Trzy lata/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzy lata |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia »Czasu« |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Три года |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Łaptiew mieszkał na jednej z bocznych ulic Małej Dymitrowki, niedaleko Starego Pimena. Prócz wielkiego domu, wychodzącego na ulicę, wynajmował jeszcze w podwórzu dwupiętrową oficynę dla swego przyjaciela, Koczewa, którego wszyscy Łaptiewowie nazywali wprost Kostią, ponieważ wyrósł w ich oczach. Naprzeciw tej oficyny stała druga, zamieszkana przez jakąś francuską rodzinę, złożoną z męża, żony i z pięciu córek.
Było dwanaście stopni mrozu. Okna pokryły się szronem. Obudziwszy się rano, Kostia wziął z zafrasowaną twarzą piętnaście kropel jakiegoś lekarstwa, potem wyjął z szafy ciężarki i zajął się gimnastyką. Był wysoki, bardzo chudy, z wielkimi rudawymi wąsami; ale najbardziej godnemi uwagi w jego powierzchowności były niezwykle długie nogi.
Piotr, chłop w średnim wieku, w marynarce i perkalowych spodniach, wsuniętych w wysokie buty, przyniósł samowar i zaparzył herbatę.
— Piękna pogoda, Konstanty Iwanyczu — rzekł.
— Tak, piękna, tylko ot, bracie, szkoda, żyjemy obydwa z sobą — nie bardzo tego.
Piotr westchnął.
— Cóż dziewczynki? — zapytał Koczew.
— Ojciec nie przyszedł, Aleksy Teodorowicz sam się niemi zajmuje.
Kostia znalazł na szybie niezamarznięte miejsce i zaczął patrzeć przez lornetkę, skierowując ją na okna, gdzie mieszkała francuska rodzina.
— Nie widać — rzekł.
W tym samym czasie Aleksy Teodorowicz uczył Saszę i Lidę historyi świętej. Już półtora miesiąca mieszkały w Moskwie, na dolnem piętrze oficyny, razem z guwernantką, a trzy razy na tydzień przychodził do nich nauczyciel ze szkoły miejskiej i ksiądz katecheta. Sasza przechodziła Nowy Testament, a Lida zaczęła niedawno Stary. Ostatnim razem miała zadane powtórzenie do Ahrahama.
— Więc Adam i Ewa mieli dwóch synów — rzekł Łaptiew. — Bardzo ładnie. Jakże się nazywali? Przypomnij sobie!
Lida, ponura, jak zwykle, milczała, patrząc na stół i poruszała ustami; starsza, Sasza patrzała na nią i męczyła się.
— Ty doskonale wiesz, tylko się nie lękaj — rzekł Łaptiew. — No, jakże się nazywali synowie Adama?
— Abel i Kabel — szepnęła Lida.
— Kain i Abel — poprawił Łaptiew.
Po twarzy Lidy spłynęła wielka łza i spadła na książkę. Sasza spuściła również głowę i zaczerwieniła się, gotowa do płaczu. Łaptiew z litości nie mógł już mówić, łzy spłynęły mu do gardła; wstał i zapalił papierosa. W tej samej chwili zeszedł z góry Koczew z gazetą w rękach. Dziewczynki podniosły się i nie patrząc na niego, ukłoniły się.
— Na miłość Boską, Kostia, zajmij się ty niemi — zwrócił się do niego Łaptiew. — Ja boję się, że sam płakać zacznę, przytem muszę być jeszcze przed obiadem w składzie.
— Dobrze.
Aleksy Teodorowicz wyszedł. Kostia, z bardzo poważną miną, marszcząc brwi, usiadł przy stole i sięgnął po historyę świętą.
— No? — zapytał. — O czemże wy?
— Ona umie o potopie — rzekła Sasza.
— O potopie? Pięknie, będziemy gadali o potopie. Wal o potopie. — Kostia przebiegł w książce krótki opis potopu i powiedział: — Muszę wam powiedzieć, że takiego potopu, jak tutaj opisują, w rzeczywistości nie było. I żadnego Noego nie było. Kilka tysięcy lat przed urodzeniem Chrystusa było na ziemi niezwykłe wezbranie wód, a o tem wspominają nietylko w żydowskiej biblii, ale i w księgach innych starożytnych narodów, jak u Greków, u Chaldejczyków, u Hindusów. Ale, żeby nie wiem jak wielką była powódź, nie mogła zatopić całej ziemi. Równiny zalało, ale góry zostały. Chcecie czytać tę książkę, to ją czytajcie, ale niebardzo wierzcie temu.
U Lidy znów polały się łzy, odwróciła się i nagle tak głośno zaszlochała, że Kostia drgnął i wstał nadzwyczaj zmięszany.
— Chcę iść do domu — rzekła Lida. — Do tatki i do niani.
Sasza również rozpłakała się. Kostia poszedł do siebie, na górę i zatelefonował do Julii Siergiejewny.
— Pani droga, dziewczynki znów płaczą. Niema sposobu ich uspokoić.
Julia Siergiejewna przybiegła z dużego domu w samej tylko sukni i w szalu, przejęta mrozem i zaczęła pocieszać dziewczynki.
— Wierzcie mi, wierzcie — mówiła błagalnym głosem, przytulając do piersi to jedną, to drugą — tatko przyjedzie dzisiaj, telegrafował. Żal wam mamy i mnie żal, serce mi pęka, ale, cóż robić? Przecież wbrew woli Boga nie pójdziemy!
Kiedy przestały płakać, owinęła je i zawiozła na spacer. Przejechały się po Małej Dymitrowce, potem po Twiorskiej; przy Iwerskiej zatrzymały się, postawiły trzy świece, i pomodliły się, klęcząc. Wracając, zajechały do Filippowa i kupiły sobie postnych obwarzanków z makiem.
