Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVII wieku |
Wydawca | Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
O godzinie czwartej czterej przyjaciele zebrali się w mieszkaniu Atosa. Nie potrzebując już troskać się o umundurowanie, kryli jednak w sercach osobiste tajemne niepokoje; zawsze bowiem poza szczęściem chwili obecnej kryje się obawa przyszłości.
Zaledwie się drzwi za nimi zamknęły, gdy wszedł Planchet, niosąc dwa listy do d’Artagnana: jeden z nich był to mały, pięknie złożony bilecik podłużnego formatu z ładną zieloną pieczęcią woskową i wyciśniętym na niej gołąbkiem z gałązką oliwną w dzióbku, — drugi list był dużego formatu, złożony w kwadrat i opatrzony przejmującemi trwogą pieczęciami Jego Eminencyi księcia kardynała.
Na widok małego bileciku serce d’Artagnana zadygotało w piersi, gdyż poznał charakter pisma, które, choć widział je raz tylko w życiu, utkwiło mu jednak głęboko w pamięci. Pochwycił bilecik i szybko zerwał pieczęć.
Tak brzmiał list, nie opatrzony wcale podpisem.
— To zasadzka — oświadczył Atos. — Nie powinieneś tam chodzić, d’Artagnanie.
— A jednak jestem pewny — odparł d’Artagnan, — że rozpoznaję charakter pisma autorki tego listu.
— Pismo może być dobrze podrobione — rzekł Atos. — Między godziną szóstą a siódmą wieczorem droga, wiodąca do Chaillot, jest najczęściej pusta; byłoby to toż samo, jakgdybyś urządził sobie w tej porze przechadzkę do lasu Bondy.
— Gdybyśmy jednak udali się tam razem! — szukał wybiegów d’Artagnan. — Do licha! trudno przecież przepuścić, aby pożarto nas żywcem wszystkich czterech, razem ze służbą, z końmi i z bronią.
— Byłaby to dobra sposobność pokazania się w pełnym rynsztunku — zauważył Portos.
— Jeżeli jednak kobieta, od której liścik ten pochodzi, nie życzy sobie, aby ją zobaczono — upierał się Atos, — to pomyśl przecież, d’Artagnanie, że skompromitujesz ją, co bynajmniej nie jest godne szlachcica.
— Pozostaniemy z tyłu, a on sam się zbliży — twierdził Portos.
— Zapewne. Nie należy jednak zapominać, że z pędzącej karety mogą strzelać, jak z zasadzki.
— Ba! — wtrącił d’Artagnan, — gdyby nawet strzelano, nie trafią. A wówczas dopędzimy karetę i osoby w niej jadące wyprawimy na tamten świat, zmniejszając sobie w ten sposób liczbę nieprzyjaciół.
— Słusznie powiedziane — oświadczył Portos. — Jak wojna, to wojna! Zresztą będzie to jednocześnie sposobność wypróbowania broni...
— Tak jest; nie odmawiajmy sobie tej przyjemności — odezwał się Aramis swym zwykłym śpiewnym i melancholijnym głosem.
— Jak się wam podoba — rzekł Atos.
— Panowie! — nawoływał d’Artagnan, — jest już pół do piątej, więc ledwie możemy zdążyć, by o szóstej znaleźć się na drodze do Chaillot.
— I gdybyśmy wyruszyli zapóźno — dodał Portos, — niktby nas nie zauważył, a przecie zależy nam na tem, by nas widziano. Spieszmy więc, moi panowie.
— Zapomniałeś jednak o drugim liście — odezwał się Atos. — A zdaje mi się, iż pieczęć już sama wskazuje, że zasługiwałby na otwarcie. I oświadczam, że budzi on we mnie obawę w przeciwieństwie do tego bileciku, który tak czule ukryłeś na sercu.
D’Artagnan zarumienił się.
— Istotnie, moi panowie! — rzekł młodzieniec. — Dowiedzmy się teraz, czego sobie odemnie życzy Jego Eminencya.
I odpieczętowawszy list, czytał:
— Do dyabła! — zawołał Atos, — schadzka, budząca niepokój z innego względu, aniżeli tamta.
— Udam się na nią, powróciwszy z pierwszej — rzekł d’Artagnan. — Jedna jest naznaczona na godzinę pół do siódmej, druga na ósmą; starczy więc czasu na obie.
