Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVII wieku |
Wydawca | Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Oblężenie Rochelli było jednem z najdonioślejszych wydarzeń politycznych za panowania Ludwika XIII i jednem z największych przedsięwzięć wojennych kardynała, — wypada więc tutaj, a nawet jest rzeczą konieczną podać o niem niektóre wiadomości, tem bardziej, iż wiele szczegółów tego oblężenia wiąże się ściśle z historyą, jaką zamierzyliśmy opowiedzieć.
Kardynał, przedsiębiorąc to oblężenie, miał bardzo poważne plany polityczne. Wyłuszczmy je tedy, zanim zajmiemy się rozpatrzeniem osobistych planów Jego Eminencyi, które miały może dla niego nie mniejszą wagę.
Z potężnych miast, jakie Henryk IV przeznaczył hugenotom na miejsce schronienia, pozostała im już tylko jedna Rochella. Chodziło zatem o zniszczenie tej ostatniej twierdzy kalwinizmu, a tem samem usunięcie niebezpiecznego fermentu, z którym wiązały się bez przerwy żywioły buntów domowych lub wojen zagranicznych. Hiszpanie, Anglicy, Włosi — awanturnicy rozmaitych narodowości, rycerze przemysłu, należący do wszelakich sekt, stawali na pierwsze wezwanie pod sztandarami protestantyzmu i organizowali się w rozległe stowarzyszenie, którego odnogi sięgały do wszystkich punktów Europy.
Rochella wskutek upadku innych miast kalwińskich nabrała nowego znaczenia, — stała się ogniskiem niezgody i wygórowanych pożądań. Co więcej, port jej był ostatniem otwartem wejściem do królestwa francuskiego dla Anglików. Zamykając ten port przed Anglią, odwiecznym wrogiem Francyi, zamierzał kardynał dokończyć dzieło, zapoczątkowane przez Joannę d’Arc i księcia Gwizyusza.
Toteż Bassompierre, będący zarazem protestantem i katolikiem — protestantem z przekonania, a katolikiem jako komandor orderu Świętego Ducha, — Bassompierre, Niemiec z urodzenia, lecz sercem Francuz, — Bassompierre wreszcie, wyłączny dowódzca oblężenia Rochelli, mawiał niejednokrotnie do innych magnatów protestanckich, podobnie jak on myślących:
— Zobaczycie, panowie, że będziemy o tyle głupi, iż zdobędziemy Rochellę!
I Bassompierre miał słuszność: zbombardowanie wyspy Ré pociągnęło za sobą wypadki w Cevennes, — zdobycie Rochelli było wstępem do edyktu nantejskiego.
Jak to już jednak wspomnieliśmy, obok tych planów ministra, burzącego i upraszczającego w ten sposób położenie, planów, należących do historyi, grały wcale niepoślednią rolę drobne plany człowieka zakochanego i zazdrosnego rywala, które kronikarz musi również uwzględnić. Richelieu, jak wiadomo, kochał się w królowej. Nie umiemy powiedzieć, czy miłość jego miała jakieś polityczne tylko cele, czy też była jednem z tych głębokich uczuć, jakie Anna Austryaczka wzbudzała w całem swem otoczeniu, — w każdym jednak razie, jak to widać z poprzednich wypadków naszego opowiadania, Buckingham zatryumfował nad kardynałem, a dwa czy trzy razy, zwłaszcza w sprawie zapinek, dzięki poświęceniu trzech muszkieterów i odwadze d’Artagnana, zakpił okrutnie z kardynała.
Chodziło zatem Richelieu’mu nietylko o uwolnienie Francyi od wroga, lecz również o zemstę nad rywalem. Zresztą zemsta miała być wielka i godna człowieka, który, jako szpadę bojową, dzierżył w swem ręku siły zbrojne całego królestwa.
Richelieu wiedział, że, walcząc z Anglią, walczy z Buckinghamem, — wiedział, że, odnosząc tryumf nad Anglią, odniesie równocześnie tryumf i nad Buckinghamem, — wiedział, że, upokarzając Anglię w oczach Europy, upokorzy Buckinghama w oczach królowej.
