Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX.
STRASZNA ZJAWA.

Kardynał wsparł łokieć na rękopisie, głowę zaś na dłoni i przez chwilę wpatrywał się w młodzieńca. Nikt nie spoglądał nigdy tak głęboko i badawczo, jak kardynał Richelieu.
D’Artagnan uczuł, że spojrzenie to rozpala mu żyły, niby gorączka. Nie tracił jednak spokoju i, trzymając w ręku kapelusz, oczekiwał bez zbytniej dumy, lecz i bez uniżoności, aż Jego Eminencya raczy przemówić.
— Pochodzisz pan z d’Artagnanów bearneńskich? — zapytał kardynał.
— Tak, Wasza Wielebność — odpowiedział młodzieniec.
— Istnieje kilka rodzin d’Artagnanów w Tarbes i w okolicy — mówił kardynał; — z której z nich pan się wywodzisz?
— Jestem synem tego d’Artagnana, który brał udział w wojnach religijnych pod wodzą wielkiego króla Henryka, ojca miłościwie nam panującego Króla Jego Mości.
— Tak, to się zgadza. Przed sześciu czy siedmiu miesiącami przybyłeś pan tutaj ze stron rodzinnych, aby szukać szczęścia w stolicy?
— Tak, Eminencyo.
— Jechałeś pan przez Meung, gdzie spotkała cię jakaś przygoda... nie pamiętam już w tej chwili, jaka.
— Eminencyo — odpowiedział d’Artagnan, — zdarzyło się...
— Nie trzeba, nie trzeba! — przerwał kardynał z uśmiechem, dowodzącym, że wiedział o wszystkiem równie dobrze, jak Gaskończyk. — Miałeś pan list polecający do pana de Tréville, nieprawdaż?
— Tak jest, Eminencyo; ale właśnie podczas owego nieszczęsnego zajścia, jaki mi się przytrafiło w Meung...
— List zaginął — dokończył kardynał. — Tak jest, wiem o tem. Ale pan de Tréville jest znakomitym fizyognomistą, poznającym ludzi z pierwszego wejrzenia... to też umieścił pana w oddziale swego szwagra, pana des Essarts, pozostawiając panu nadzieję, że lada dzień dostaniesz się w szeregi muszkieterskie.
— Wasza Eminencya posiada doskonałe wiadomości — potwierdził d’Artagnan.
— Od tego czasu wydarzyło się panu niejedno: przechadzałeś się pan kiedyś poza klasztorem Kartuzów, aczkolwiek lepiej byłoby dla pana, gdybyś dnia tego znajdował się gdzieindziej; odbyłeś pan z przyjaciółmi podróż do wód w Forges, przyczem towarzysze zostali zatrzymani po drodze, a pan pojechałeś dalej, w czem zresztą nie było nic dziwnego, skoro pewne sprawy powoływały pana do Anglii...
— Eminencyo — rzekł zmieszany d’Artagnan, — udałem się tam...
— Na polowanie, do Windsoru, czy też gdziendziej... Nikomu nic do tego... Wiem o tem, bo obowiązkiem moim jest wiedzieć o wszystkiem. Po powrocie zostałeś pan powołany przed pewną dostojną osobistość, i z przyjemnością stwierdzam, że przechowujesz dar, od niej otrzymany.
D’Artagnan miał na palcu dyament, otrzymany od królowej; zapomniał był zostawić go w domu, — teraz zaś na uwagę, uczynioną przez kardynała, odwrócił szybko pierścień kamieniem do dłoni. Był to, rozumie się, odruch spóźniony.
— Nazajutrz — mówił dalej kardynał — odwiedził pana pan de Cavois, prosząc, abyś przybył do mego pałacu; nie posłuchałeś pan wezwania... i źle uczyniłeś.
— Obawiałem się, żem wpadł w niełaskę Waszej Eminencyi...
— I z jakiegoż to powodu, mój panie? Czy za to, że wypełniałeś pan rozkazy swoich przełożonych z taką gorliwością i odwagą, do jakich nikt inny nie byłby zdolny?... Z tego powodu miałbyś wpadać w niełaską u mnie?... Przeciwnie, mogłeś za to spodziewać się chyba tylko mej pochwały! Karzę jedynie tych, którzy mi okazują nieposłuszeństwo, nie zaś tego rodzaju ludzi, jak pan, którzy są posłuszni... aż nazbyt... A na dowód tego przypomnij pan sobie datę dnia, gdy poleciłem wezwać pana do siebie... przypomnij pan sobie, co się wydarzyło tego samego wieczora.