— Hm! jabym na tę drugą nie poszedł wcale, — oświadczył Aramis. — Dobrze wychowany kawaler nie może zlekceważyć schadzki, naznaczonej przez kobietę; natomiast rozważny szlachcic może się wytłómaczyć z niestawienia się na rozkaz Jego Eminencyi, zwłaszcza, skoro ma powody przypuszczać, że nie poto go wezwano, aby mu prawić komplimenty.
— Podzielam najzupełniej przekonanie Aramisa — wtrącił Portos.
— Już raz, moi panowie, otrzymałem podobne zaproszenie za pośrednictwem pana de Cavois — odpowiedział d’Artagnan. — Nie stawiłem się, i zaraz nazajutrz spadło na mnie straszne nieszczęście; porwana została Konstancya... Teraz więc pójdę bez względu na to, co się ze mną stać może.
— Jeżeli tak postanowiłeś, nie będę ci odradzał — rzekł Atos.
— A Bastylia? — spytał Aramis.
— Ba! przecież w razie potrzeby wyswobodzicie mię stamtąd.
— Oczywiście! — zawołali razem Aramis i Portos z taką pewnością siebie, jak gdyby urzeczywistnienie przyrzeczenia nie nastręczało żadnej zgoła trudności. — Oczywiście, wyswobodzimy cię stamtąd. Jednak ze względu na to, że już pojutrze mamy wyruszyć w drogę, byłoby może lepiej nie narażać się na niebezpieczeństwo dostania się do Bastylii.
— Postąpimy inaczej, i to będzie pewniejsze — oświadczył Atos. — Nie opuścimy go dzisiaj wieczorem ani na chwilę i będziemy czekali nań przy bramach pałacu. Każdy zaś dobierze sobie do pomocy trzech muszkieterów, i gdybyśmy ujrzeli jaką karetę o podejrzanym wyglądzie, z opuszczonemi zasłonami drzwiczek wyjeżdżającą z bramy, uderzymy na nią niespodziewanie. Dawno już nie zaglądaliśmy w oczy gwardzistom pana kardynała, i pan de Tréville gotów mniemać, że zamarła już w nas odwaga...
— Atosie! — zawołał Aramis, — jesteś stanowczo stworzony na wodza armii! Jak się wam ten plan podoba? — zwrócił się do innych.
— Przepyszny! — odpowiedzieli chórem młodzi ludzie.
— A zatem — oświadczył Portos — spieszę do pałacu pana de Tréville i uprzedzę naszych towarzyszów broni, by byli gotowi na godzinę ósmą; spotkamy się z nimi na placu przed pałacem kardynała. Wy tymczasem każcie służącym osiodłać konie.
— Ja nie mam własnego konia — odezwał się d’Artagnan, — ale wezmę wierzchowca ze stajni pana de Tréville.
— Niepotrzeba — przerwał mu Aramis; — możesz dosiąść jednego z moich koni.
— A ileż ty masz koni? — spytał d’Artagnan.
— Trzy — odparł z uśmiechem Aramis.
— Mój drogi — zauważył Atos, — jesteś z największą pewnością najlepiej w całem królestwie Francyi i Nawarry uposażonym poetą.
— Ależ, kochany Aramisie, na cóż ci aż trzy konie? Nie pojmuję doprawdy, poco kupiłeś trzeciego...
— Bynajmniej go nie kupiłem. Przyprowadził mi go dzisiaj rano jakiś służący bez liberyi, przyczem nie chciał powiedzieć, u kogo służy, i tylko oświadczył, że wypełnia rozkaz swojego pana...
— Albo swojej pani — podchwycił d’Artagnan.
— To wszystko jedno — odpowiedział Aramis, rumieniąc się. — Oświadczył więc, że pani jego poleciła mu odprowadzić tego rumaka do mojej stajni, zabraniając wyjawić, od kogo pochodzi.
— No, no! tylko poetom zdarzają się podobne wypadki — odezwał się poważnie Atos.
— W każdym razie porozumiejmy się — mówił d’Artagnan. — Na którym z wierzchowców postanowiłeś jeździć? na tym, którego kupiłeś, czy też na otrzymanym w podarunku?
— Rozumie się, że na tym, którego mi podarowano. Pojmujesz przecie, d’Artagnanie, że nie mógłbym postąpić inaczej bez ubliżenia...
— Nieznajomemu ofiarodawcy — dokończył d’Artagnan.
— Tajemniczej ofiarodawczyni — poprawił Atos.
— Więc koń, którego kupiłeś, nie będzie ci potrzebny?
— Mniej-więcej tak.
