Noc (Rodziewiczówna)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Noc |
Pochodzenie | Z głuszy |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1914 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Długi był dzień majowy, dla słońca, dla pola, dla człowieka.
Teraz znój ziemi występował rosą, znój nieba gwiazdami, znój ludzki — pieśnią spoczynku. Rzeka wieś przecinała, i tylko ta woda nigdy niestrudzona bujała, gadała, żyła. W toń jej wpadała łuna ogniska chaty ostatniej, i krwawą plamą się stała, a z chaty pieśń wybiegała, mącąc ciszę.
Tam w izbie odpoczywało ludzi czworo.
Gospodarz, wpół leżąc, kopcił fajkę; gospodyni obierała kartofle; pod oknem parobek młody na skrzypkach wtórował pieśni.
Śpiewała kobieta młoda, stojąc u ognia, z rękoma założonemi na tył głowy, przegięta zalotnie, zapatrzona w parobka.
Nie dziewczyną już była. Włosy jej obcięte kryła jaskrawa chustka, strój nosiła mężatek, na piersi nie miała już paciorek. Młoda była i osobliwie przystojna. Czarnooka, smagława, słuszna i gibka, miała coś dzikiego w ruchach, szalonego w oczach. Śpiewała już długo, wciąż w tej postawie bezczynnej, drażniąc parobka zagadkowym uśmiechem, żarem spojrzeń, purpurą ust.
Gdy ogień dogasał, gospodyni dorzucała trochę smolnych szczap, i w przechodzie głaskała pieszczotliwie kobietę.
Wreszcie parobek smyczek opuścił, śpiewająca umilkła. Zrobiło się nagle w chacie pusto i straszno.
— Śpiewaj jeszcze, doniu! — odezwała się stara.
— Już reszta! — odparła, przeciągając się leniwie.
— Ale, reszta! — zaśmiał się parobek — jeszcze wesela nie śpiewałaś.
— Wesela! — odparła, ramiona pogardliwie wznosząc. — I tobie już wesele odśpiewali i mnie!
Spuściła głowę, nagle postarzała, ponura.
— To co? — rzucił wyzywająco. — Śpiewali nam poosobno, zaśpiewajmy sobie razem.
— Oj, ty hultaju — śmiejąc się grubo, upominała matka. — A do żonki ci nie pora!
— Oj, nie ucieknie — rzekł lekceważąco. — Nu, Marynka — śpiewaj!
Zaśmiała się dziwnie, gorzko i swawolnie zarazem, i odrzucając głowę, że aż się chustka osunęła na kark, zaczęła pieśń weselną a nie wesołą wcale. Parobek wtórował:
Oj! nie było ci chodzić nad rzekę, po wodę,
Nie było ci czekać miesiąca wschodu,
Miesiąca chłodnego.
Nie było słuchać słowiczka z za gaju,
Nie brać upominków, co chłopiec daje,
Ni iść do niego.
Bo te upominki od woli cię odwiodą
Ze wsi swej i chaty — do świekry zawiodą
Do chleba cudzego!
W tej chwili drzwi chaty rozwarły się szybko i rozległo się zwykłe powitanie:
— Pochwalony!
Nagle pieśń się urwała. Kobieta spojrzała na wchodzącego i cofnęła się o krok, zbladła. Parobek powstał i mimowolnie wziął za wiosło w kącie stojące, stara z okrzykiem plasnęła rękoma.
Tylko gospodarz nie okazał żadnego wrażenia; ku przybyłemu głową skinął i odparł:
— Na wieki wieków!
Gość wszedł i drzwi zawarł.
Młody, tęgi barczysty, o twarzy spokojnej i smutnej, był ubrany z dworska, w surdut siwy z zielonemi wypustkami, czapkę z blachą leśnej straży i długie buty.
Przez ramię miał torbę borsuczą i strzelbę, którą zaraz zdjął i w kącie postawił.
Potem do młodej kobiety się zwrócił.
— Dobry wieczór, Marynko! — rzekł, usiłując się uśmiechnąć.
— Dobry wieczór, Jakóbie — odparła obojętnie.
— I wam, ojcowie, dobry wieczór, i tobie Macieju. Cóż, spokojnie u was?
— Ano jednakowo! — odparł stary — a u ciebie, synku?
— I u mnie jednakowo! — odparł, głową kiwając.
— Głodnyś może? — spytała stara.
— Nie. Zmęczyłem się. Kawał drogi. Spocznę trochę.
Otarł rękawem pot z czoła. Dziwne to było zmęczenie, bo biały był, jak płótno, a wargi miał sine. Usiadł na ławie i westchnął.
