Trzy epoki/Epoka trzecia

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Trzy epoki
Podtytuł (Nowela z krótką przedmową i jeszcze krótszym epilogiem)
Pochodzenie Po szerokim świecie
Wydawca Ignacy Płażewski
Data wyd. 1925
Druk Zakł. Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
EPOKA TRZECIA.

Z „buvette“ wyszliśmy, gdy już ściemniło się na dobre. Idąc ulicą Tek-Delfu, minęliśmy jeden z większych domów tubylczych, nad którym powiewała francuska flaga. Spojrzałem na nią i spostrzegłem tuż przy jej drzewcu skuloną postać Arabki. Doszły mnie ciche łkania kobiety.
Zwróciłem pytający wzrok na p. Teophila Glacier.
— Hm... — mruknął i cicho się zaśmiał.
— Kto tu mieszka? — spytałem go.
Nasunął głębiej swój hełm i odpowiedział niechętnym głosem:
— Przed dwoma miesiącami przybył tu młody inżynier, który ukończył z medalem szkołę budowy mostów i dróg w Paryżu. Bardzo uczony! Bada możliwości przeprowadzenia kolei przez Saharę. Ha! ha! ha!
Złośliwy śmiech poczciwego „cantonier“ nie uszedł mojej uwagi.
— Drzecie ze sobą koty? — spytałem, zaglądając memu przyjacielowi w oczy.
— N...nie! — przeciągnął. — Nic nie mamy wspólnego ze sobą i nic do gadania! Gdy przyjechał, pokazałem mu Tek-Delf tak, jak pokazuję go panu teraz, lecz on śmiał się i szydził ze wszystkiego! Raz jeden tylko napadł na mnie. A wie pan za co? Oglądał ze mną zbiornik dla wody, zwykły zbiornik na jakie 5000 tonn, zbudowany z okrągłych kamieni, sklejonych gliną. Inżynier wymarzył grubość ścian basenu, coś obliczył w notatniku i powiedział, że taki basen nie może utrzymać tyle wody, że powinien pęknąć. Powiedziałem mu, że jestem tu już od 30 lat, a basen sobie najspokojniej stoi i nie pęka. Wtedy napadł na mnie, krzyczał, że ja nie dbam o bezpieczeństwo ludności, której grozi wylew tej wody i zatopienie domów i pól. Śmiałem się wtedy jak szalony! Powiedziałem mu, że zupełnie nie jestem winien budowy basenu i możliwości wylewu z niego wody, gdyż zbiornik został założony przed... 300 laty i, widocznie, już się przyzwyczaił do stania bez pękania i wylewu. Wtedy przestał ze mną rozmawiać i nawet kłaniać mi się przy spotkaniu. Bardzo mądry to i bardzo uczony młodzieniec!
— A ta płacząca kobieta? — spytałem.
— To — Selima, jego służąca, niewolnica i... żona afrykańska, — odparł suchym tonem.
Umilkłem i o nic więcej nie pytałem p. Glacier, ponieważ groźnie sapał, a był to niechybny znak, że chce coś opowiedzieć.
— Młody inżynier — zaczął mówić po chwili p. Glacier — zaszczycił arabską dziewczynę swojemi względami, a ona, jak każda berberka, oddała mu całą siebie. Jak wierny pies w oczy mu patrzyła, biegła na każde jego skinienie, pokorna, szczęśliwa i zakochana. Marzyła w głębi duszy ta niemądra dziewczyna, że inżynier zabierze ją ze sobą do Francji, gdzie ona, jak tu, w Tek-Delfie, będzie mu nadal w oczy patrzyła z zachwytem, uwielbieniem i pokorą. Lecz szczęście — to kwiat, co szybko przekwita! Przyjechała tu jakaś grupa podróżujących amerykanek podobno bardzo bogatych. Zaczęły się wycieczki, przyjęcia, umizgi, konkury, a teraz pan inżynier pojechał z niemi do Fezu, gdyż na jedną z Amerykanek zagiął parol, a że jest piękny, elegancki nadmiernie i posiada hrabiowski tytuł, ona zaś jest też piękna, chociaż całkiem nie elegancka, a jej tatuś posiada miljony i rzeźnię, więc oboje mają duże szanse na ozdobienie szyldu rzeźnika koroną hrabiowską i na oparcie herbu arystokraty o kiesę miljonera-parwenjusza... Selima to rozumie i, jak pan widział, płacze. Tymczasem nie ma innych sposobów walki...
— Ale może znajdzie? — zadałem pytanie.
Długo milczał, a później mruknął, nie patrząc na mnie:
— Zwróci się po radę do czarownika, a gdy to nie pomoże, podając kawę, wsypie do filiżanki inżyniera lub amerykanki trujących ziółek, sama zaś zbiegnie na pustynię, gdzie albo zginie z głodu, albo natrafi na czarne namioty Beduinów i razem z koczownikami, tęskna i ponura, będzie wlokła obmierzłe jej życie, którego pasmo przerwać może tylko Allah.
Urwał, gdyż od strony szosy wjeżdżało do osady kilka samochodów, świecąc latarniami i hucząc ochryple. Gdy przesuwał się koło nas pierwszy z samochodów, spostrzegłem szoferującego młodego, przystojnego mężczyznę, a obok niego wysoką, wiotką blondynkę.
— I love You, Henry! — doszedł mnie wzruszony głos Amerykanki.
— Czy to ten inżynier? — zapytałem, a gdy otrzymałem od p. Glacier twierdzącą odpowiedź, dodałem:
— Czy nie myśli pan, panie Glacier, że, być może, wasza osada wkrótce będzie się nazywała — Tek-Delf-Selima?
Spojrzał na mnie uważnie i w milczeniu podniósł ramiona.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.