Trzej muszkieterowie (1913)/Tom III/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
BASTYON ŚWIĘTEGO GERWAZEGO.

D’Artagnan, przybywszy na wezwanie swych trzech przyjaciół do ich kwatery, zastał ich zgromadzonych razem. Atos oddawał się rozmyślaniu, Portos podkręcał wąsa, Aramis zaś modlił się z pięknej małej książeczki, oprawnej w niebieski aksamit.
— Do licha, moi panowie! — odezwał się d’Artagnan wchodząc, — mam nadzieję, że to, co mi chcecie powiedzieć, jest istotnie warte mego do was spaceru, i uprzedzam was, że, jeżeli jest przeciwnie, nie daruję wam tego, iż wezwaliście mię tutaj, zamiast pozwolić mi wypocząć po nocy, spędzonej po szturmie bastyonu. Och! czemuż nie byliście tam, panowie! mieliśmy gorącą rozprawę!
— Znajdowaliśmy się gdzieindziej, gdzie również było wcale gorąco — odpowiedział Portos, swoim zwyczajem podkręcając wąsa.
— Sza! — odezwał się Atos.
— Ho! ho! — rzekł d’Artagnan, zrozumiawszy lekkie zmarszczenie brwi muszkietera, — zdaje się, że mamy coś nowego.
— Aramisie — odezwał się Atos, — byłeś podobno onegdaj na śniadaniu w gospodzie Parpaillota?
— Tak jest.
— Jakże ci się tam podobało?
— Mojem zdaniem, jedzenie jest bardzo złe — odrzekł zapytany; — onegdaj był dzień postu, a tymczasem można było dostać tam tylko mięsa.
— Jakżeżto? — zapytał Atos, — w mieście portowem nie było ryb?
— Rybacy twierdzili — odrzekł Aramis, pogrążając wzrok znowu w pobożnej książeczce, — że tama, jaką kazał budować pan kardynał, odpędza ryby na pełne morze.
— Nie o to pytałem, Aramisie — zauważył Atos. — Chciałem się dowiedzieć, czy czułeś się tam zupełnie swobodnym, czy ci nikt nie przeszkadzał.
— Zdaje mi się, że gospoda ta nie jest zbyt uczęszczana. I jestem pewien, że dobrze będzie, gdy dla wysłuchania tego, co nam chcesz powiedzieć, pójdziemy do gospody Parpaillota.
— Chodźmy zatem do Parpaillota — zadecydował Atos. — Tutaj ściany są cienkie, jak papier.
D’Artagnan, przyzwyczajony do taktyki postępowania swego przyjaciela, z jednego jego słowa, z jednego gestu, jednego znaku rozpoznając ważność sprawy, ujął Atosa pod ramię i wyszedł w milczeniu; Portos i Aramis poszli za nimi, gawędząc.
Po prodze spotkali Grimauda. Atos dał mu znak, aby się przybliżył. Służący, podług zwyczaju, usłuchał w milczeniu; biedny chłopak zapominał już niemal, jak się mówi.
Gdy przybyli do gospody Parpaillota, była godzina siódma rano i zaczynało świtać. Trzej przyjaciele kazali podać sobie śniadanie i weszli do pokoju, gdzie, jak twierdził gospodarz, mogli być zupełnie swobodni i nikt im tu nie mógł przeszkodzić.
Na nieszczęście, godzina na schadzkę wybrana była źle. Właśnie zaczęto bębnić poranną pobudkę, żołnierze budzili się z nocnego snu i, aby ogrzać się po nocnej wilgoci, spieszyli wychylić kieliszek w gospodzie; dragoni, szwajcarzy, gwardziści, muszkieterowie, szwoleżerowie przesuwali się przez oberżę, jak w kalejdoskopie, ku zadowoleniu oberżysty, czerpiącego stąd obfity zarobek, lecz ku największemu niezadowoleniu naszych czterech przyjaciół. To też bardzo niechętnie odpowiadali oni na pozdrowienia, toasty i żarciki swych wojskowych towarzyszów.
— Zdaje mi się — rzekł Atos, — że nie obejdzie się tu bez jakiegoś zatargu, co w danej chwili ni
e byłoby nam bynajmniej na rękę. Opowiedz nam jednak, d’Artagnanie, co porabiałeś dzisiejszej nocy, a potem my opowiemy ci nasze przygody. — Czy panowie gwardziści naprawdę byliście dzisiejszej nocy na wałach? — zapytał d’Artagnana jakiś szwoleżer, przestępując z nogi na nogę i popijając zwolna wódkę z trzymanej w ręku szklanki. — Mówią, że starliście się z mieszkańcami Rochelli...
