Trzydzieści morgów/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzydzieści morgów |
Wydawca | Wydawnictwo imienia Mieczysława Brzezińskiego |
Data wyd. | 1912 |
Druk | F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na świecie rozsiadła się wiosna, sypiąc wszędzie zielenią, pogodą i ciepłem. A że ciepło to trochę spóźnione przyszło, bo zima długo ziemię pod śniegiem trzymała, przeto każdy niezmiernie się śpieszył z owsami i grochem.
Do Wielkiejnocy jeszcze cztery pozostawało niedziele i właśnie ksiądz na ambonie ogłosił początek wielkiej dorocznej spowiedzi.
Gdy ksiądz rzecz swoją o spowiedzi wypowiedział, nagle Bartek poczuł, jakby mu coś wlazło pod serce. Nie rozumiał, coby to być mogło; nie bolało, nie kłuło, a przecie spokoju nie dawało.
Wspomniał sobie, ni stąd, ni zowąd, na ów dzień, gdy obudziwszy się, spostrzegł na łóżku nieżywego już Tomasza, i wyjazd do miasteczka po rejenta i spisanie testamentu.
Wyszedł zaraz z kościoła, nie doczekawszy końca i usiadł sobie na cmentarzu.
Zmartwienie wielkie go pochwyciło. Opuścił głowę i zamyślił się.
Oto spowiedź święta nadeszła, w której człowiek z całorocznych grzechów się oczyszcza i ulgi na duszy dostępuje i z Panem Bogiem się godzi, a on tak wielki w sobie grzech dźwiga, że mu nie przystąpić do konfesyonału.
I teraz dopiero, gdy stanął u progu, na którym przyszło mu z całorocznego życia zdać Bogu rachunek, teraz dopiero poczuł Bartek, co popełnił.
Zmartwiony poszedł przez wieś w pola.
Gdy wrócił, Jagna wykrzyczała go, że z jadłem tak długo na niego czekali.
— Gdzieżeś to był? — zapytała go.
— Ta! chodziłem oglądać owsy.
— Owsy! A toć dopiero onegdaj je posiałeś.
Chłop nic nie odrzekł.
Usiadł przy stole, wziął w rękę łyżkę, ale mu jadło do gęby nie szło.
Jagna spojrzała mu w oczy.
— Cóżeś ty taki markotny?
Kiwnął tylko głową, wstał od stołu i usiadł na przyźbie.
Jagna przysiadła się do niego.
— No, gadajże — nastawała — co ci to? gadajże, słyszysz?
Aby się pozbyć tych zapytań, powiedział jej, że go w sobie boli.
To uspokoiło Jagnę. Poradziła mu, aby napił się mocnej okowity, to przejdzie.
Bartek posłuchał jej rady.
Po obiedzie poszedł do szynku.
Tu ludu było wiele, jak zwyczajnie w święto.
Na czarnych stołach stały flaszki, sąsiedzi i sąsiadki wesoło rozmawiali, w kącie pijany kum ściskał kumę, a za szynkwasem stał żydek z małą, czarną bródką i nalewał kieliszki.
Bartek wypił jeden, wypił drugi, wypił trzeci.
Raźniej mu się zrobiło.
Przysiadł się do stołu i zaczął się przysłuchiwać rozmowie.
Lżej zrobiło mu się na duszy. Zmartwienie uciekło od wódki i od ludzi.
Pił więc jeszcze sam i zaczął słowa wtrącać do rozmowy.
Wrócił do domu, chwiejąc się na nogach, ale wesół okrutnie i ze śpiewką na ustach.
Od tego czasu, jak tylko zmartwienie przystępowało do niego, zaraz mu na myśl przychodziła karczma.
— Najlepiej — myślał sobie — frasunek utopić w wódce.
Zrazu to wstrzymał się do święta lub niedzieli. Ale ciężko mu było zmartwienie przez parę dni dźwigać.
Raz więc upił się w dzień powszedni i od tego czasu nie baczył już na święto. Gdy chwytał go frasunek, biegł do karczmy szukać oderwania od myśli, która go gnębiła.