Podobnie Buckingham, mając przedewszystkiem honor Anglii na względzie, ożywiony był równocześnie takiemi samemi, jak kardynał, nadziejami. I on także pragnął osobistej pomsty. A nie mogąc pod żadnym pozorem wejść do Francyi, jako ambasador, zapragnął wejść tam, jako zwycięzca.
To też istotną stawką tej gry, jaka rozgrywała się między dwoma najpotężniejszemi mocarstami w celu zadowolenia ambicyi dwóch zakochanych ludzi, były oczy Anny Austryaczki.
Pierwszy tryumf przypadł w udziale księciu de Buckingham. Niespodziewanie pojawił się koło wyspy Ré, prowadząc dziewięćdziesiąt okrętów i około dwóch tysięcy ludzi, — niespodziewanie napadł na hrabiego de Toirac, rządzącego wyspą w imieniu króla, i po krwawej utarczce wylądował.
Wspomnimy tu nawiasem, że w utarczce tej zginął baron de Chantal, osierocając osiemnastoletnią córeczkę. Dziewczynką tą była późniejsza pani da Sévigne.
Hrabia de Toirac cofnął się do cytadeli Świętego Marcina z całą swą armią, pozostawiając jedynie jakąś setkę żołnierzy w małej forteczce, noszącej nazwę La Prée.
Wypadek ten przyspieszył działalnoćć kardynała; nie czekając, aż król i on sam obejmą naczelne dowództwo nad oblężeniem Rochelli, co było już postanowione, wyprawił na pole walki brata królewskiego, zlecając mu kierownictwo nad pierwszemi operacyami wojennemi, i rozkazał gromadzić na terenie wojennym wszystkie siły zbrojne, jakiemi mógł rozporządzać.
Do tego to właśnie przedniego oddziału wojsk należał nasz przyjaciel, d’Artagnan.
Jak już wspomnieliśmy, król miał wyruszyć za główną armią zaraz po ukończeniu roków sądowych. I istotnie, pomimo ataku febry, któremu uległ w dniu 23-im czerwca, wstając z sędziowskiego krzesła, tegoż dnia jeszcze wyruszył w drogę. Pogarszający się wszakże stan zdrowia zmusił go do zatrzymania się w Villeroi, a z nim razem musieli się też zatrzymać i jego muszkieterowie. Stąd wynikło, że d’Artagnan, wyruszywszy wraz z gwardyą dalej, został odłączony na czas jakiś od swych dobrych przyjaciół, Atosa, Portosa i Aramisa. A rozłąka ta, prócz żalu z powodu rozstania, byłaby go z pewnością bardzo poważnie zaniepokoiła, gdyby mógł przeczuć, jak straszne ze wszech stron groziły mu niebezpieczeństwa. Szczęśliwie wszakże, bez żadnej złej przygody, przybył około dziesiątego września 1627 roku do obozu pod Rochellą.
Sytuacya na polu wojny była bez zmiany: książę Buckingham i jego armia angielska, zająwszy wyspę Ré, oblegali bezskutecznie na razie cytadelę Świętego Marcina i forteczkę La Prée, a z drugiej strony od dwóch czy trzech dni rozpoczęto pierwsze kroki nieprzyjacielskie przeciwko Rochelli, posiłkując się obwarowaniami, jakie wzniósł książę d’Angoulème tuż pod bokiem miasta.
Gwardya pod dowództwem pana des Essarts rozłożyła się obozem w Minimes.