— Może ci wódki dać! — zaśmiał się Maciej. — Z oczu ci patrzy, jakbyś upiora spotkał.
— Gorsze są strachy niż upiory. Za wódkę dziękuję, odrzekłem się zaraz po weselu.
Milczenie ciężkie zapanowało w izbie.
Gość je przerwał, w okno patrząc:
— Noc to — noc kochana! Ni szumu, ni ruchu, a ciepłość wskróś serce obejmuje. Będzie nam lubo wracać.
— Nie zanocujesz? — spytał stary.
— Ej, doma mi pilno! Służba, nie drużba! Godzinę zabawię, do miesiąca wschodu. — Wstał, do młodej kobiety się zbliżył, usiadł obok niej na zydlu, i za rękę ją ujął.
— Pieśni śpiewałaś, jakem szedł — rzekł miękko — zaśpiewajże i mnie!
Dała się głaskać i pieścić obojętna, zdrętwiała, wpatrzona ponuro w czarną noc za oknem. On na nią oczy wzniósł proszące, łagodne i długą chwilę się wpatrywał.
Naprzeciw Maciej ku nim spoglądał. Zrazu trochę niespokojny, zawistny, potem pewny siebie, zuchwały. Zapalił fajkę i uśmiechając się szyderczo, śpiewać począł:
U Marynki chata tuż przy moście,
Przyjechało trzech chłopaków w goście.
Jeden mówi: ja Marynkę lubię,
Drugi mówi: ja ją gwałtem wezmę,
Trzeci mówi: a jaż ją poślubię.
Oj! ten tylko do ślubu ze mną stanie,
Kto mi trójziele dostanie!
— Składne pieśni umiesz, Macieju! — przerwał Jakób — słuchać ciebie lubo. — Odchylił się od kobiety, jakby zmrożony jej obojętnością, na rękach głowę wsparł i zdawał się drzemać.
A Maciej, wciąż uśmiechnięty, dalej ciągnął:
Jedzie chłopak z za morza z trójzielem,
A Marynka z kościoła z weselem.
Zagrajcież mu skoczno, panie muzykancie,
Zagrajże Marynce z kościołem do tańca.
Zaszumiała smutno zielona dąbrowa,
Odleciała z karku Marynki głowa.
Takież tobie, zwodnico, wesele —
Nie posyłajże ty chłopaka po ziele!
— Tak i jest! — ozwał się nagle Jakób, wstając i prostując się. — Żonka mi pieśni śpiewać nie chciała, tobie za twoją dziękuję. W mojej chacie nigdy śpiewania nie słychać, więc to mi nielada gody. U mnie wieczornica cicha, stara matka stęka, taj świerszcz w kącie za skrzypka, a wokół drzewa bas wiodą.
Zaśmiał się, pas na sobie poprawił, włosy z czoła odrzucił i za strzelbę wziął.
— Komu w drogę, temu czas. Zbieraj się, Marynka — rzekł, fajkę nabijając tytuniem.
— Zanocowałbyś! — raz jeszcze wtrąciła stara.
— Nie. W noc taką płynąć dobrze. Drogi szmat, ranek wczesny. Czas do domu!
Młoda kobieta powstała automatycznie, bez protestu jawnego z zaciętym jednak uporem w oczach.
Milcząc, poczęła się do drogi ogarniać, szmaty zbierać. Matka jej pomagała drżącemi dłońmi. Maciej dobranoc rzekł i wyszedł.
Jakób, w ogień patrząc, czekał cierpliwie.
— Słuchaj, synku! — odezwał się stary. — Ty rozumny człowiek. Nie karz jej srogo! Wiadomo, głupia.
Stara za rękę go ujęła.
— Jakóbku! pożałuj, nie bij! opamięta się! — prosiła, wznosząc ku niemu blade oczy.
On się po chacie obejrzał. Kobieta stała już do drogi gotowa, z płachtą szmat na ręku, przyglądała mu się więcej ciekawie, niż z bojaźnią.
— Daj, poniosę! — rzekł krótko.
Potem starym się skłonił i czapkę nasunął na oczy.
— Pochwalony!
— Na wieki wieków. Szczęśliwej wam drogi.
— Zostańcie zdrowi!
Drzwi skrzypnęły i ucichło wszędy.
Ścieżką ku rzece szło tych dwoje, nic do siebie nie mówiąc, kobieta przodem, mężczyzna za nią — nów księżyca czynił z nich czworo. Cienie szły także i zdawały się tych ludzi eskortą duchową, szepcącą coś do ucha.
Na ścieżce spotkali kilka dziewek z wiadrami pełnemi.