W ten to właśnie wieczór porwano panią Bonacieux.
D’Artagnan wzdrygnął się na samo wspomnienie, że zaledwie przed pół godziną nieszczęśliwa kobieta znajdowała się w pobliżu niego, niewątpliwie i tym razem uwożona z woli tej potęgi, która poprzednio spowodowała jej porwanie.
— Nakoniec — mówił dalej kardynał, — ponieważ od pewnego czasu nie słyszałem nic o panu, zapragnąłem dowiedzieć się, co się z panem dzieje. Zresztą powinieneś wspominać mnie z wdzięcznością; zauważyłeś zapewne, jakie względy okazywano panu we wszystkich okolicznościach.
D’Artagnan pochylił z szacunkiem głowę.
— Wynikało zaś to — ciągnął kardynał dalej — nietylko z mego poczucia sprawiedliwości, ale miało też swe źródło i w pewnym planie, jaki co do pana powziąłem.
D’Artagnana ogarniało coraz większe zdumienie.
— Chciałem przedstawić panu ów plan właśnie tego dnia, gdy otrzymałeś po raz pierwszy moje wezwanie. Ale nie zjawiłeś się pan u mnie. Na szczęście zwłoka ta nie spowodowała nic złego, i dzisiaj dowiesz się o wszystkiem. Siadaj pan, panie d’Artagnanie, tu, przedemną; zanadto dobrym jesteś szlachcicem, aby słuchać stojąc.
I przy tych słowach ruchem ręki wskazał kardynał młodemu człowiekowi stojące obok krzesło. Ale d’Artagnan był nazbyt oszołomiony niespodziankami, jakie go tu spotkały, i usiadł dopiero wtedy, gdy kardynał powtórzył wezwanie.
— Jesteś pan dzielnym młodzieńcem, panie d’Artagnanie — mówił kardynał, — a co więcej, jesteś rozważnym człowiekiem. Lubię ludzi, posiadających zalety umysłu i serca. Nie przerażaj się pan — dodał z uśmiechem, — nazywam tu ludźmi serca tych, którzy są dzielniki nieustraszeni, Ale, chociaż jesteś pan młody i wchodzisz w świat zaledwie, masz już potężnych nieprzyjaciół, i jeżeli nie będziesz się miał na baczności, zgubią pana!
— Niestety, Eminencyo — odpowiedział młody człowiek, — przyjdzie im to z łatwością, gdyż są silni i posiadają dobre oparcie, ja zaś w przeciwstawieniu jestem sam.
— Tak, to prawda. Lecz chociaż jesteś pan sam, dokazałeś już niejednego, i nie wątpię, że dokażesz więcej. Sądzę wszakże, że w awanturniczej karyerze, jaką sobie obrałeś, potrzebujesz kierownika. Nie pomylę się bowiem, twierdząc, że przywiodła pana do Paryża ambicya i pragnienie zdobycia tu powodzenia...
— Jestem w tym wieku, w którym się miewa szalone nadzieje — odparł d’Artagnan.
— Szalonemi mogą być one tylko u głupców, a pan odznaczasz się niezwykłym umysłem. Cobyś pan powiedział, gdybym panu dał w mojej gwardyi stopień chorążego, a po wyprawie wojennej stanowisko dowódzcy oddziału?
— Ach, Eminencyo!
— Godzisz się pan, nieprawdaż?
— Eminencyo! — odparł d’Artagnan z zakłopotaniem.
— Jakto? odrzucasz pan moją propozycyę? — zawołał kardynał ze zdziwieniem.
— Służę w gwardyi Jego Królewskiej Mości, Eminencyo, i nie mam powodu do niezadowolenia.
— Zdaje mi się — mówił kardynał, — że i moja gwardya należy do składu armii Jego Królewskiej Mości i że ten, kto służy w armii francuskiej, służy tem samem królowi.
— Wasza Eminencya źle zrozumiał moje słowa...