D’Artagnan, jak wiemy, ogarnięty pragnieniem dostania się jak najprędzej w szeregi muszkieterskie, nie bardzo przyjaźnił się z towarzyszami broni; wolał samotność, wśród której oddawał się rozmyślaniom. A rozmyślania te nie były wesołe. Od dwóch lat, odkąd przybył do Paryża, rzucił się w wir spraw publicznych, a natomiast, co się tyczy spraw osobistych, nic właściwie nie uczynił dla siebie — tak w miłości, jak i w zdobywaniu fortuny. Jedyną kobietą, którą naprawdę pokochał, była pani Bonaciaux. Ta jednak zniknęła bez śladu, i nie mógł się jeszcze dotąd dowiedzieć, co się z nią istotnie dzieje. Co do fortuny zaś, a właściwie karyery, zamiast ją zdobyć, on, chudopachołek, pozyskał sobie wroga w panu kardynale, więc w człowieku, przed którym drżeli najpotężniejsi w państwie, nie wyłączając samego króla. I jedynie pocieszało d’Artagnana to, że kardynał, który mógł go w jednej chwili zetrzeć na proch, nie uczynił tego dotychczas, — ta zaś pobłażliwość dla spostrzegawczego umysłu naszego młodego Gaskończyka była jakby światełkiem, dzięki któremu spoglądał spokojniej w przyszłość. Prócz tego uczynił sobie jeszcze innego wroga, mniej wprawdzie, jak sądził, groźnego, ale bądź co bądź wroga, którego nie można było lekceważyć. Wrogiem tym była milady. Wzamian osiągnął poparcie i życzliwość królowej. Ale w owych czasach życzliwość ta mogła być raczej jeszcze jednym powodem do prześladowania go, poparcie zaś z jej strony nie miało zgoła żadnego znaczenia, czego dowodem były losy pana Chalais i pani Bonacieux. Największą wartość ze wszystkiego, co pozyskał dotąd, mógł mieć dar królowej — dyament w pierścieniu, który miał na palcu, szacowany na pięć do sześciu tysięcy liwrów. Zważywszy jednak, że ożywiony ambitnymi projektami d’Artagnan postanowił go zachować, aby kiedyś w przyszłości był dlań dowodem wdzięczności królowej, zważywszy to, trzeba stwierdzić, że klejnot ów, dopóki nie spieniężony błyszczał na jego palcu, nie miał właściwie większej wartości, aniżeli kamienie, po jakich d’Artagnan stąpał w tej chwili, znalazłszy się samotnie na malowniczej dróżce, wiodącej z obozu do miasteczka d’Angoutin.
Pogrążony w rozmyślaniach o tem wszystkiem, młody nasz Gaskończyk zaszedł dalej, aniżeli zamierzał, i ani się spostrzegł, jak słońce zbliżyło się ku zachodowi.
Nagle w ostatnich jego promieniach ujrzał d’Artagnan poza przydrożnym płotem błyszczącą lufę rusznicy. Dzięki bystremu wzrokowi i wielkiej przytomności umysłu zrozumiał w jednej chwili, że rusznica nie znalazła się tu sama i że człowiek, który ją trzyma, nie żywi z pewnością przyjacielskich względem niego zamiarów, — postanowił tedy natychmiast wyjść na czyste pole. Zaledwie jednak uczynił parę kroków, gdy ujrzał i z drugiej strony wychylający się z poza skały wylot rusznicy. Nie mógł już wątpić, że to zasadzka na niego. Spojrzał instynktowo na pierwszą lufę i stwierdził z pewnem zaniepokojeniem, że obniża się ona w jego kierunku. Uchwyciwszy chwilę, gdy zatrzymała się nieruchomo, d’Artagnan rzucił się plackiem na ziemię i w tejże chwili usłyszał strzał oraz świst kuli nad swoją głową. Nie było czasu do stracenia Zerwał się nasz Gaskończyk na nogi, a prawie równocześnie kula z drugiego muszkietu wzbiła w górę kupkę kamyków na tem właśnie miejscu, z którego dopiero co się podniósł.
D’Artagnan nie należał do tych nierozważnych junaków, którzy gotowi się narazić nawet na śmieszną śmierć, byle tylko nie cofnąć się na krok; zresztą na cóż przydałaby się tu odwaga, skoro wpadł w uplanowaną zasadzkę?
— Jeżeli padnie trzeci strzał — pomyślał wnet, — zginą niechybnie.
