Ul (Rodziewiczówna)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Ul
Pochodzenie Z głuszy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
UL.
Po wyciętym borze został szmat nagiej ziemi. Wyschłe mchy wiatr powydzierał i długi czas tylko piasek przesypywał i zamiatał. Potem na tym piachu poczęły wysypywać się wrzosy i macierzanki, wyskakiwać brzeźniak drobny, wytykać osiki, zawsze trwożliwe. Wreszcie, niewiadomo skąd, gąszcz się wzięła. Gdy gajowy odludek, co pustki tej strzegł, zaszedł tam przypadkiem, aż się zdziwił, jaki ten szmat nagi dostał kobierzec.

Postoły jego tonęły we wrzosach, do pasa sięgały drzewiny-niemowlęta.
Brzeźniak woniał — rozdeptane cząbry woniały, a po liliowem wrzosowisku uwijały się pszczoły, tańczyły błękitne, drobne motylki.
Ptak żółto-szary, leśna »omelka« gnieździła się nizko w karłowatej sośninie, nad ciszą unosił się, na nieruchomych skrzydłach, rabuś skowrończy, »garagol«.
Gajowy — naprzód pochylony, węsząc, nadsłuchując, z karkiem podanym pod żar słoneczny, stał tak długo — zdziwiony.
Usta jego, milczącem życiem zacięte, rozeszły się nieco i ukazały w uśmiechu, trochę głupowatym, śliczne, białe zęby.
Pochylił się, przesunął twardą dłoń po brzozowym pędzie.
— Śmigaj! śmigaj! Bydło cię tutaj nie stratuje! — zamruczał tonem łaskawego opiekuna.
Pęk wrzosu zerwał i popatrzył na pszczolą po kwiatkach pracę.
— Biedne wy! — szepnął. — Daleko wam tutaj lecieć ze dworu. Żeby wy durne nie były, toby do mnie z rojem przyleciały.
I dalibóg wygodęby miały! Pieńby się znalazł przy leśniczówce, i tubym was ochylił. Ale wy durne muchy, za milę do matki wracacie!
— A żeby wy, jak ja, matki nie znały, a ot żyję!
Jeszcze raz po gąszczu okiem przeszedł.
— Ot, wonkotecza! — mruknął, odchodząc.
Zaszedł jednak tam nazajutrz i dni następnych. Myśl o pszczołach ugrzęzła mu w głowie. Wprawdzie »pan« zabronił mu posiadania pasieki, ale przecie jeden ul na próbę — to nic; a zresztą kto go w tym gąszczu dojrzy? Nawet sobie miejsce nań obrał, w kotlinie szczelnie poszytej.
Ale i ula nie było. »Skarbowych« przy chacie straszno było ruszać. Jeszcze kto dojrzy i »donos« do dworu da.
Sumował Hryc dni kilka, wreszcie pewnej nocy ciemnej konia do woza zaprzągł i na wyprawę ruszył do sąsiedniego boru.
Na wypadek ujęcia przez miejscową straż, włożył najgorszy łachman na grzbiet, na głowę dziurawy kapelusz, opasał się kawałkiem łyka, ino siekierę dobrą wyostrzył. Już pierwej stosowny pień opatrzył, mordował się do setnego potu, nim go na wóz złożył — noc całą manowcami krążył — wreszcie zdobycz na wyrąb przywiózł, między brzeźniak ukrył, i jeszcze wrzosem, dla lepszego utajenia, przysypał. Twarz jego miała wyraz złośliwego tryumfu, w oczach migotały ogniki bohaterstwa.
Przez parę tygodni, bojąc się domysłów i szpiegów, wcale tam nawet nie zachodził, a potem, uspokojony, wziął się do dzieła. W noce księżycowe wsuwał się w gąszcz, jak widmo, z tysiącem ostrożności wydłubywał barć w pniu olbrzymim, kując mało co więcej dziennie jak dzięcioł.
Siekierę miał tylko i nóż do tej pracy.
Robota posuwała się wolno. Jesienią na jarmarku ukradł w sklepie dłuto — wtedy mu raźniej poszło. Do zimy wydłubał połowę kłody.
Potem wrzosy, brzeźniaki i ul zaczęty śnieg pokrył i zasypał.
Hryc odłożył pracę do lata.
