Trzej muszkieterowie (Dumas, 1927)/Tom II/Rozdział XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Wydawca | Biblioteka Rodzinna |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Wł. Łazarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Jak to lord de Winter przewidział, rana milady nie była niebezpieczna; skoro tylko została sama z kobietą, przywołaną przez barona, która rozbierała ją pośpiesznie, uznała za właściwe otworzyć oczy.
Potrzeba było jednak grać rolę słabej i cierpiącej; nie było to trudne dla tak wytrawnej komedjantki, oszukała też kompletnie prostą kobietę, która pomimo usilnej prośby milady, uparła się, iż siedzieć będzie przy niej noc całą. Lecz obecność dozorczyni nie przeszkadzała milady rozmyślać.
Nie ulegało wątpliwości, że Felton został przekonany i należał do niej zupełnie: gdyby anioł z nieba zstąpił i potępiał milady, on w takiem usposobieniu, jak obecnie, wziąłby go za wysłańca z piekła.
Milady uśmiechała się, myśląc o tem, albowiem Felton był teraz jedyną jej nadzieją, jedynym sposobem ocalenia. Lord de Winter może go jednak podejrzewać, może nad nim czuwać...
Około czwartej zrana zjawił się doktór; rana już się zasklepiła, doktór nie mógł zbadać jej głębokości, poznał tylko po pulsie chorej, iż jest bardzo mało znacząca.
Rano milady pod pozorem, iż całą noc nie spała i potrzebuje spoczynku, odprawiła kobietę, czuwającą przy niej. Spodziewała się zobaczyć Feltona w porze śniadania; lecz Felton nie przyszedł. Czyż jej obawy się sprawdziły?
Miałżeby Felton nie dopisać w chwili stanowczej? Już tylko jeden dzień jej pozostał: lord de Winter oznajmił, że odstawi ją na okręt 23-go, a oto poranek 22-go.
Pomimo to czekała cierpliwie do południa.
Obiad przyniesiono jej o zwykłej godzinie: milady ujrzała wtedy z trwogą niesłychaną, że już inni żołnierze jej pilnują.
Zapytała nieśmiało, co się dzieje z Feltonem.
Zapytała nieśmiało, co się dzieje z Feltonem. Odpowiedziano, że Felton przed godziną wyjechał gdzieś na koniu.
Starała się dowiedzieć, czy baron znajduje się w zamku; żołnierz odpowiedział, że tak i że ma rozkaz uprzedzić go, jeżeli uwięziona pragnęłaby z nim pomówić.
Milady odparła, że czuje się zbyt słaba w tej chwili, a jedynem życzeniem jej jest samotność.
Żołnierz wyszedł, pozostawiając obiad na stole. Feltona oddalono, straż zamieniono, nie ufano więc Feltonowi.
Był to okrutny cios dla uwięzionej.
Zostawszy sama, podniosła się; łóżko, na którem leżała przez ostrożność, a także, aby myślano, że jest ciężko ranna, piekło ją, jak trzon gorący. Rzuciła okiem na drzwi: baron kazał przybić deskę w miejscu, gdzie było okienko. Bał się z pewnością, aby przez otwór nie uwiodła straży jaką szatańską sztuką.
Milady uśmiechnęła się; mogła zatem nie hamować uniesień, bo jej nie obserwowano. Biegała po pokoju, jak furjatka lub, jak tygrysica, zamknięta w klatce żelaznej.
Gdyby choć nóż zostawiono, byłaby pomyślała z pewnością nie o zabiciu siebie samej, lecz tym razem o zamordowaniu barona.
O szóstej wieczorem wszedł lord Winter, uzbrojony kompletnie. Człowiek ten, uważany dotąd przez milady za szlachcica dosyć głupkowatego, stał się znakomitym dozorcą więziennym. Jedno spojrzenie na milady odkryło mu stan jej duszy.