I wziąwszy nogi za pas, począł uciekać w kierunku obozu z chyżością, jaka cechuje jego ziomków z Gaskonii. Pomimo jednak, że biegł bardzo szybko, człowiek, który pierwszy strzelił do niego, miał dość czasu, by nabić broń powtórnie. Po chwili też rozległ się trzeci strzał — tym razem lepiej wymierzony, gdyż kula, przeszywszy kapelusz d’Artagnana, zrzuciła mu go z głowy na odległość dziesięciu kroków.
Ponieważ d’Artagnan nie posiadał innego kapelusza, podniósł go szybkim ruchem, nie zatrzymując się w biegu, i po paru minutach, zadyszany i wybladły, dopadł do swego namiotu. Nie opowiadając nikomu o swej przygodzie, usiadł i zaczął się zastanawiać.
Zdarzenie to mogło mieć trzy przyczyny. Prawdopodobnie była to zasadzka oblężonych mieszkańców Rochelli, którym musiało się uśmiechać zabicie jednego z gwardzistów Jego Królewskiej Mości i zmniejszenie w ten sposób wrogiej armii choćby o jednego żołnierza, zwłaszcza, gdy można się było spodziewać, że żołnierz ten ma w kieszeni dobrze naładowaną kieskę. D’Artagnan wziął kapelusz do ręki, obejrzał dziurę, uczynioną przez kulę, i pokiwał głową. Nie była to kula z muszkietu, lecz z rusznicy, a celny strzał kazał przypuścić, że wystrzelono ze szczególnie doskonałej broni. Wobec tego zaś, że strzał pochodził z broni niewojskowej, upadło przypuszczenie zasadzki wojennej. — A więc był to może miły podarunek, pochodzący od pana kardynała... Czytelnik przypomina sobie zapewne, że właśnie w chwili, gdy dobroczynny błysk promieni słonecznych pozwolił d’Artagnanowi zauważyć lufę rusznicy, rozmyślał on nad względnością, okazywaną mu przez Jego Eminencyę. Ale rozważywszy to, d’Artagnan raz jeszcze potrząsnął głową. Kardynał rzadko używał podobnych środków wobec ludzi, których mógł dosięgnąć jednem poruszeniem ręki. — Mogła to być zatem zemsta milady. I to wydawało się najbardziej prawdopodobnem.
Napróżno usiłował przypomnieć sobie rysy twarzy lub ubrania morderców; uciekając szybko przed nimi, nie zdołał nic z tego zauważyć.
— Och, kochani moi przyjaciele! — szeptał d’Artagnan, — jakie mi was brak tutaj! Tej nocy d’Artagnan spał bardzo źle. Trzy czy cztery razy zrywał się łóżka, doznając wrażenia, że jakiś człowiek zbliża się ku niemu, aby go zasztyletować. Wreszcie światło dnia rozproszyło ciemności, które jednak nie naraziły go na żadną zgoła przygodę. Ale d’Artagnan rozumiał dobrze, że to, co się odwlekło, nie minęło bynajmniej bezpowrotnie. Przez cały dzień nie opuszczał namiotu, tłómacząc to sam przed sobą brzydką pogodą.
Nazajutrz o godzinie dziewiątej zrana apel wezwał żołnierzy do szeregów. Książę Orleanu odbywał przegląd wojsk. Gwardya stanęła pod bronią, i d’Artagnan zajął miejsce wśród towarzyszów. Jegomość brat królewski przejechał przed frontem armii; wyżsi oficerowie zbliżyli się ku niemu, aby go powitać, wśród nich zaś i kapitan gwardzistów, pan des Essarts. D’Artagnan, stojąc w szeregach, przyglądał się temu powitaniu, gdy w pewnej chwili wydało mu się, że pan des Essarts skinął na niego, by się przybliżył. Sądząc wszakże, że mu się to tylko wydawało, oczekiwał powtórnego skinienia swego przełożonego, i dopiero dostrzegłszy ponowny znak, wysunął się z szeregów, aby wysłuchać rozkazu.
— Książę potrzebuje kilku odważnych ludzi do wypełnienia pewnego niebezpiecznego zlecenia, mogącego jednak okryć chwałą tych, którzy go dokonają. Dlatego dałem ci znak, abyś był gotów.