Ale zimą sąsiedni gajowy pień odkrył i poznał. Wezwano Hryca do sądu pod zarzutem kradzieży. Postawił dwóch krewniaków na świadków i sam przed kratkami palec na palec kładąc i klęcząc zaprzysięgał, że pień nie jego, że go krewniak kupił i na przechowanie zostawił.
Była długa opowieść, jak pod ciężarem ustała, ile za ul zapłacono, kiedy, gdzie: długi, jak droga na księżyc, szereg kłamstw i wymysłów.
Zaprzysięgli to spojeni do niepamięci krewniacy — wyrok wypadł na korzyść Hryca.
On z pod wypłowiałej, dzikiej czupryny, złośliwie oczami strzelał, a białe, wilcze zęby błyskały z za wązkich warg.
Dopiero za powrotem do swej chaty samotnej, gdy przy świetle smolnej drzazgi policzył, ile mu zostało z pieniędzy wziętych do miasta na koszta — schmurniał.
Na szmatę z miedziakami patrzał — mgliły się oczy — kudły garścią zwichrzył, zaskomlił ponuro i zaklął, aż się go pies przeląkł i w kąt zaszył.
Nazajutrz jednak już przebolał stratę. Z pognębienia oskarżyciela był dumnym — no, i ul mu został, chociaż drogo, drogo kosztował. Do wiosny zapomniano o sprawie i Hryc znowu nocami pracował.
Często zmęczonego sen morzył, robota szła niesporo — gdy skończył wreszcie, już czas rojenia przeszedł, ul pozostał niezamieszkalnym. Ale za to brzeźniak znów o łokieć podskoczył — już i zimą ul był niewidzialnym o trzy kroki.
Przykrył go Hryc szmatem brzozowej kory, na wierzch drewnem przywalił i czekał. Chłop umie być cierpliwym.
Aby czasu nie tracić, napół zemstą, napół zawiścią wiedziony, Hryc na jesieni podkradł się nocą do pasieki sąsiada-gajowego i otwory ulów osmarował dziegciem. Chciał tylko mu jeden pień zniszczyć, ale, że sobie stracone pieniądze na razie przypomniał, a ule gęsto stały, więc trzy osmarował i uciekł szczęśliwie.
Ten figiel wydał mu się tak dowcipnym, że śmiał się zeń całą drogę, śmiał się ilekroć wspomniał, a że się nie pochwalił, to dlatego jedynie, że oprócz psa żadnej nie miał żywej istoty w pobliżu.
Figlem tym czuł się pasowanym na fachowego pszczolarza!
Brakło mu jednak pewnych wiadomości. Uczuł to wobec starego znachora, który pni kilkadziesiąt posiadał, bogacz był, miał wielką sławę i do pasa blizko sięgające kołtuny.
Dziad przyjechał do straży z kwitem na żerdzie, i wstąpił na gawędę.
Zaraz poznał Hryc, że ten wszystko wie, i praktyk pszczolich szczególnie świadom.
Czasu żaden z nich nie żałował — więc gadali.
Jesienna mgła snuła się nizko po lesie — biała, chłodna; z nad tumanu tylko wierzchy drzew widać było, że się zdały wyrastać z owych oparów — widziadła.
Gadali naprzeciw siebie stojąc, fajki ćmiąc, spluwając bezustannie.
Targ w targ, zgodził się znachor Hryca z urządzeniem pszczolego państwa oświadomić, a w zamian miał dostać »lisznię« furę żerdzi.
Nad lasem wiatr powiał, mgła poczęła się osuwać, z szelestem kropli opadać, zwisać na igłach sosen. Znachor odjechał.
Hryc odtąd często do jego pasieczki chadzał, uczył się teoryi i praktyki zarazem. Następnej wiosny nad ulem zawiesił pęk kwitnącej łozy, pszczołom na przynętę, i codzień zaglądał na wyrąb — obserwował. Pszczoły, jak zwykle, krążyły po ziołach, brały woski, miody — i precz je niosły. Pojedyńcze pracownice łowił Hryc ostrożnie za skrzydełka, widział na szczecinkach łapek żółte pyły — gadał do nich, namawiał do swej kwatery.
Z ręki jego uwolniony owad odlatywał przecie do matki, daleko, może o milę.
Przed rojeniem wyglądał kwatermistrzów, ale się nie zjawili.
Do barci zapewne rój szedł, Hryc gonić go począł, ciskając nań piaskiem, biegnąc co tchu, kalecząc się o gałęzie.