— Oho!... — powiedział — nie zabijesz mnie dziś jeszcze, moja pani; nie masz już broni, a przytem ja mam się na baczności. Zaczęłaś przewracać w głowie biednemu Feltonowi: poddawał się już wpływom twoim szatańskim, lecz chcę go ratować, nie ujrzy cię więcej, wszystko skończone. Zbierz swoje manatki, jutro wyjedziesz. Postanowiłem odjazd na 24-go, lecz myślę, że im prędzej, tem pewniej. Jutro w południe będę już miał w rękach wyrok na ciebie, podpisany przez Buckinghama. Jeżeli słówko piśniesz do kogokolwiekbądź, nim wsiądziesz na okręt, sierżant mój głowę ci roztrzaska, taki ma rozkaz; jeżeli zaś na okręcie przemówisz do kogo bez pozwolenia kapitana, tenże kapitan każe cię w morze wrzucić! Do widzenia! Jutro jeszcze zobaczę cię i pożegnam na wieki!
To powiedziawszy, baron się oddalił.
Milady słuchała tych pogróżek z uśmiechem pogardy na ustach, ale w sercu z wściekłością straszną.
Podano kolację; milady czuła potrzebę pokrzepienia sił, nie wiedziała, co stać się może w nocy, która zapowiadała się groźnie. Straszna też burza wybuchła około dziesiątej wieczorem: milady doznała ulgi, widząc, że stan natury odpowiada temu, co się w jej duszy dzieje. Pioruny huczały w powietrzu, jak wściekłość w jej głowie; zdawało jej się, że fala, przelatując, muska jej czoło, jak drzew wierzchołki, które pochyla i odziera z liści.
Naraz usłyszała stuknięcie w szybę a przy świetle błyskawicy spostrzegła twarz mężczyzny poza kratami.
Poskoczyła do okna i otworzyła.
— Felton!.. — krzyknęła — jestem ocalona!
— Tak — rzekł Felton — lecz cicho na Boga! potrzebuję czasu na przepiłowanie kraty. Uważaj tylko, aby cię nie dostrzeżono prze otwór we drzwiach.
— O!... to dowód, że Bóg jest z nami, Feltonie — odparła milady — zabili dziś otwór deską...
— To dobrze, Bóg im rozum odebrał! — rzekł Felton.
— Cóż mam robić?... — zapytała.
— Nic, nic, zamknij okno. Połóż się spać, lub przynajmniej połóż się do łóżka w ubraniu; jak skończę, zastukam w szybę. Lecz czy będziesz w stanie iść z mną?
— O! tak!
— A twoja rana?
— Boli mnie jeszcze, lecz nie przeszkodzi do ucieczki.
— Bądź gotowa na pierwsze wezwanie.
Milady zamknęła okno, zgasiła lampę i, według zalecenia Feltona, wsunęła się pod kołdrę. Pośród huku burzy słyszała zgrzyt piły o żelazo.
Tak leżała godzinę, bez tchu prawie, oblana potem, z sercem, zamierającem ze strasznej obawy na każdy najmniejszy ruch, jaki ją dochodził z korytarza. Są w życiu godziny, jak lata długie. Nareszcie Felton zastukał.
Milady wyskoczyła z łóżka i pobiegła otworzyć. Dwie kraty wypiłowane dawały możliwe przejście.
— Czy jesteś gotowa?... — zapytał Felton.
— Tak... czy mam zabrać co z sobą?
— Złoto, jeżeli je posiadasz.
— Na szczęście, nie zabrano mi tego, co miałam.
— Tem lepiej, bo ja użyłem swego na wynajęcie barki.
— Weź to — rzekła, podając mu worek luidorów, który Felton wziął i rzucił go na dół pod mur.
— Teraz — rzekł — czy chcesz wyjść?
— Jestem.
Milady stanęła na fotelu i przesunęła się do połowy ciała przez okno: ujrzała młodego oficera, wiszącego nad przepaścią na drabinie sznurowej.
Pierwszy raz w życiu zlękła się, jak prawdziwa kobieta. Przepaść ją przeraziła.
— Spodziewałem się tego — rzekł Felton.