— Dziękuję, kapitanie! — odparł d’Artagnan, który niczego nie pragnął więcej, jak odznaczyć się pod okiem naczelnego wodza.
Zdarzyło się, że mieszkańcy Rochelli przedsięwzięli podczas nocy wycieczkę z oblężonej twierdzy i zdobyli z powrotem forteczkę, którą przed dwoma dniami zajęły wojska królewskie. Obecnie chodziło o to, aby wysłać pod jej mury rekonesans w celu stwierdzenia, jakie siły zbrojne tam się znajdują.
Istotnie po niedługiej chwili książę Orleański odezwał się doniosłym głosem;
— Potrzeba mi trzech lub czterech ochotników pod wodzą jakiego pewnego zucha.
— Jeżeli chodzi o pewnego zucha, nie trzeba go daleko szukać, Wasza Wysokość — rzekł pan des Essarts, wskazując ręką d’Artagnana. — Skoro zaś Wasza Wysokość objawi swe zamiary, nie zbraknie i trzech czy czterech ochotników.
— Szukam czterech ludzi, którzyby poszli ze mną ochotnie choćby na śmierć — zawołał d’Artagnan, podnosząc szpadę.
Natychmiast stanęło obok niego dwóch towarzyszy z szeregów gwardyjskich, a do nich przyłączyli się dwaj żołnierze z pod innego sztandaru, — wymagana liczba była więc już w pogotowiu. D’Artagnan odmówił innym zgłaszającym się w dalszym ciągu, nie chcąc czynić krzywdy tym, którzy stawili się pierwsi.
Nie było wiadomo, czy mieszkańcy Rochelli po zajęciu forteczki opuścili ją, czy też pozostawili w niej zbrojną załogę, — należało więc zbadać wspomniane miejsce, aby się dokładnie o tem przekonać.
D’Artagnan ruszył ze swymi czterema towarzyszami wzdłuż okopów; dwaj gwardziści szli w jednym z nim rzędzie, — żołnierze nieco z tyłu. Kryjąc się w okopach, dotarli na odległość mniej-więcej stu kroków od forteczki, i tutaj d’Artagnan odwrócił się, by wydać żołnierzom jakieś zlecenie, ale ci gdzieś znikli. Przypuszczając, że ze strachu pozostali w tyle, ruszył z dwoma towarzyszami dalej. Minąwszy boczną szkarpę, zbliżyli się niemal na sześćdziesiąt kroków do forteczki. Naokół nie było widać nikogo, i można było sądzić, że forteczka jest opuszczona.
Trzej towarzysze, znalazłszy się na straconej placówce, poczęli się naradzać, co począć dalej, gdy wtem chmura dymu zakryła przed ich oczyma kamienne mury, a kilkanaście kul świsnęło nad głową d’Artagnana i jego dwóch kolegów. Dowiedzieli się więc tego, czego mieli się dowiedzieć: w forteczce znajdowała się załoga.
Bezużytecznem i nierozważnem byłoby pozostawać dłużej w tem tak niebezpiecznem miejscu, więc d’Artagnan i jego towarzysze rozpoczęli odwrót, mający wszelkie pozory ucieczki.
Gdy przybyli na skraj okopów, które miały ich zasłonić przed nieprzyjaciółmi, jeden z gwardzistów runął na ziemię; kula przeszyła mu piersi. Drugi gwardzista umykał dalej ku obozowi. D’Artagnan atoli, nie chcąc opuszczać ranionego towarzysza, schylił się, aby go podnieść i dopomódz mu wrócić do obozu, gdy w tejże samej chwili zabrzmiały znowu dwa strzały, i jedna z kul roztrzaskała głowę ranionego gwardzisty, a druga, przeleciawszy o dwa cale nad głową d’Artagnana, spłaszczyła Się o poblizką skałę.