D’Artagnan spojrzał na Atosa, jakby zapytując go wzrokiem, co odpowiedzieć temu natrętowi, wtrącającemu się do ich rozmowy.
— Czy nie słyszysz, przyjacielu — rzekł Atos, — że pan de Busigny raczył zwrócić się do ciebie z zapytaniem? Opowiadajże, co stało się dzisiaj w nocy; ci panowie radziby się także coś o tem dowiedzieć.
— Szy to prafda, sze stopyliście fortece? — zapytał jakiś szwajcar, popijający rum z kufla od piwa.
— Tak, panie — odpowiedział d’Artagnan, skłaniając głowę, — mieliśmy ten zaszczyt. Podłożyliśmy pod jeden z węgłów baryłkę prochu, która, wybuchając, uczyniła w murze wcale pokaźny wyłom; ponieważ zaś forteczka była już stara, więc i reszta budowli uległa wielkim uszkodzeniom.
— Któraż to forteczka była w takich opałach? — zapytał dragon, trzymający w ręku nadzianą na szablę gęś, którą przyniósł do gospody, by mu ją upieczono.
— Forteczka Świętego Gerwazego — odpowiedział d’Artagnan, — ta, z której mieszkańcy Rochelli niepokoili naszych robotników.
— Musiało być ciepło przy starciu?
— Oczywiście; straciliśmy pięciu ludzi, a obrońcy Rochelli ośmiu czy dziesięciu.
— Szakrepleu! — zawołał szwajcar, który, jakkolwiek posiadał piękny zapasik niemieckich przekleństw, zwykł był posługiwać się francuskiemi.
— Możliwe jest jednak — odezwał się szwoleżer, — że przyślą dzisiaj rano robotników, aby naprawić uszkodzone mury.
— Tak, to możliwe — odparł d’Artagnan.
— A możebyśmy się założyli, panowie, o pewną rzecz? — oświadczył Atos.
— Tak, moszebyszmy sze saloszyli! — powtórzył szwajcar, choć nie wiedział, o co idzie.
— O co? — spytał szwoleżer.
— Domyślam się już — zawołał dragon, osadzając szablę, niby rożen, na wilkach kuchennych, znajdujących się w ścianie kominka. — Hej, tam! gospodarzu! a przynieśże mi natychmiast patelnię, bo nie mam ochoty stracić choćby kropelki tłuszczu z tego szacownego ptaszka!
— Ma słuszność — odezwał się szwajcar; szmalec gęsi jest parco topry z gonfiturami.
— Już mam! — zawołał dragon. — A teraz niechże się dowiemy, panie Atosie, o co się mamy zakładać. Słuchamy.
— Słuchamy! — potwierdził szwoleżer.
— Otóż, panie de Busigny — mówił Atos, — zakładam się z panem, że ja i trzej moi towarzysze, panowie Portos, Aramis i d’Artagnan, zjemy śniadanie w forteczce Świętego Gerwazego i ściśle według zegarka, bez względu na to, co uczynią wrogowie, aby nas stamtąd wyprzeć, pozostaniemy tam przez całą godzinę.
Portos i Aramis spojrzeli na siebie, zrozumiawszy, o co chodzi. D’Artagnan zaś zrobił „wielkie oczy“ i szepnął do Atosa na ucho:
— Wiedziesz nas chyba na oczywistą zagładę... Nie rozumiem, skąd ci to przyszło do głowy...
— Grozi nam większe jeszcze niebezpieczeństwo, jeżeli tam nie pójdziemy — odpowiedział Atos.
— Na honor, moi panowie! — rzekł Portos, odwracając się na krześle i podkręcając wąsa, — oto zakład, co się zowie!
— Toteż przyjmuję go — odparł pan de Busigny. — Ale o jaką stawkę zakładamy się?
— Panów jest czterech i nas czterech, zatem przegrywający stawia obiad na osiem osób — mówił Atos. — Czy zgoda?
— Z ochotą! — odrzekł pan de Busigny.
— Doskonale! — przyświadczył dragon.
— To mi sze potopa! — dodał szwajcar.
Czwarty z obecnych, który się dotychczas nie odezwał ani słowem, skinął tylko głową na znak zgody.
— Śniadanie dla panów gotowe — rzekł gospodarz, wchodząc do izby ogólnej.
— Dobrze, proszę je tu przynieść — odparł Atos.