— To nic, to nic!... — odparła milady — zejdę z zamkniętemi oczami.
— Czy ufasz mi pani?
— O! jeszcze się pytasz!
— Złóż ręce na krzyż: tak, dobrze.
Związał jej ręce chustką, a z wierzchu potem mocnym sznurem.
— Co robisz?... — zapytała milady zdziwiona.
— Załóż mi ręce na szyję i nie bój się niczego.
— Stracisz równowagę i spadniemy w przepaść oboje.
— Bądź spokojna, jestem marynarzem.
Nie było chwili do stracenia; milady zarzuciła ręce na szyję Feltonowi i dała się wyciągnąć przez okno.
Młody człowiek zaczął schodzić powoli z drabiny. Pomimo ciężaru dwojga ciał, huragan bujał niemi w powietrzu. Naraz Felton stanął.
— Co się stało?... — zapytała milady.
— Cicho — rzekł Felton — słyszę nadchodzących.
— Odkryto nas!
Nastała cisza chwilowa.
— Nie — rzekł Felton — to nic nie znaczy.
— A ten szmer?
— Patrol idzie zwyczajną drogą.
— Którędy przechodzić będzie?
— Pod naszemi nogami.
— Spostrzegą nas.
— Nie, bo już się nie błyska.
— Potrącą o koniec drabiny.
— Na szczęście za krótka jest o sześć stóp.
— Nadchodzą już, mój Boże!
— Cicho!
I oboje pozostali zawieszeni, bez ruchu, bojąc się odetchnąć, o dwadzieścia stóp ponad ziemią, gdy żołnierze przechodzili pod nimi, śmiejąc się i rozmawiając głośno.
Patrol przeszedł, słychać było odgłos kroków oddalających się i szmer głosów coraz cichszy.
— O! teraz — odezwał się Felton — jesteśmy ocaleni.
Milady westchnęła i zemdlała.
Felton nie przestawał opuszczać się. Gdy poczuł już koniec drabiny i próżnię pod nogami uczepił się silnie rękami i tak zstąpił na ostatni szczebel, następnie zwisł w powietrzu, puścił drabinę i stanął na ziemi. Nachylił się, podniósł woreczek ze złotem i ujął go w zęby.
Potem wziął milady na ręce i oddalił się szybko w przeciwną stronę, niż patrol. Niedługo zmienił kierunek, zeszedł na dół pomiędzy skałami i, przybywszy na brzeg morza, gwizdnął donośnie.
Odpowiedziano mu podobnie: w pięć minut potem ujrzał barkę, wiosłowaną przez czterech ludzi.
Statek zbliżył się do wybrzeża, ale nie mógł dotrzeć do lądu; Felton wszedł po pas w wodę, nie chcąc powierzyć nikomu drogiego ciężaru.
— Dalej, odbijać — rzekł Felton — i płynąć, jak najśpieszniej.
Czterech ludzi rzuciło się do wioseł; lecz morze zanadto było wzburzone, aby mu podołać mogli.
Noc ciemna i burzliwa osłoniła płaszczem uciekających, nie widać było lądu, a tem bardziej niepodobna było dojrzeć barki z wybrzeża.
Podczas, gdy łódź oddalała się, popychana siłą wioseł, Felton odwiązywał sznur, a potem chustkę, krępujące rączki milady. Następnie, gdy ręce już były wolne, zaczerpnął wody morskiej i zlał jej twarz całą.
Milady westchnęła i otworzyła oczy.
— Gdzie jestem?... — wyrzekła.
— Ocalona — odparł młodzieniec.
— Ocalona! ocalona!... — zawołała. — Tak, jak widzę, niebo, widzę morze! Powietrze, którem oddycham!... wszystko mówi mi o wolności. A! dzięki... dzięki ci, Feltonie!
Młodzieniec przycisnął ją do serca.
— Co to się stało z mojemi rękami?... — zapytała milady — mam takie uczucie, jak gdyby były zgruchotane?