— Czy wybierałeś go sam?
— I to z największą uwagą. Wiesz przecie, że bezpieczeństwo jeźdźca zależy w głównej mierze od konia.
— Odstąp mi go tedy za cenę kupna.
— Zamierzałem właśnie ofiarować go tobie, drogi d’Artagnanie, pozostawiając ci dowolny czas na zwrócenie mi należności za tę drobnostkę.
— Ile zapłaciłeś za niego?
— Osiemset liwrów.
— Oto czterdzieści podwójnych pistolów, kochany przyjacielu — rzekł d’Artagnan, wyjmując pieniądze z kieszeni. — Wiem już, że taką monetą płacą ci za twoje poematy.
— Jesteś, jak widzę, kapitalistą...
— Tak, mój drogi; jestem bogaty, co się zowie!
I mówiąc to, d’Artagnan brzęknął resztą posiadanych pistoli.
— Przyślij siodło do koszar muszkieterskich, a przyprowadzą ci tu konia razem z naszymi wierzchowcami.
— Doskonale! Ale dochodzi godzina piąta; spieszmy się!
W kwadrans później na rogu ulicy Férou zjawił się na wspaniałym dzianecie Portos, a za nim na małym, również ładnym owernijskim koniku jechał Mousqueton. Portos promieniał radością i dumą. Równocześnie na drugim rogu ulicy ukazał się na przepysznym kłusaku angielskim Aramis; Bazin pospieszał za nim na koniu rueńskim, wiodąc za uzdę silnego meklemburczyka, przeznaczonego dla d’Artagnana. Obaj muszkieterowie spotkali się przy bramie, Atos i d’Artagnan przyglądali się im z okna.
— Do licha! — zawołał Aramis, — przepysznego masz konia, Portosie!
— Tak jest — odparł Portos. — Jestto ten sam, którego miano mi przysłać odrazu, a w miejsce którego złośliwy mąż ofiarodawczyni podstawił innego. Ale za złośliwość został należycie ukarany... ja zaś otrzymałem zupełne zadośćuczynienie.
Planchet i Grimaud stawili się również, wiodąc wierzchowce dla swoich panów. D’Artagnan i Atos zeszli przed dom, dosiedli koni i zrównali się z towarzyszami, poczem wszyscy czterej ruszyli w drogę: Atos na koniu, którego zawdzięczał żonie, — Portos na dzianecie, otrzymanym od prokuratorowej, — Aramis na wierzchowcu, podarowanym mu przez kochankę, — a d’Artagnan na rumaku, którego mu zesłała jego szczęśliwa gwiazda, najlepsza ze wszystkich kochanka.
Służący jechali za nimi.
Jak przewidział Portos, kawalkada sprawiała doskonałe wrażenie. I gdyby pani Cquenard, znalazłszy się tu przypadkiem na drodze, zobaczyła, jak wspaniale wyglądał Portos na swym pięknym hiszpańskim dzianecie, nie żałowałaby z pewnością spustoszeń, poczynionych w mężowskiej szkatule.
W pobliżu Luwru czterej przyjaciele spotkali pana de Trévil!e, który właśnie powracał z Saint-Germain. Kapitan zatrzymał się i złożył im powinszowanie z powodu doskonałego wyglądu. W tej samej też chwili otoczyło ich kilkuset gapiów.
D’Artagnan skorzystał ze sposobności i opowiedział panu de Tréville o otrzymanym liście z czerwoną pieczęcią i książęcymi herbami.
Pan de Tréville pochwalił zamiar, powzięty przez d’Artagnana, przyczem zapewnił go, że, gdyby do dnia następnego nie miał o nim wiadomości, potrafi go odnaleźć, bez względu na to, gdzieby go ukryto.
W tej samej chwili zegary miejskie wybiły godzinę szóstą, więc czterej przyjaciele, usprawiedliwiwszy się umówioną schadzką, pożegnali co prędzej pana de Tréville i puścili się cwałem w kierunku drogi, wiodącej do Chaillot.
Zmierzch już zapadał. Od czasu do czasu mijali przejeżdżające karety, d’Artagnan zaś, mając w pewnej odległości za sobą strzegących go przyjaciół, zaglądał w głąb każdego powozu, wszakże żadnej znajomej osoby w nich dotąd nie zauważył.
