w ten sposób, z mieczem, zawieszonym ciągle nad głową — odparł Atos, — i trzeba koniecznie znaleźć jakieś wyjście z tego położenia.
— Ale jakie?
— Posłuchaj! Musisz ją odszukać i rozmówić się z nią stanowczo. Powiesz jej: pokój albo wojna! I dasz szlacheckie słowo, że nigdy nie powiesz o niej nic złego, że nigdy nic przeciw niej nie przedsięweźmiesz. A ona wzamian niech ci przyrzeknie, że zaniecha wszelkich przeciw tobie knowań. Gdyby zaś nie chciała się na to zgodzić, możesz jej zagrozić, że pójdziesz do kanclerza, wreszcie do króla samego, że sprowadzisz kata, podburzysz przeciwko niej dwór, że ogłosisz powszechnie, iż jest napiętnowana, i doprowadzisz do pociągnięcia jej przed sądy. Gdyby zaś sądy ją uwolniły, to możesz jej zagrozić pod słowem szlacheckiem, że zabijesz ją przy pierwszem-lepszem spotkaniu w jakimkolwiek zaułku Paryża... że zabijesz ją, jak psa wściekłego...
— Podoba mi się dosyć ten sposób załatwienia sprawy — rzekł d’Artagnan. — Ale w jaki sposób ją odszukać.
— Czas, drogi przyjacielu, czas nastręczy ci sposobność; sposobność zaś jest walną pomocnicą człowieka. A im więcej się postawi na kartę, tem więcej się wygrywa, jeżeli się umie czekać.
— Tak, to prawda. Ale czekać w takich warunkach, mając w swem otoczeniu nieznanych morderców i trucicieli...
— Ba! — rzekł Atos, — Bóg miał nas dotąd w swej opiece, Bóg będzie nas strzegł i nadal.
— Nas samych, wierzę w to; zresztą jesteśmy mężczyznami, i nieraz z obowiązku wypada nam narażać swe życie. Ale ona! — dodał półgłosem.
— Ona? — spytał Atos.
— Konstancya!
— Pani Bonacieux!... Prawda, biedny przyjacielu! zapomniałem, że jesteś zakochany — rzekł Atos.
— Czyż nie dowiedziałeś się z listu, znalezionego przy tym zabitym drabie, że znajduje się ona w klasztorze? — wtrącił Aramis. — W klasztorze zaś nic jej nie grozi. I zapewniam cię, że skoro tylko zakończy się oblężenie Rochelli, ja także...
— Dobrze! — przerwał Atos, — dobrze, mój drogi Aramisie! Znamy twoje religijne powołanie...
— Jestem muszkieterem tylko chwilowo — odparł z pokorą Aramis.
— Zdaje się, że już dawno nie otrzymał wiadomości od swej kochanki — zauważył pod nosem Atos. — Lecz nie zwracajmy na to uwagi; wszak znamy się na tem dobrze...
— Otóż — oświadczył Portos — byłby tu jeden bardzo prosty środek.
— Jaki? — spytał d’Artagnan.
— Mówicie, że znajduje się w klasztorze?
— Tak jest.
— Gdy się tedy skończy oblężenie, porwiemy ją z tego klasztoru.
— Przedewszystkiem jednak trzebaby wiedzieć, w którym ją klasztorze umieszczono.
— Hm! to prawda — mruknął Portos.
— Czy nie przypuszczasz jednak, drogi d’Artagnanie, że to z woli królowej umieszczono ją w murach klasztornych, jako w najpewniejszem schronieniu? — spytał Atos.
— Tak sądzę.
— Więc Portos dopomoże nam najprędzej odszukać ją.
— A to jakim sposobem?
— Za pośrednictwem swojej margrabiny, księżnej czy też księżniczki krwi królewskiej, która zapewne ma wielkie wpływy.
— Sza! — zawołał Portos, kładąc palec na ustach. — Zdaje mi się, że należy ona do stronników kardynała i wskutek tego nie może wiedzieć o niczem.
— Skoro tak — odezwał się Aramis, — ja podejmuję się wywiedzieć o wszystkiem.
— Ty, Aramisie? — zawołali równocześnie trzej przyjaciele. — A jakimże to sposobem zdobędziesz te wiadomości?
— Dowiem się przez jałmużnika królowej, z którym łączą mię związki przyjaźni — odparł Aramis, rumieniąc się.
Zadowoleni z tego postanowienia, spożywszy swój skromny posiłek, czterej przyjaciele rozstali się, obiecując sobie zejść się ponownie tegoż samego jeszcze wieczora.
D’Artagnan wrócił do Minimes, a trzej muszkieterowie udali się do królewskiej kwatery, gdzie mieli otrzymać pomieszczenie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.