— Niestety!... — rzekł Felton, patrząc na te śliczne rączki i, kiwając głową z rozrzewnieniem.
— O! to nic nie znaczy!... — zawołała milady — przypominam sobie teraz wszystko!
Potem zaczęła szukać dokoła siebie.
— On jest tam — rzekł Felton, trącając nogą worek ze złotem.
Zbliżano się do statku, stojącego na pełnem morzu. Majtek na straży odezwał się: odpowiedziano mu z barki.
— Co to za statek?... — zapytała milady.
— Ten, który nająłem dla ciebie.
— Dokąd mnie on zawiezie?
— Dokąd zechcesz, bylebyś mnie wysadzić kazała na
ląd w Portsmouth.
— Co masz do czynienia w Portsmouth?... — zapytała.
— Muszę wykonać polecenie lorda de Winter — odrzekł z uśmiechem zagadkowym.
— Jakie polecenie?
— Czyż nie rozumiesz?
— Nie; wytłumacz mi, proszę...
— Nie ufał mi, więc zapragnął sam cię pilnować, a mnie wysłał do Buckinghama, żeby podpisał twój wyrok na deportację.
— Jeżeli ci nie ufał, jak mógł ci powierzyć ten wyrok?
— Myślał, że nie wiem, co wiozę.
— To prawda. Jedziesz więc do Portsmouth?
— Muszę się śpieszyć: jutro 23-ci i Buckingham odpływa z flotą.
— Jutro już?... a dokąd się udaje?
— Do Roszelli.
— Nie powinien odpłynąć!... — zawołała milady, zapominając zwykłej roztropności.
— Bądź spokojna — odparł Felton — nie odpłynie...
Milady zadrżała z radości; czytała w głębi serca młodego człowieka: śmierć Buckinghama wypisana tam była wyraźnie.
— Feltonie... — rzekła — jesteś wielki, jak Juda Machabeusz! Jeśli umrzesz, ja umrę z tobą razem: to wszystko, co powiedzieć ci mogę.
— Cicho!... — rzekł Felton — już przybyliśmy.
Przybijano do statku. Felton wstąpił pierwszy na drabinę i podał rękę milady, a majtkowie ją podtrzymywali, ponieważ morze było jeszcze bardzo wzburzone.
— Kapitanie — przemówił Felton — oto osoba, o której ci mówiłem, odprowadzisz ją z całą troskliwością do Francji.
— Za cenę tysiąca pistolów — odrzekł kapitan
— Wyliczyłem ci już pięćset.
— Prawda — rzekł kapitan.
— Oto jest drugie pięćset — odezwała się milady, biorąc worek ze złotem.
— Nie — rzekł kapitan — teraz nie wezmę; dałem słowo temu młodemu panu: drugie pięćset pistolów należą mi się dopiero po przybyciu do Boulogne.
— A przybędziemy tam?
— Cali i zdrowi — rzekł kapitan — zaręczam honorem Jakóba Buttlera.
— Dobrze więc!... — rzekła milady — jeżeli dotrzymasz słowa, to nie pięćset a tysiąc pistolów dostaniesz ode mnie.
— Niech żyje piękna pani!... — zawołał kapitan — i niech Bóg raczy zsyłać często tak zacne osoby, abym mógł im usłużyć!
— A tymczasem — rzekł Felton — płyń z nami do małej zatoki... o której ci już mówiłem.
Kapitan w odpowiedzi wydał rozkazy stosowne, a około siódmej zrana, mały statek zarzucał kotwicę w oznaczonej zatoce.
Ze swej strony milady utwierdziła Feltona w powziętym zamiarze; spostrzegła jednak niebawem, że młody fanatyk potrzebował raczej, aby miarkowano jego zapał.
Ułożono, że milady oczekiwać będzie Feltona do dziesiątej; jeżeli o tej godzinie nie będzie z powrotem, wyruszy sama.
Wtedy, przypuszczając, że będzie wolny, podąży do Francji i połączy się tam z nią w klasztorze Karmelitek w Bethune.