Oberżysta zastosował się do rozkazu, Atos zaś przywołał Grimauda, wskazał mu wielki kosz, stojący w kącie pokoju, i objaśnił gestem, że przyniesione mięsiwo trzeba zawinąć w serwety. Grimaud pojął, że panowie zamierzają zjeść śniadanie pod gołem niebem; wziął tedy koszyk, zapakował do niego mięsiwo, ułożył flaszki, poczem narzucił sobie kosz na ramię.
— Ale gdzież panowie zamierzacie jeść to śniadanie? — pytał gospodarz.
— Cóż to pana obchodzi? — przerwał Atos, — skoro płacę za nie zgóry.
I majestatycznym ruchem cisnął na stół dwa pistole.
— Czy wydać resztę, panie oficerze? — pytał gospodarz.
— Nie trzeba. Dodaj nam pan tylko dwie flaszki wina szampańskiego; reszta pieniędzy będzie odszkodowaniem za zastawę.
Oberżysta nie zarobił tak dużo, jak mu się na razie zdawało, — to też zawiedzioną nadzieję nagrodził sobie w ten sposób, że, zamiast wina szampańskiego, włożył do kosza dwie flasze wina andegaweńskiego.
— Panie de Busigny — odezwał się Atos, — czy pozwolisz mi pan nastawić mój zegarek wedle pańskiego, czy też nastawisz swój wedle mojego?
— Z największą chęcią — odparł szwoleżer, wydobywając z kieszeni kamizelki wspaniały zegarek, ozdobiony dyamentami. — Jest w tej chwili godzina pół do ósmej — dodał.
— Godzina siódma, minut trzydzieści pięć — rzekł Atos; — innemi słowy, wiemy teraz, że mój zegarek spieszy o pięć minut.
I czterej młodzi ludzie, pożegnawszy obecnych, osłupiałych ze zdumienia, wyszli z oberży, kierując swe kroki w stronę forteczki Świętego Gerwazego. Grimaud szedł za nimi z koszykiem na ramieniu, nie wiedząc, dokąd dąży; ale, przyzwyczajony do biernego posłuszeństwa, jakie wpoił weń Atos, nie myślał i teraz o to zapytywać. Dopóki czterej przyjaciele nasi znajdowali się w obrębie obozu, żaden z nich nie przemówił ani słowa. Zresztą ciągnęła za nimi gromadka ciekawych, którzy, dowiedziawszy się o zawartym zakładzie, pragnęli zobaczyć jego rozstrzygnięcie. Skoro jednakże zuchowie nasi, wydostawszy się poza linię obdarowali, znaleźli się w czystem polu, d’Artagnan, zaintrygowany, co to wszystko ma znaczyć, uznał, że nadeszła właściwa chwila, by zapytać o wyjaśnienie.
— Wyświadcz mi nareszcie, drogi Atosie — rzekł, — tę łaskę i powiedz, dokąd zdążamy?
— Słyszałeś przecie — odparł Atos, — że idziemy do forteczki.
— Ale cóż tam będziemy robili?
— I o tem wiesz także; zjemy tam śniadanie.
— A dlaczegóż nie uczyniliśmy tego u Parpaillota?
— Bo musimy pomówić o sprawach niezmiernie ważnych, a w oberży, ze względu na tych wszystkich, co wchodzili, wychodzili, pozdrawiali, szukali zaczepki, nie było sposobu porozmawiać poufnie nawet przez pięć minut. Tutaj zaś — kończył Atos, wskazując forteczkę — nie będzie nam przynajmniej nikt przeszkadzał.
— Zdaje mi się — rzekł d’Artagnan z rozwagą, łączącą się tak dobrze z jego wybuchowym temperamentem, — zdaje mi się, że można było znaleźć jakieś odpowiedniejsze ku temu miejsce, gdzieś na nowej tamie naprzykład lub na wybrzeżu morza.
— Tak, miejsce, gdzie widzianoby nas, naradzających się we czwórkę, dzięki czemu kardynał już w kwadrans później byłby uwiadomiony przez swoich szpiegów o naszej naradzie.
— Istotnie — odezwał się Aramis, — Atos ma słuszność: „Animadvertuntur in desertis“.
— Pustynia nie byłaby wcale tak złą, byleby ją znaleźć — rzekł Portos.