Pozdrawiano się w przechodzie, ale skoro się minęli, rozlegały się chychoty i szepty.
— Widzicie, głupi Jakób po żonkę znowu przyjechał!
— Ale, cygańską krew chce oswoić. Cha, cha, cha!...
Człowiek słyszał te szepty. Spuścił głowę, poczerwieniał ze wstydu, pośmiewiskiem był. Nie rzekł jednak słowa.
Zeszli łąką do rzeki, która z cichym szelestem muskała łódź na brzeg wypchniętą, pełną suchego szuwaru. Na posłanie to rzuciła się Marynka i ułożyła, jak do snu.
Jakób manatki jej podał, czółno na wodę spuścił i stanąwszy w końcu, jednem wiosłem i sterował, i pędził zarazem.
Odrazu odskoczyli na drugi brzeg, w cień nizkich krzaków, i po chwili w zwrocie stracili z oczu wioskę. Byli sami, zupełnie sami w tej nocy majowej.
Strażnik zdjął strzelbę, torbę i surdut. Ciepłość owa, którą wspominał, że wskróś za serce bierze, ogarnęła go. Księżyc oświecał go w pełni, przez rzekę ścieląc szlak srebrny, w którym on ciągle łódkę utrzymywał, smutnemi oczyma zapatrzony w dal.
Wilgotny, surowy zapach wznosił się z toni; niekiedy trącona wiosłem mięta rzeczna rzuciła smugę woni ostrej; na rzece srebrno-błękitnej, jak gwiazdy białe, połyskiwały grzybienie w rozkwicie i szare sitowia były jak chmurki małe na gładkiej, żywej tafli.
Po gajach nadbrzeżnych głuszyły siebie wzajem słowiki, po łąkach błyskały ognie błędne, wznosiły się białe opary, a nigdzie śladu nie było człowieka.
Jakób wiosłował bez szelestu, jakby ciszy trącać nie chciał, ni płoszyć.
Sunęła łódź, jak widziadło, ledwie ślad chwilowo ryjąc; niepostrzeżenie ubiegała droga.
Kobieta leżała w cieniu, udawała sen.
Nagle chłop głos podniósł, pieszczotliwy, proszący, cichy:
— Marynko, posłuchasz ty mnie?
— Mów! — odparła głucho, wzruszając ramionami.
— Powiedz, co ja tobie zawinił?
— Nic, nie lubię ciebie! — burknęła.
— To tak. Stara matka prawdę mówiła. Weź, powiada, psa złego, i pieść go, i karm — pokocha ciebie; weź, powiada, szulaka z gniazda i hoduj, i pilnuj — przystanie do ciebie. Ale człowieka nie bierz i nie hołub, bo to ni pies, ni szulak — ukąsi ciebie, zadziobie, albo ucieknie.
— Prawdę rzekła, nie było mnie brać! — burknęła.
Popatrzał na nią zdumiony.
— Jaż ciebie gwałtem nie brał. Zapomniałaś. Na kupalne ognie temu dwa lata, na onej polanie my się zeszli w czarnym lesie. Palili chłopcy ognie, dziewczęta pieśni stare śpiewały. Najwyżej ja przez żar skakał, najpiękniej ty śpiewała. Marynko, i co ja tobie za złe uczynił, że się rozmiłował, i skąd ja wiedzieć mógł, że ty mnie lubić nie będziesz dłużej, niż przez ową noc? Bo ty mnie wtedy lubiła, niebogo! Pod owymi czarnymi dębami my świtania doczekali, za ręce się trzymając, taj pieszcząc. Zapomniała ty, zapomniał ja, oj na wieki. I ja co tobie za krzywdę uczynił? Zaszedł do ojców raz, drugi, ty witała mnie. Miłowali cię inni, wielu, dla swawoli, dla śmiechu, życia żaden dać nie chciał, ja dał. Ot i cała wina moja...
Podniecony, uderzył wiosłem po fali. Kilka ryb spłoszonych plusnęło, słowiki na sekundę ucichły, łódka się zachybotała. Cisza nocna działała na chłopa. Stłumionym głosem ciągnął dalej, powolnie, niżąc wspomnienia:
— Zaszedł do ojców, taj nad tą rzeką ciebie spotykał, na tym ługu gorące słowa gadał. Ptaszynko, łabędzico, pójdź do mojej chaty na panowanie, na królowanie, na miłowanie; za dolę ciebie wezmę, za bogactwo, jak oczu, jak duszy pilnować będę, doglądać. Mnie nic, że ludzie od ciebie ostrzegają, mnie nic, co złe języki plotą — wierzę ja tobie! Życie dam, byle ci dobrze było. Ty słuchała gadania u mojej piersi, dawała usta całować, aż mi zupełnie rozum zabrałaś, związałaś duszę. Gdym się ojcom z prośbą o ciebie do nóg pokłonił, ty zapłakałaś, jak z dobra się płacze, ty mi rada byłaś.