Młody człowiek odwrócił się szybko, by się rozejrzeć. Atak nie mógł pochodzić z forteczki, albowiem przed strzałami stamtąd osłaniały uciekających okopy. W tejże samej chwili przyszli mu na myśl dwaj żołnierze, którzy tak tajemniczo zniknęli, a równocześnie przypomniał sobie dwóch morderców, którzy poprzedniego dnia wykonali zamach na niego. Zoryentowawszy się w jednej sekundzie, postanowił tym razem dowiedzieć się prawdy i, udając zabitego, padł na zwłoki swego towarzysza.
Niebawem wychyliły się z poza opuszczonych obwarowań w odległości jakichś trzydziestu kroków dwie głowy ludzkie, i d’Artagnan poznał owych dwóch zbiegłych żołnierzy. Nie pomylił się zatem; ludzie ci poszli za nim jedynie w celu zamordowania go, przyczem spodziewali się, że śmierć jego będzie policzona na karb strzałów nieprzyjacielskich. Ponieważ zaś przyszło im na myśl, że jeżeli d’Artagnan został tylko raniony, to może donieść władzy o ich zbrodni, więc zbliżali się teraz ku niemu, by go dobić. Na szczęście, zwiedzeni fortelem Gaskończyka, nie nabili powtórnie rusznic. I oto, gdy znaleźli się zaledwie o dziesięć kroków od niego, d’Artagnan, który padając nie wypuścił szpady z ręki, zerwał się nagle i jednym skokiem stanął przed nimi.
Mordercy zdawali sobie z tego sprawę, że, gdyby uciekli do obozu, nie położywszy trupem młodzieńca, zostaliby przez niego oskarżeni o zbrodnię. Zanim wszakże rzucili się do ucieczki w stronę oblężonego miasta, jeden z nich chwycił rusznicę za lufę i, posługując się nią, niby maczugą, wymierzył z ogromnym rozmachem straszny cios w stronę d’Artagnana. Młodzieniec, uskoczywszy na bok, uniknął uderzenia, ale jednocześnie otworzył wolną drogę bandycie, który natychmiast pomknął ku forteczce. Zauważyli to obrońcy forteczki, a nie wiedząc, w jakich zamiarach drab biegnie ku nim, dali ognia, i bandyta ze strzaskanem od kuli ramieniem runął na ziemię.
Tymczasem d’Artagnan, podniósłszy szpadę, rzucił się na drugiego żołnierza. Walka z nim wszakże nie trwała długo, gdyż nędznik miał na swą obronę jedynie nienabitą rusznicę. Szpada Gaskończyka odparła cios nieużytecznej broni i przeszyła udo mordercy, a gdy się powalił na ziemię, d’Artagnan z błyskawiczną szybkością oparł mu ostrze jej na gardle.
— Och! daruj mi życie, panie oficerze! — wołał bandyta. — Łaski! łaski! Wyjawię panu wszystko!
— Czy jednak to, co mi powiesz, warte jest twojego życia? — pytał młody człowiek, odwlekając zadanie śmiertelnego ciosu.
— Och, tak! jeżeli się ceni swoje życie, będąc tak młodym i dzielnym, jak pan jesteś, i mogąc wobec dwudziestu dwóch lat zaledwie osiągnąć wszystko...
— Nędzniku! — wołał d’Artagnan, — gadaj natychmiast, z czyjego polecenia usiłowałeś mię zamordować!
— Z rozkazu kobiety, której nie znam, lecz którą nazywają „milady“.
— Jakimże sposobem wiesz, że ją tak nazywają, skoro, jak twierdzisz, nie znasz jej wcale?
— Zna ją mój towarzysz, i on to właśnie tak ją nazywał; z nim się też układała, a nie ze mną. Przytem posiada on w kieszeni list tej damy, list, który może mieć dla pana doniosłe znaczenie, o ile mogłem wywnioskować ze słów, jakie od niego słyszałem...
— A dlaczego ty uczestniczyłeś w tym napadzie?
— Zaproponował mi, abyśmy we dwóch podjęli się tej roboty, ja zaś zgodziłem się na to.
— I jakąż sumę otrzymaliście za podjęcie się tej pięknej wyprawy?
— Sto luidorów.