Wreszcie po kwadransie, gdy się już prawie całkiem zciemniło, spostrzegł nagle karetę, pędzącą cwałem drogą od strony Sévres. Jakieś przeczucie szepnęło mu, że właśnie ta kareta wiezie autorkę bileciku, i serce gwałtownie zabiło mu w piersi. Gdy się zrównał z powozem, wychyliła się z niego główka kobiety, która położyła na ustach dwa palce, jakgdyby chcąc mu nakazać milczenie lub przesłać pocałunek. Kobietą tą, a raczej tem zjawiskiem, bo powóz przemknął z szybkością błyskawicy, była pani Bonacieux. Mimowolnym odruchem, nie pamiętając o otrzymanej wskazówce, d’Artagnan spiął konia ostrogami i w kilku susach zrównał się z karetą. Ale drzwiczki jej były już zasłonięte... Zjawisko znikło.
Wtedy przypomniał sobie d’Artagnan słowa listu: Jeżeli dbasz o życie własne i tych, którzy cię kochają, zachowaj się spokojnie, jakbyś nic nie zobaczył. Zatrzymał się natychmiast w obawie nie o swoje życie, lecz o los tej biednej kobiety, która niezawodnie narażała się na ogromne niebezpieczeństwo, naznaczając mu to spotkanie.
Kareta z panią Bonacieux, pędząc, co koń wyskoczy, wjechała do Paryża i zniknęła z oczu d’Artagnana.
On zaś stał jeszcze czas jakiś nieruchomo w miejscu, nie wiedząc, co sądzić o tem wszystkiem. Jeżeli była to rzeczywiście pani Bonacieux i jeżeli wracała na stałe do Paryża, to cóż miało znaczyć to przelotne spotkanie, ta krótka wymiana spojrzeń, ten pocałunek, rzucony w powietrze? Z drugiej strony, jeżeli to nie była ona, co wydawało się również możliwem, bo zapadający zmierzch nie wykluczał pomyłki, — jeżeli zatem nie była to ona, w takim razie czyż nie należało uważać tego za początek zemsty, wymierzonej przeciwko niemu? Wiedziano, że kochał tę kobietę, i skorzystano może z tej miłości, by go nią przynęcić.
Towarzysze zbliżyli się ku niemu, oświadczając wszyscy trzej, że w oknie karety widzieli doskonale głowę kobiecą, — żaden z nich jednak, z wyjątkiem Atosa, nie znał pani Bonacieux. Zdaniem zaś Atosa, była to istotnie pani Bonacieux. Ale Atos, mniej od d’Artagnana porwany widokiem pięknej twarzyczki, dostrzegł także w głębi powozu drugą głowę, głowę mężczyzny.
— Jeżeli tak jest istotnie — rzekł wreszcie d’Artagnan, — to niewątpliwie przewożono ją z jednego więzienia do drugiego. Lecz co zamierzają uczynić z tą biedną istotą? i jakim sposobem możnaby ją teraz odnaleźć?
— Przyjacielu — odezwał się poważnie Atos, — pamiętaj, że tylko nieboszczyków nie można już spotkać na tym świecie. Przekonałeś się o tem równie dobrze, jak ja sam, nieprawdaż? Jeżeli zatem ukochana twoja żyje i jeżeli to ją właśnie widzieliśmy przed chwilą, odnajdziesz ją niewątpliwie, nie dzisiaj, to jutro... a może nawet, Bóg to raczy wiedzieć — dodał ze zwykłą zgryźliwością, — może nawet rychlej, aniżelibyś tego pragnął.
Wybiło pół do ósmej, kareta więc spóźniła się na umówione spotkanie o dwadzieścia minut.
Przyjaciele przypomnieli d’Artagnanowi, że ma się udać na drugie jeszcze spotkanie, — nadmienili wszakże, że lepiej byłoby cofnąć powzięte postanowienie. Ale d’Artagnan był zarazem uparty i zaciekawiony. Postanowił pójść do pałacu kardynała choćby w tym celu, by się dowiedzieć, co mu Jego Eminencya pragnie powiedzieć. I nic już nie mogło skłonić go do zaniechania zamiaru.
Przybywszy na ulicę Św. Honoryusza, zastali już zamówionych dwunastu muszkieterów, przechadzających się opodal pałacu kardynała w oczekiwaniu na towarzyszów. Teraz dopiero objaśniono ich, w jakim celu zostali wezwani.