— Chodzi panu zapewne o jakiś pozór dla takiej zmiany, nieprawdaż? Rozumiem. Otóż pozór ten znaleźć bardzo łatwo. Awans, rozpoczynająca się wyprawa wojenna, sposobność, jaką panu daję, oto wytłómaczenie przed światem. Przed samym sobą zaś wytłómaczysz pan przyjęcie mojej propozycyi potrzebą uzyskania silnej i pewnej protekcyi. Przytem, powtarzam, brak panu w karyerze kierownictwa. Bo powinieneś wiedzieć, mości d’Artagnanie, że dochodzą mych uszu bardzo poważne skargi na pana; nie poświęcasz bynajmniej wszystkich dni i nocy służbie królewskiej...
D’Artagnan zarumienił się.
— Zresztą — kończył kardynał, kładąc rękę na grubym stosie papierów, — mam tu właśnie przed sobą wszystkie akty, dotyczące pana. Pragnąłem jednak, zanim je przeczytam, pomówić z panem. Wiem, że jesteś człowiekiem, ważącym się na wszystko, a czyny pańskie, dobrze pokierowane, mogą przynieść panu wiele dobrego, zamiast prowadzić go na złą drogę. Zastanów się pan tedy poważnie i powiedz, co o tem sądzisz.
— Dobroć Waszej Eminencyi zawstydza mię — odpowiedział d’Artagnan. — Dowodzi ona wzniosłości ducha, wobec której czuję się nędznym, niby robak ziemny. Ponieważ jednak Wasza Eminencya pozwala mi mówić szczerze...
Tu d’Artagnan zawahał się na chwilę.
— Proszę, niech pan mówi.
— A więc powiem Waszej Eminencyi, że znalazłbym się w niezwykle trudnem położeniu... Wszyscy moi przyjaciele służą w oddziałach muszkieterów i gwardyi królewskiej, a natomiast nieprzyjaciele, fatalnym jakimś zbiegiem okoliczności, znajdują się w służbie Waszej Eminencyi. Gdybym zatem przyjął propozycyę, jedni uważaliby mi to za złe, drudzy zaś patrzyliby na mnie niechętnie.
— Czyżbyś pan sądził w przesadnej swej dumie, że ofiarowuję panu zamało w porównaniu z jego wartością? — spytał kardynał z ironicznym uśmiechem.
— Wasza Eminencya jest dla mnie niesłychanie dobry, i przeciwnie, zdaje mi się, że nie uczyniłem nic jeszcze, aby na tę dobroć zasłużyć. Niebawem jednak rozpoczyna się oblężenie Rochelli; będę walczył pod okiem Waszej Eminencyi, i jeżeli przypadnie mi w udziale to szczęście, że zdołam się w jakiś sposób odznaczyć, w sposób, któryby zwrócił uwagę Waszej Eminencyi, wówczas będę przynajmniej mógł się chlubić czemś, coby usprawiedliwiało okazaną mi łaskawość. Wszystko czas okaże... I jeżeli mi szczęście posłuży, zdobędę może prawo oddania się sam na usługi Waszej Eminencyi; dzisiaj sprawiałoby to wrażenie, jakgdybym się sprzedał...
— Innemi słowy: nie chcesz pan wejść w moją służbę — rzekł kardynał tonem oburzenia, lecz nie pozbawionym pewnego szacunku. — Pozostań pan zatem wolnym i zachowaj nadal swe nienawiści i sympatye.
— Eminencyo...
— Dobrze, dobrze — przerwał kardynał. — Nie mam żalu do pana. Powinieneś jednak rozumieć, że bronienie przyjaciół i wynagradzanie ich jest kłopotliwe do tego stopnia, iż dla nieprzyjaciół nic już nie pozostaje. Dam panu wszakże pewna radę: strzeż się pan, panie d’Artagnanie, albowiem z chwilą, gdy wypuszczę pana z mojej opieki, nie dałbym już ani grosza za pańskie życie.
— Będę się miał na baczności, Wasza Eminencyo — odparł Gaskończyk z szlachetną pewnością siebie.
— A w chwili, gdy cię dotknie nieszczęście — mówił kardynał, podkreślając te słowa, — przypomnij pan sobie, że to ja sam szukałem pana i czyniłem wszystko, co możliwe, aby uchronić go przed tem nieszczęściem.
— Cokolwiek mię spotka — oświadczył d’Artagnan, kładąc rękę na piersi i pochylając głowę, — żywić będę dozgonną wdzięczność dla Waszej Eminencyi za życzliwe słowa, jakie usłyszałem w tej chwili.