Nareszcie rój opadł na krzak, chłop go w rzeszoto zebrał, płótnem okrył. Szara ćma pocięła go zajadle, bólu nie czuł, namiętnością opanowany.
W tryumfie zaniósł na wrzosowisko, i gdy żar słoneczny przygasł, w swoim ulu osadził.
Pszczoły zmęczone, zduszone, rozpełzły się po nowem mieszkaniu, ocierając skrzydełka, kupiąc się wokoło drewnianej klateczki, w której Hryc uwięził matkę.
Szumiało w ulu; chłop, nie mogąc się od nich oderwać — tamże opodal zanocował, na pościeli z wrzosów, bez ognia, wieczerzy, kaleczony niemiłosiernie przez komary.
Nazajutrz pszczoły wyległy na słońce na ścianę ula, tworzyły na drzewie szarobrunatne plamy ruchome, zrywały się, wracały znowu. Przy otworach tłok był i zamieszanie. Wychodzące opowiadały coś, inne cisnęły się do wnętrza. Żadna nie ruszyła do roboty. Wreszcie o południu około otworu ukazała się mucha dłuższa, z odwłokiem, dotykającym drzewa, gdy po nim pełzać zaczęła.
Pracownice wnet ją otoczyły.
Ona parę razy otarła skrzydełka, zadzwoniła przeciągłą pobudkę — zleciała.
W tej chwili tamte ją kłębem objęły. Łapkami poczepiane w girlandy, wzniosły się nad wrzosy wonne, zakołowały, poszły kędyś na bór.
Zdaleka obserwujący Hryc — ani się zatroskał.
— Suszą się! — pomyślał.
Ale wieczór nadszedł, a one nie wróciły.
Tedy zajrzał do ula. Na spodzie leżało parę martwych owadów ze zgarniętemi nóżkami, zmalałe w swej nicości — zabite zmęczeniem, czy osądzone przez inne. Na górze w mateczniku, skulona, głodna — była matka.
Hryc splunął ze złości.
— Taka ty matka! — krzyknął — no, gińżeż.
Wytrząsł ją z matecznika na chłodną rosę, wiedząc, że nie przeżyje nocy.
Potem jednakże poszedł po radę do znachora.
— Bywa tak — filozoficznie pocieszał go stary. — Dwie matki było, nie spodobały sobie miejsca, taj poszły. Jedno źle, że ty tę drugą zgłumił. To nie wolno. Nie będą się tobie pszczoły wiodły!
Rzeczywiście, przez dwa lata ul Hryca był pusty. Kora z niego opadła, poszarzał, zginął całkowicie w bujnej, młodej porośli.
Kilka rojów daremnie osadzał w nim strażnik, uchodziły precz zawsze, lub marniały na jesieni. Było to zaklęcie, przeciw któremu chłop walczył z cichą zawziętością.
Nareszcie trzeciego lata rój jeden został, zagospodarował się na stałe.
Wszystko u nich szło w porządku.
Przy otworach na zewnątrz stała straż, kontrolująca wchodzące i wychodzące robotnice, na wewnątrz inny oddział bezustannie wachlował powietrze, od góry ula pozawieszała szara ćma plastry wosku, napełniała komórki miodem.
Architekci spełniali swoje, pracownice swoje, piastunki karmiły robaki ledwie wylęgłe, szafarki zasklepiały gotowe plastry, a dzień cały szumiało tam, szumiało!
Po wrzosach, po drzewach, daleko wkoło latał owad niestrudzony — na noc osiadał plastry, ściany, spód ula, a ledwie na brzask się zbierało, szedł znowu do pracy.
Godzinami całemi Hryc się im przyglądał.
Wrzosowisko lilijowe przetknęły goryczki sine, złote nieśmiertelniki, przy ulu krzak paproci się rozrósł, brzeźniak już cień dawał, tylko przed ulem chłop drzewiny przetrzebił, piasek obnażył i zasiał melissy źdźbeł kilkanaście, pszczołom na przynętę.
Leżąc opodal, piersiami do ziemi, z brodą na rękach opartą, Hryc oczy pasł widokiem swego tryumfu.
Czasem owad z melissy zdejmował i gadał:
— Aha, moja ty, moja, nie pójdziesz ni do dworu, ni do boru. Matka jest.
Tak, matka była: Rodzicielka, skrzydeł pozbawiona, ociężała rodzeniem, wielmożna, niestrudzona w swej płodności.