Zacna kompania muszkieterów królewskich znała dobrze d’Artagnana; wiedziano też, że lada dzień znajdzie się i on w szeregach muszkieterskich, i już zawczasu uważano go za towarzysza. Toteż wszyscy wezwani podjęli się najchętniej nieść mu pomoc wrazie potrzeby. Zresztą uśmiechała się im już sama sposobność wypłatania figla panu kardynałowi i jego zausznikom, a na to dzielni muszkieterowie byli zawsze gotowi.
Atos podzielił obecnych na trzy oddziały, sam obejmując dowództwo nad jednym z nich, a dwa pozostałe powierzając Portosowi i Aramisowi, poczem oddziały te stanęły na czatach przy trzech bramach pałacu — każdy przy jednej z nich.
D’Artagnan wszedł do wnętrza przez główną bramę.
Jakkolwiek młody Gaskończyk czuł poza sobą silne oparcie, nie mógł się jednak otrząsnąć z pewnego niepokoju, gdy, wcale się nie kwapiąc, wchodził wolno po wielkich schodach pałacu.
W jego postępku względem milady, o której był przekonany, że jakieś tajemne związki politycznej natury łączą ją z kardynałem, możnaby się dopatrzyć niejakich pozorów zdrady. A i de Wardes, któremu się d’Artagnan tak przysłużył, był jednym z powierników kardynała. Wiedziano zaś powszechnie, że, o ile kardynał był nielitościwy dla swych wrogów, o tyle przyjaciołom swym okazywał wielką łaskawość.
— Jeżeli de Wardes opowiedział kardynałowi o naszem zajściu — rozumował d’Artagnan, — w co zresztą nie można wątpić, i jeżeli mnie poznał, co również jest bardzo prawdopodobne, w takim razie mogę się z góry uważać za skazanego. Dlaczego jednak kardynał zwlekał aż do dnia dzisiejszego? Hm! dlaczego? To bardzo proste: milady wniosła przeciwko mnie skargę, poparła ją zbolałym swym wyrazem twarzy, tak ujmującym, a ostatni mój względem niej występek przepełnił czarę po brzegi... Na szczęście — pocieszał się, — zacni przyjaciele moi czekają na dole i nie pozwolą uprowadzić mię stąd bezkarnie. — Natychmiast jednak pomyślał sobie: — Tak, ale pułk muszkieterów pana de Tréville nie może wojować z kardynałem, który rozporządza siłą zbrojną całej Francyi i wobec którego królowa nie ma znaczenia, a król wolnej woli. Przyjacielu d’Artagnanie! jesteś dzielnym chłopcem, posiadasz niepospolite zalety, ale kobiety cię zgubią!...
Smutny ten wniosek wyciągnął właśnie w chwili, gdy wchodził do przedpokoju apartamentów Jego Eminencyi. Wręczył list oficerowi służbowemu, który wprowadził go do sali poczekalnej, a sam udał się w głąb apartamentów pałacowych.
W sali, gdzie znalazł się d’Artagnan, czekało pięciu czy sześciu gwardzistów pana kardynała. Poznawszy go i wiedząc, że to on porąbał Jussaca, zaczęli się ze szczególnemi minami uśmiechać.
Wydało się to d’Artagnanowi bardzo złą wróżbą. Ponieważ jednak nie łatwo było nastraszyć naszego Gaskończyka, a raczej, ponieważ wrodzona Gaskończykom duma nie pozwalała mu nigdy okazywać tego, co się działo w jego duszy, zwłaszcza, gdy była to niepewność, przypominająca poniekąd trwogę, zachował się więc nasz młodzieniec dumnie wobec panów gwardzistów, wspierając się ręką na biodrze i postawą swą budząc szacunek.
Oficer wrócił, i d’Artagnan na dany znak poszedł za nim, przyczem zdawało mu się, że gdy odchodził, gwardziści poczęli coś szeptać między sobą. Przeszedł przez korytarz, a następnie przez wielką salę, i znalazł się w bibliotece, przed biurkiem, przy którem siedział jakiś jegomość i pisał.
Oficer, wprowadziwszy go, oddalił się, nie mówiąc ani słowa D’Artagnan stał i obserwował piszącego. Zrazu sądził, że znajduje się wobec jakiegoś sędziego, przeglądającego akta jego sprawy. Niebawem jednak zauważył, że jegomość, siedzący przy biurku, pisze, a raczej poprawia wiersze nierównej długości, skandując zgłoski na palcach; stał więc wobec poety. Po chwili poeta zamknął manuskrypt, na okładce którego widniał tytuł: „Mirame“, tragedya w pięciu aktach, — i podniósł głowę.
D’Artagnan poznał w nim kardynała.