— Spotkamy się tedy, jak pan powiedziałeś, na polu walki, panie d’Artagnanie. Ponieważ zaś i ja się tam udaję — tu ręką wskazał kardynał przygotowaną dla siebie wspaniałą zbroję, — będę miał pana na oku... Po powrocie zaś z wyprawy wojennej porachujemy się...
— Ach, Eminencyo! — zawołał d’Artagnan, — oszczędź mi twej niełaski i, jeżeli raczysz uznać, że postąpiłem tu uczciwie, pozostań biernym.
— Młodzieńcze — rzekł Richelieu, — jeżeli kiedyś jeszcze będę mógł powtórzyć ci dzisiejsze moje słowa, przyrzekam, że to uczynię.
Ten ostatni zwrot Richelieu’go wyrażał tak wielką wątpliwość, że przeraził d’Artagnana bardziej, aniżeli groźba, był bowiem ostrzeżeniem, — ostrzeżeniem o jakiemś grożącem mu niebezpieczeństwie. D’Artagnan otwierał już usta, aby odpowiedzieć, lecz kardynał pożegnał go wyniosłym ruchem ręki.
D‘Artagnan skierował się ku wyjściu. Lecz na progu serce niemal przestało mu bić w piersi; niewiele brakowało, a byłby się cofnął. Wnet jednak przyszła mu na myśl poważna, surowa postać Atosa. Gdyby przyjął propozycyę, jaką mu kardynał przedstawił, Atos nie podałby mu więcej ręki... Atos wyparłby się go napewno... I tylko obawa przed tem powstrzymała go ostatecznie, — tak silny bowiem wpływ wywiera na swe otoczenie istotnie wielki charakter.
D’Artagnan zeszedł na dół tymi samymi wielkimi schodami, którymi był tu przybył, a zastawszy przed bramą Atosa oraz czterech muszkieterów, oczekujących go i już nieco zaniepokojonych, jednem słowem rozwiał ich obawy. Planchet pospieszył natychmiast zawiadomić innych, że niema potrzeby stać dłużej na czatach, bo pan jego wyszedł zdrowo i cało z pałacu kardynała.
Po powrocie do mieszkania Atosa d’Artagnan zaspokoił ciekawość Aramisa i Portosa, którzy poczęli go wypytywać o przyczynę tak niezwykłego zaproszenia do kardynała, i objaśnił ich, że pan de Richelieu wezwał go, aby zaproponować mu wstąpienie do swej gwardyi ze stopniem chorążego. Gdy się zaś dowiedzieli, że d’Artagnan propozycyę tę odrzucił, zgodnie pochwalili jego postępek. Jedynie Atos zadumany milczał i dopiero po wyjściu Aramisa i Portosa odezwał się:
— Postąpiłeś tak, jak powinieneś był postąpić, d’Artagnanie... Ale być może, że dla swej karyery uczyniłeś źle...
D’Artagnan westchnął, bo głos ten dziwnie się zgadzał z jakimś tajemnym głosem wewnętrznym, przepowiadającym mu wielkie oczekujące go nieszczęścia.
Dzień następny upłynął na przygotowaniach do wyprawy. D’Artagnan poszedł pożegnać pana de Tréville. Przypuszczano jeszcze w tej chwili, że rozłączenie muszkieterów i gwardyi będzie jedynie chwilowe, — król bowiem miał w tym dniu uczestniczyć w obradach parlamentu, a nazajutrz wyruszyć również na pole walki. Pan de Tréville zapytał przedewszystkiem d’Artagnana, czy może mu w czemś dopomódz, na co tenże z dumą odpowiedział, że posiada wszystko, co mu było potrzebne.

wieczorem wszyscy towarzysze z oddziału gwardyi pana des Essarts i z oddziału muszkieterów pana de Tréville, których łączyła wzajemna przyjaźń, zebrali się na wspólną biesiadę i, jak łatwo się domyślić, spędzono noc niezwykle burzliwie,. albowiem w podobnych wypadkach wszelkie niepokoje można zagłuszyć jedynie wielką wesołością. Rozstawano się wszakże w nadziei spotkania się, kiedy się Bogu spodoba i jeżeli wogóle spodoba się Bogu.