Nie wychodziła nigdy na świat Boży, nie rządziła nawet, królowała tylko wśród narodu co ją czcił, królowała rodzicielstwem — na pozór marna, szara, bezkształtna!
Naród przez jej cześć był mocny, ona przez swe dzieci potężną.
Nie miała żądła, ni jadu — matką bo była.
Chadzał Hryc do swego ula całe lato. Przywiązaniem to mu się stało, myśleniem, kochaniem.
Ludzka stopa nie bywała tam, ludzkie oko nie widziało tej szarej kłody, tylko on jeden.
Od drogi ludzkiej i bydlęcych ścieżek, dzieliły ten szmat »pomłodzi« grzązkie czahary, łozy, torfiaste kępy.
Zrazu z obowiązku, potem z upodobania Hryc tam chadzał.
Z boru w ług mokry i zdradliwy, potem w łozy i leszczynę.
Na przerwach, poczynionych przez strumyki rdzawe, na zdradliwych oparach kładki sobie poczynił, a chadzał zygzakiem, jak zwierz.
Trwał jego rój lato skwarne, dochował się cało do jesieni, aż do pory, gdy brzeźniak począł nabierać na liście plam złotych i brunatnych, przerzedzać się ze swej zielonej ozdoby.
Wrzosy stały się brunatne, z paproci oblatywał pył rodzajny i różne prochy, źdźbła, ziarna, wiatr-siewacz niósł i ciskał.
Mądrze ukryte ptasze gniazda odsłaniała jesień i na siatki pajęcze, rozpięte wśród gałęzi, co rana osiadała biała rosa.
Pokraśniały ługi od kaliny i jarzębiny, w leszczyny spadły orzechówki, i o twardym dzióbie krzykliwe, przelotne łupieżce.
Zblakło niebo, a wody pociemniały od rannych i wieczornych chłodów, już nawet cząbry kwitnąć przestały.
Żadnego nie było w lesie gwaru, ni ruchu, ni woni.
Pszczoły Hrycowe wychodziły później w pole, wracały zaraz po południu.
Praca była niespora, a i ta zbyteczna, bo ul pełen był miodu zapchany woskiem.
Wtedy to nieszczęście się stało.
Pewnego rana zaszumiało w ulu. Zrazu kilka głosów, potem kilkadziesiąt — w końcu setki, tysiące. Był to jęk jednogłośny całego narodu.
Na spodzie ula, na odłamku wosku, martwa, kurczowo zwinięta, leżała matka.
Tak ją znalazły te, które najraniej zmieniały warty u otworów.
W jednej chwili wieść obeszła — i rój cały się zleciał.
Do martwej szła każda, dotykała, obchodziła wkoło, trąciła różkami, oglądała wosk, szukała ran, posuwała tu i tam.
I każda żałośnie jęcząc odchodziła błędna, osowiała; nie zlatywała, pełzła jak robak.
Wnet się ład zmieszał, uczynił się chaos. Ul napełnił się masą owadów niesfornych, rozbitych — tłuszczą — nie narodem.
I ukazały się dopiero charaktery jednostek.
Zleciały jedne na plastry gotowe, poczęły ten plon całoletni, na zimę oszczędzony, pożerać chciwie, tratując, topiąc się w słodyczy.
Tych była mniejszość. Rzuciły się na nie pracownice, zawistne znoju, karmicielki młodego pokolenia, i bój się wszczął.
Wkoło trupa matki poczęły padać trupy inne, mniejsze, skrzydlate, z wyprutemi wnętrznościami, drgające w ostatnich odruchach. Spód ula pokrył się wnet niemi.
Na zewnętrzną stronę kłody wyległa reszta roju, uczyniły sejm.
Część, partyami lub pojedynczo, ruszyła w świat. Te pamiętały ul, skąd wyszły, pasiekę, tę matkę, co ich zrodziła.
Wzniosły się nad brzeźniak i poszły w stronę daleką. Może ich przyjmą, a może pobiją jako intruzy — przed zimą.
Te co pozostały — to uczciwe pracownice.
Raz jeszcze zajrzały do ula, podumały chwilę i poszły po wrzosach, po późnych dzwonkach, po zroszonych trawach.
Zaczęły pracować. Chłodno było i rośno.
Ogarniała ich niemoc, niechęć.
Siadały na kwiecie późnym i brzęczały.
— Po co zbierać — niema matki.