— Wcale nieźle — rzekł młody człowiek, uśmiechnąwszy się. — Dowodzi to, że jestem coś wart. Sto luidorów! to już majątek dla dwóch takich łotrów, jak wy. Teraz pojmuję, że mogłeś się zgodzić... I nawet gotów jestem darować ci życie, ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim, panie? — zapytał żołnierz, któremu trwoga śmiertelnymi potami wciąż oblewała czoło.
— Oto pójdziesz i wyjmiesz list z kieszeni swego towarzysza.
— Ależ to, panie, także śmierć pewna, tylko innego rodzaju! — zawołał bandyta. — Gdybym poszedł po ten list, naraziłbym się na kule z fortecy...
— Ruszaj i przynieś mi ten list natychmiast, bo przysięgam, że w przeciwnym razie zginiesz z mojej ręki.
— Łaski, panie! ulituj się nademną! zaklinam cię na imię tej młodej kobiety, którą kochasz i którą może uważasz za umarłą, a która żyje jeszcze! — wołał bandyta, podnosząc się na kolana i opierając się na ręku, gdyż w miarę upływu krwi tracił coraz bardziej siły.
— Skąd wiesz, że istnieje kobieta, którą kocham, i że uważam tę kobietę za nieżyjącą? — spytał d’Artagnan.
— To wszystko jest powiedziane w tym liście, który ma w kieszeni mój towarzysz.
— Widzisz więc sam, że list ten muszę mieć bezwarunkowo — oświadczył d’Artagnan. — Nie zwlekaj zatem, nie wahaj się dłużej, bo chociaż wstrętem przejmuje mię myśl umoczenia powtórnie szpady w krwi takiego jak ty łotra, to jednak przysięgam na honor uczciwego człowieka...
I przy tych słowach d’Artagnan uczynił tak groźny gest, że raniony zerwał się na nogi.
— Wstrzymaj się, panie! wstrzymaj się! — wołał bandyta, odzyskując pod wpływem strachu odwagę. — Już idę! idę!
D’Artagnan odebrał żołnierzowi rusznicę, a gdy się drab koło niego zatoczył z osłabienia, popędził go ku towarzyszowi, uderzając w lędźwie rękojeścią szpady.
— Stój! Pokażę ci różnicę między człowiekiem odważnym a takim, jak ty, tchórzem! Zaczekaj! pójdę sam!
I szybkim krokiem, baczny na wszystko, a przedewszystkiem na wszelkie poruszenia wrogów na murach forteczki, wyzyskując przytem wszystkie nierówności terenu, d’Artagnan dotarł aż do drugiego żołnierza.
Miał do wyboru: albo zrewidować łotra na miejscu, albo zabrać go z sobą i, posłużywszy się jego ciałem, jako puklerzem, obszukać go dopiero pod osłoną wałów. D’Artagnan wybrał drugi sposób i zarzucił sobie ciało ranionego na ramię właśnie w chwili, gdy nieprzyjaciele dali ognia. Lekkie wstrząśnienie, głuchy trzask trzech kul, rozdzierających ciało, ostatni jęk i drganie przedśmiertne przekonały d’Artagnana, że ten, który chciał go zamordować, ocalił mu teraz życie.
Dostawszy się z powrotem poza wały, młodzieniec rzucił trupa obok rannego, który był równie blady, jak nieboszczyk, i natychmiast zajął się obszukaniem jego kieszeni: skórzana torba, kieska, zawierająca niewątpliwie część sumy, otrzymanej przez bandytę za morderstwo, kubek i kości do gry były całą spuścizną po zabitym. D’Artagnan pozostawił kubek i kości do gry tam, gdzie padły, kieskę rzucił rannemu i z pośpiechem otworzył skórzaną torbę. Wśród rozmaitych papierów bez wartości odnalazł następujący list, dla zdobycia którego narażał życie:
Podpisu nie było. Nie mogło wszakże ulegać żadnej wątpliwości, że list pochodził od milady, i dlatego d’Artagnan schował go starannie, jako niezbity przeciw niej dowód, poczem, zabezpieczony przed strzałami nieprzyjaciół występem wału, jął badać rannego. Drab wyznał, że wspólnie z zabitym obecnie towarzyszem podjął się porwać młodą damę, która wyjechała z Paryża przez rogatki de La Villette, — że jednak zatrzymali się po drodze w jakiejś karczmie, by się napić po kieliszku, wskutek czego spóźnili się, — powóz wyprzedził ich o dziesięć minut.