— Niema pustyni, gdzieby ptak nie przeleciał nad głową, gdzieby ryba nie wyskoczyła ponad zwierciadło wody, gdzieby zając nie wybiegł ze swej kryjówki... A mojem zdaniem i ptak i ryba i zając mogą być szpiegami kardynała. Lepiej więc dokonać naszego zamiaru, z którego zresztą i tak nie możemy się już wycofać bez narażenia się na sromotę; uczyniliśmy zakład, którego nikt nie mógł się spodziewać i którego istotnej przyczyny, jestem tego pewny, nikt się nie domyśli. Aby wygrać ten zakład, spędzimy godzinę w forteczce. I albo będziemy mieli rozprawę z nieprzyjacielem, albo i nie. Jeżeli nie zostaniemy zaatakowani, będziemy mieli czas pomówić z sobą, nie narażając się na to, by ktoś podsłuchał naszą rozmowę, mogę bowiem zaręczyć, że mury tej forteczki nie mają uszu; jeżeli zaś będziemy atakowani, znajdziemy i tak sposobność do pomówienia o naszych sprawach, a co więcej, broniąc się, zyskamy sobie nowy liść do wieńca sławy naszej. Widzicie zatem, że cokolwiek się stanie, wszystko będzie dla nas z korzyścią.
— Tak — rzekł d’Artagnan. — Ale kulka z pewnością nas nie minie.
— Ech, mój drogi! — odpowiedział Atos, — wiesz chyba najlepiej, że nie te kulki są najgorsze, które pochodzą od nieprzyjaciela na wojnie.
— Zdaje mi się jednak — zauważył Portos, — że, przedsiębiorąc tego rodzaju wyprawę, należało przynajmniej uzbroić się w muszkiety.
— Jesteś głupcem, kochany Portosie... I pocóż to mieliśmy się obarczać nieużytecznym ciężarem?
— Nie sądzę, aby dobry muszkiet, dwanaście kul i woreczek prochu były czemś bezużytecznem wobec możliwości spotkania z nieprzyjacielem.
— Czy nie słyszałeś, co mówił d’Artagnan? — odpowiedział Atos.
— Cóż takiego? — pytał Portos.
— D’Artagnan opowiedział nam, że podczas szturmu tej nocy zginęło ośmiu czy dziesięciu Francuzów i tyluż obrońców Rochelli.
— A zatem?
— Nie miano jeszcze czasu obedrzeć ich... Bo przecie nieprzyjaciel miał ważniejsze sprawy na głowie.
— A więc?
— A więc zabierzemy ich muszkiety, różki z prochem i kule i w ten sposób będziemy posiadali nie cztery, ale piętnaście strzelb i około stu wystrzałów.
— Atosie! — zawołał Aramis, — jesteś doprawdy genialnym człowiekiem!
Portos skinął potakująco głową. Jedynie d’Artagnan nie zdawał się przekonanym.
Grimaud podzielał widocznie wątpliwości młodego Gaskończyka, gdyż, stwierdziwszy nareszcie, że podążają wprost ku forteczce, co mu się w głowie pomieścić nie mogło, pociągnął swego pana za połę kaftana i zapytał gestem:
— Dokąd idziemy?
Atos wskazał ręką forteczkę, na co przerażony Grimaud uczynił taki gest, jakby chciał powiedzieć:
— Ależ zmuszeni będziemy chyba zostawić tam skórę!
Atos wzniósł oczy i rękę ku niebu, co widząc Grimaud postawił koszyk na ziemi i usiadł obok, potrząsając głową. Wówczas Atos wyjął pistolet z za pasa, obejrzał, czy broń nabita, odwiódł kurek i przyłożył Grimaudowi lufę do ucha. Nieszczęsny sługa zerwał się na równe nogi, jakby poderwany sprężyną, — Atos zaś gestem rozkazał mu, aby wziął koszyk i szedł naprzód. Grimaud spełnił rozkaz milcząco i ruszył przed swym panem. Jedyną tedy korzyścią, jaką z tej pantominy osiągnął, było to, że obecnie znalazł się na przedzie wyprawy, podczas gdy poprzednio zajmował miejsce w tylnej straży.
Zbliżywszy się do forteczki, czterej przyjaciele zatrzymali się na chwilę, by spojrzeć ku obozowi.
Przeszło trzystu żołnierzy rozmaitej broni zgromadziło się tam na przedniej linii, a wśród nich przyjaciele nasi rozpoznali w osobnej grupie pana de Busigny, dragona, szwajcara i czwartego uczestnika zakładu.
Atos zdjął kapelusz, zasadził na koniec szpady i wywinął nią w powietrzu. Widzowie z obozu odpowiedzieli na to pozdrowienie, wydając głośny okrzyk, który dobiegł aż do forteczki. Wreszcie czterej przyjaciele ruszyli ku murom forteczki i zniknęli poza nimi, poprzedzani przez Grimauda.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.