I siedziały długo, długo, nie szukając plonu. A gdy wreszcie zebrały cokolwiek, pozostawały znowu leniwe, ociężałe:
— Po co nieść do ula — niema matki.
Słońce о południu przygrzało. Zziębnięty, zbiedzony owad prostował nóżki, rozsuwał skrzydełka i siedział sennością, brakiem celu jakby otruty.
Zajrzały do ula raz. Wartownice rozpełzły się niewiadomo gdzie, nikt nie wachlował u otworów.
Zaduch był nieznośny wewnątrz, spód usłany trupami. A trupy padały ciągle, bój się srożył, ginęły jedne z ran, inne z przesytu, ginęły z głodu opuszczone dzieci.
Z pod trupów już i matki widać nie było.
Odgrzebały ją uczciwe robotnice i znowu szukały życia, znowu jej dotykały pieszczotliwie, wołały przeciągle.
Ale ona już ni rodzić, ni królować nie będzie. Oniemiała, skurczona, była już tylko źdźbłem suchem, smutną, szarą drobiną.
Kilkanaście pracownic — tych dobrych, tam przy niej zostało, na straży — wiernych aż do śmierci — trochę poszło znowu w pole, po plon — do śmierci też obowiązkowych. Rozleciały się po wrzosowisku. Słońce zstępowało z południa — chłód ogarniał ziemię. Owad wracać był powinien; ale się zapóźniał. Zawieszały się na byle łodyżce, pozostawały w dzwonkach lilijowych.
— Czego wracać — niema matki.
I tam je noc ogarniała, ciemność, wilgoć, zimno — śmierć.
Pod wieczór rój umilkł.
Hryc, obserwujący go, myślał, że usnął — a on — zmarniał.
Nazajutrz żaden owad nie wyszedł. Zastanowiło to człeka.
Zatlił skręt łachmanów, siekierą podważył otwór, i kurząc sobie — zajrzał.
Ostrożność była zbyteczną — pszczoły jego nie miały już żądeł, ani mogły użyć skrzydeł. Grubą warstwą pokrywały spód ula, była ta hekatomba całego narodu.
Hryc zmartwiał. Odrzucił kurzydło, pełną garścią nabrał owadów, popatrzał na nie długo. Ani na miód, ani na wosk nie zwrócił uwagi. Ujrzał przed sobą znowu zaklęcie, przypomniał sobie przepowiednie znachora, ową matkę pierwszą, którą »zgłumił« — i nagle z przerażenia i dziwu przechodząc w szał, zerwał się na nogi, siekierę w obie garście porwał i ze wściekłym zamachem w ul ją puścił. W drzazgi rozleciało się przykrycie, ul się zatrząsł, poczęły się obrywać plastry.
Hryc blady, z oczami zmrużonemi, zaciętemi zębami, milczący, dziki — rąbał.
Siekiera padała bezładnie, odłupując drzazgi, rozbijając sęki, ryjąc, kalecząc, niszcząc. Człowiekowi pot zalewał oczy, ciekł po rękach. Milczał wciąż, z za zębów ślina mu się cisnęła, osiadła pianą w kątach ust — oczy osnuła siatka krwawych żyłek.
Wreszcie kłoda rozpadła się na dwoje, potoczyła się, odkryła całe wnętrze, miazgę zduszonych owadów — miazgę ich pracy.
Miód się polał po ziemi, jak złota krew tego szarego narodu — deptały po nim postoły Hryca.
A on wciąż rąbał. Uczynił ze swego ula drwa, potem szczapy, wreszcie trzaski i wióry, aż sam zziajany, drżący od wysiłku, na te szczątki się potknął i upadł.
Nazajutrz — jakby nigdy w tem miejscu ul nie stał — tylko trochę drzazg zostało. Brzózki i osiki osypały go liśćmi rdzawemi, a potem od wichrów i wilgoci to drewno próchno zjadło, robaki stoczyły, jako zwykle bywa z ludzką pracą.
Następnego roku mrówki to miejsce sobie zagarnęły i rozwielmożniły się, ścieżyny bijąc, korytarze coraz wyżej budując, ściągając zdaleka budulec i pokarm.
Hryc ich, jak dawniej, nie tępił, bo Hryc tu nie chadzał, i pono nawet bór i służbę porzucił.
Znowu, jak przedtem, tylko pszczoły z osobna uwijały się po wrzosowisku — brały słodycze, kwietne pyły, i ociężałe łupem, wracały daleko, może o milę — do matki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.