— Co polecono wam uczynić z tą kobietą? — pytał z trwogą d’Artagnan.
— Mieliśmy ją odwieźć do pałacu przy placu Królewskim — odpowiedział raniony.
— Więc tak, jak przypuszczałem — pomyślał d’Artagnan, — do milady...
I zadrżał niepokojem, gdy uprzytomnił sobie teraz, jak straszne pragnienie zemsty żywiła ta kobieta, skoro chciała zniszczyć nietylko jego samego, ale i tych, których on kochał, — i jak była wtajemniczona we wszystkie intrygi dworskie, jeżeli potrafiła wykryć wszystko. Wiadomości te zawdzięczała zapewne w niemałej mierze kardynałowi, — to nie ulegało wątpliwości.
Lecz, rozważając te różne wiążące się z sobą szczegóły, d’Artagnan doszedł ku wielkiej swej radości do przekonania, że królowa potrafiła wykryć, gdzie biedna pani Bonacieux pokutowała za swe przywiązanie, i wyswobodzić ją z niewoli. To tłómaczyło mu również liścik młodej kobiety i niedawny jej przejazd przez drogą do Chaillot, wydający mu się dziś niemal złudzeniem sennem.
Od tej chwili, jak mu to zresztą przepowiedział Atos, odnalezienie pani Bonacieux stało się zupełnie możliwem; klasztor przecie nie był niezdobytą twierdzą.
Przekonanie to oddziałało kojąco na jego serce. Odwrócił się do ranionego bandyty, który z niepokojem śledził malujące się na jego twarzy wrażenia, i wyciągając ku niemu rękę, rzekł:
— Nie chcę pozostawiać cię tutaj; ruszajmy w drogę. Oprzyj się na mojem ramieniu. Wracamy do obozu.
— Dobrze, panie! — odpowiedział raniony, który nie chciał uwierzyć w podobną wspaniałomyślność d’Artagnana. — Ale czy nie poprowadzi mię poto, by kazać mię tam powiesić?
— Poręczyłem słowem honoru, że daruję ci życie — odparł d’Artagnan. — A teraz oto darowuję ci je poraz wtóry.
Ranny zaczął na klęczkach ponownie całować nogi swego wybawiciela. Lecz d’Artagnan nie miał już żadnej zgoła przyczyny zostawać dłużej tak blizko stanowiska wrogów, więc, rychło ukróciwszy objawy jego wdzięczności, skierował się wraz z nim w stronę obozu.
Tymczasem gwardzista, który był umknął z pod forteczki po pierwszych wystrzałach, opowiedział w obozie, że czterej jego towarzysze zginęli. Można tedy wyobrazić sobie, jakie w pułku zapanowało zdumienie i powszechna radość, gdy ujrzano młodego człowieka, powracającego cało i zdrowo!
D’Artagnan, wytłómaczywszy ranę swego towarzysza i śmierć drugiego żołnierza niespodzianą wycieczką wrogów z forteczki, opowiedział też, na jakie niebezpieczeństwa byli narażeni, i wywołał wśród słuchaczy niezwykłe wrażenie. Wyprawa ta uczyniła zeń prawdziwego tryumfatora, i przez cały dzień armia tylko o nim mówiła, a jegomość brat królewski polecił wyrazić mu swe zadowolenie.
Ponieważ zaś każdy dzielny czyn daje człowiekowi pewne zadowolenie wewnętrzne, więc i czyn d’Artagnana przyniósł mu jakiś błogi spokój, którego tak bardzo potrzebował. I wydało mu się, że rzeczywiście może już być spokojny, skoro jeden z jego wrogów poległ, drugi zaś był mu teraz wiernie oddany.
Ale spokój ten dowodził tylko, że d’Artagnan nie znał jeszcze milady.