Rano na pierwszy dźwięk trąbki przyjaciele rozłączyli się: muszkieterowie pospieszyli do pałacu pana de Tréville, gwardziści zaś do koszar pana des Essarts. Obaj kapitanowie poprowadzili natychmiast swe oddziały do Luwru, gdzie król miał odbyć przegląd wojsk.
Król był smutny i jakby cierpiący, co pozbawiało go poniekąd rycerskiej postawy. Istotnie dnia poprzedniego podczas roków sądowych dostał ataku febry. Tem niemniej postanawiał wyruszyć wieczorem w drogę i, pomimo wszelkich udzielanych mu rad, chciał przedtem odbyć przegląd wojsk, w nadziei, że, rozruszawszy się, przezwycięży ogarniającą go słabość.
Po ukończeniu przeglądu wyruszyła z miasta jedynie gwardya, — muszkieterowie bowiem mieli towarzyszyć królowi. Dzięki tej zwłoce Portos miał jeszcze dość czasu, by przejechać się po ulicy Niedźwiedziej i pochwalić się swem pysznem umundurowaniem i wspaniałym rumakiem. Pani prokuratorowa zanadto go kochała, by, ujrzawszy go przejeżdżającego, nie poprosić go przed rozstaniem do siebie. Dała mu zatem znak, aby zsiadł z konia i odwiedził ją w domu. Portos wyglądał wspaniale: dźwięczały mu u nóg ostrogi, promieniał na piersiach pancerz, szpada dumnie trącała po łydkach. Tym razem pomocnicy nie odważyli się na najlżejszy uśmieszek; Portos miał minę obcinacza uszu.
Zaprowadzono też muszkietera do pana Coquenard. Szare jego oczy rozbłysły zazdrosnym gniewem, gdy ujrzał kuzyna w błyszczącym nowym stroju i patrzącą na niego z zachwytem żonę swoją. Pocieszył się wszakże myślą, że według powszechnego mniemania wyprawa miała być ciężka, więc żywił w głębi serca słodką nadzieję, że Portos legnie na polu walki.
Pożegnał się wreszcie Portos czule z panem Coquenard, który życzył mu wszelkiej pomyślności, a następnie z panią Coquenard, nie mogącą powstrzymać łez, których nikt jednak nie tłómaczył fałszywie, gdyż wiedziano, że kochała bardzo swoich krewnych i niejednokrotnie staczała z mężem ciężkie z ich powodu utarczki.
Istotne wszakże pożegnanie pani Coqnenard z Portosem odbyło się dopiero w jej pokoju, a było wprost rozdzierające. Gdy zaś wreszcie wsiadł na konia i odjechał, prokuratorowa, dopóki go tylko mogła dojrzeć, wywijała mu na pożegnanie chusteczką, wychylając się przez okno tak gwałtownie, jakgdyby miała zamiar rzucić się z piętra na dół. Portos przyjmował te oznaki czułości z miną człowieka, przywykłego do podobnych manifestacyi, i dopiero na rogu ulicy odwróciwszy się ku niej, uniósł w górę kapelusz na znak pożegnania.
Aramis tymczasem u siebie w domu pisał długi list. Do kogo? — nie wiedział nikt. W przyległym pokoju oczekiwała Ketty, która jeszcze tego samego wieczora miała wyruszyć do Tours. Atos wypijał małymi łykami ostatnią flaszę swego hiszpańskiego wina. A d’Artagnan maszerował już w szeregach swego pułku.
Przechodząc przez przedmieście Świętego Antoniego, młody nasz Gaskończyk odwrócił się i spojrzał wesoło na Bastylję. Szkoda wszakże, iż dzięki temu nie zauważył innej rzeczy, mianowicie przejeżdżającej na izabellowatym koniu milady, która wskazywała go właśnie palcem dwom bardzo podejrzanie wyglądającym drabom. Zbliżyli się oni natychmiast ku szeregom, aby go dobrze zapamiętać, zapytali jeszcze wzrokiem, czy to on istotnie, a milady, potwierdziwszy im skinieniem głowy, podcięła konia i odjechała, pewna już, że rozkazy jej zostaną wypełnione bez pomyłki.
Dwaj podejrzani ludzie szli jakiś czas, obserwując d’Artagnana, a na granicy przedmieścia Świętego Antoniego dosiadłszy koni, z którymi czekał tu na nich jakiś służący bez liberyi, pośpieszyli za pułkiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.