Łaptiewowie jedli obiad o trzeciej. Potrawy podawał Piotr. Ów Piotr w ciągu dnia biegał na pocztę, to do składu, to do sądu okręgowego dla Kostii, wieczorem skręcał papierosy, w nocy otwierał drzwi, a już o piątej rano palił w piecach i nikt nie wiedział kiedy on śpi. Lubił niezwykle odkorkowywać wodę selcerską, robił to lekko, bez hałasu, nie rozlewając ani jednej kropelki.
— Daj Boże!— rzekł Kostia, wypijając przed zupą kieliszek wódki.
Kostia nie podobał się z początku Julii Siergiejewnie; jego bas, jego słówka w rodzaju »zajechał w mordę«, »wyobraź samowarczyk«, jego zwyczaj chodzenia koło szkła, wydawały jej się trywialnemi. Poznawszy go bliżej, poczuła pewną przyjemność w jego towarzystwie. Był z nią otwartym, lubił porozmawiać z nią wieczorem półgłosem o czemkolwiek; dawał jej nawet do czytania powieści swego pióra, które dotychczas stanowiły tajemnicę dla takich nawet przyjaciół, jak Łaptiew i Jarcew. Czytała te powieści i nie chcąc go martwić, chwaliła je, a on się cieszył, gdyż miał nadzieję, że wcześniej, czy później zostanie sławnym pisarzem. W powieściach swoich opisywał tylko wieś i folwarki obywatelskie, chociaż wieś oglądał bardzo rzadko, tylko wtedy, gdy bywał u znajomych w willi, a na folwarku obywatelskim był raz w życiu, gdy jeździł do Wołokołamska w sprawie sądowej. Miłosnego tematu unikał, jakby się go wstydził, często opisywał przyrodę, używając przytem takich wyrażeń, jak kapryśne zarysy gór, dziwaczne kształty obłoków, albo akord tajemniczych dźwięków... Powieści jego nigdzie nie drukowali, tłumaczył to sobie warunkami cenzury.
Czynności adwokackie podobały mu się, ale za swoje główne zajęcie uważał nie adwokaturę, lecz powieści. Zdawało mu się, że ma delikatne, artystyczne usposobienie i ciągnęło go zawsze do sztuki. Sam nie śpiewał, ani nie grał na żadnym instrumencie, był zupełnie pozbawiony ucha muzykalnego; ale chodził na wszystkie symfoniczne i filharmonijne zebrania, urządzał koncerty na cele dobroczynne, zaznajamiał się ze śpiewakami...
Podczas obiadu rozgadali się.
— Dziwna rzecz — rzekł Łaptiew — znów mnie oszołomił zupełnie mój Teodor! Trzeba — mówi — dowiedzieć się kiedy upływa stulecie naszej firmy, żeby się starać o szlachectwo, i mówi to zupełnie poważnie. Co się z nim stało? Szczerze mówiąc, zaczyna mnie on niepokoić.
Mówili o Teodorze, o tem, że teraz wszyscy sobie czemś nabijają głowę. Naprzykład, Teodor stara się okazać prostym kupcem, chociaż już kupcem nie jest, a kiedy przychodzi do niego po pensyę nauczyciel ze szkoły, której stary Łaptiew jest opiekunem, to on zmienia nawet głos i zachowuje się z nauczycielem, jak naczelnik.
Po obiedzie nie mieli co robić i poszli do gabinetu. Mówili o dekadentach, o »Dziewicy Orleańskiej« i Kostia wydeklamował cały monolog; zdawało mu się, że bardzo dobrze naśladuje Jermołową. Potem zasiedli do winta. Dziewczynki nie odchodziły do siebie, do oficyny, lecz blade, smutne siedziały, obie na jednem krześle, i słuchały hałasu na ulicy, patrząc czy to nie ojciec idzie? Wieczorami, w ciemności i przy świecach bały się. Rozmowa przy wincie, kroki Piotra, trzask na kominku rozdrażniał je i nie miały już ochoty patrzeć na ogień; już i płakać im się nie chciało, ale było im smutno i coś je przygniatało. Nie rozumiały, jak można mówić o czemkolwiek i śmiać się, kiedy mama umarła.
— Coś pan dziś widział przez lornetkę? — zapytała Kostię Julja Siergiejewna.
— Dziś nic, a wczoraj kąpał się stary francuz.
O siódmej Julja Siergiejewna i Kostia pojechali do Małego Teatru. Łaptiew został z dziewczynkami.
— Czas już, żeby wasz tatko przyjechał — mówił, patrząc na zegarek. — Musiał się pociąg spóźnić.
Dziewczynki siedziały na krześle, milcząc przytulone jedna do drugiej, jak zwierzątka, którym zimno, a on chodził dalej po pokojach i z niecierpliwością patrzał na zegarek. W domu było cicho. Ale oto o dziewiątej ktoś nagle zadzwonił. Piotr poszedł otworzyć.
Usłyszawszy znajomy głos, dziewczynki krzyknęły z radości, załkały i rzuciły się do przedpokoju. Panaurow był w prześlicznem futrze, broda jego i wąsy zbielały od mrozu.
— Zaraz, zaraz — mruczał, a Sasza i Lida, płacząc i śmiejąc się, całowały jego zimne ręce, czapkę, futro. Piękny, omdlewający, zepsuty miłością, nie spiesząc się, pogłaskał dziewczynki, następnie wszedł do gabinetu, i rzekł, zacierając ręce.
— Ja do was nie na długo, przyjaciele. Jutro wyjeżdżam do Petersburga. Obiecują mnie przenieść do innego miasta.
Stanął w hotelu »Drezden«.