Oj, nocy ciepła, oj, nocy kochana!
— Nocka widziała mnie w miłowaniu wracającego, widziała w pragnieniu, w niespokoju, w sławie i uciesze. Sam ja często wracał w takie pory, gdy złe po wodach chodzi, durzy i mami, i w takie, że fala razem ze mną kry niosła i śmierć, a nigdy się nie lękał zatraty, ni strachu, taki się duży czuł i taki spokojny, przez ciebie! Moja dolo ty, moja mocy — ot, jaki ja teraz ostał! Wszystkiego dobra pół roku było. Na ślubie z tobą stanął, i sobie do chaty, ot, nocką, taką samą lubą, ciebie przywiózł, na dostatek największy. Czy ty i tego nie pamiętna — zwodnico! Miły Boże, żebym ja człeka życia pozbawił, a potem sierotom jego taki dobry był, jak tobie przez ten rok, tobym u sierót tę krew ojcu, a Bogu duszę odsłużył; żebym ja kata tak umiłował, katby mnie oszczędzał. A ty rękę moją gryzła, ty oczy moje wyłupiłaś, serce za próg wymiotłaś, a duszę jak szmatę skręciłaś. Ot, tyle!...
Matczyna prawda: nie zagabuj człowieka do lubienia, nie człowiecza to moc! Porzuciła ty mnie i uciekła! Ja wtedy po ziemi się tarzał, piasek gryzł, nie było we mnie żyły, ni kości, coby śmiertelnie nie bolała, łzami krew szła, obłęd głowę rozbierał na kawałki, jak cieśla popsuty budynek. Mój Boże! po jedynaku tak matka nie płacze, jak ja po tobie. Przybiła ty mnie wtedy śmiertelnie, alem się pociechy jeszcze myślą czepiał: Opamięta się, pożałuje swego, własnego!
I pojechałem po ciebie, przez wstyd, przez śmiech, przez drwiny, i zabrałem sobie znowu. Tak mi wtedy nocka raiła, nocka luba. Słuchał ja jej cichości, płynąc po ciebie, i tak mi gadała do otuchy: Cierpliwy bądź, cichy bądź — dobrocią ją wiąż do siebie. A jakeś wróciła, do pracy cię jeno łagodnie naganiałem, myśląc, że złe cię myśli odlecą. Nie tknąłem ciebie, ni musiłem, ino zawsze: Maryńko serdeńko, Marynko kwiatku. A ty mi za to drugi raz uciekłaś! Matka mówiła: porzuć! nie mogłem; ludzie radzili: bij — nie chciałem!
— Trzeba było bić! — krótko rzuciła kobieta. — Trzeba było zabić, koniec zrobić!
Jakób na nią popatrzał sekundę oczyma pełnemi zgrozy i oburzenia, potem je odwrócił i długo milczał.
— Żebym ja między ludźmi wielu rósł, umiałbym to może — zaczął smutno — ale mnie las hodował, na zwierza patrzyłem, i nigdym nie widział, by w gnieździe czy w barłogu samiec samkę zabijał lub krzywdził. Siłę swą szanował, i jam ją na słabą nie miał. A nocka inaczej gadała. Użaliłem się nad tobą zdurzoną, pojechałem znowu, bez złego słowa — i napowrót sobie wziąłem. Alem już jak nieżywy został, bez nijakiej otuchy, ni wiary. Dobra myśl nie postała mi w głowie, śmiechu zapomniały usta, a przez oczy moje świat jest jakiś szary, mętny, jakby jesień nigdy z nieba i ziemi nie schodziła. Aha — i ja wtedy postanowił koniec zrobić. Za pewne już miałem, że ciebie od Macieja nie wykupię, ni prośbą, ni groźbą, ni łaską, ni krwią, i bojować ze złą dolą przestałem. Takie sądzenie. On tobie milszy, ten, co od ciebie do żonki wraca, ten, co ciebie brać nie zechciał, ino swawolił, i pieśni śpiewał ten, co takich jak ty, ma wiele — na każdy dzień nową, a z każdej przed żoną się naśmiewa. Ale on tobie najlepszy, miłujesz go, jako ja ciebie. Co robić!...
Nauczył się ja to myślenie póty sobie powtarzać, aż mi het duszę do cna rozjadło, aż zmógł gorycze i wstyd, i żal już zupełnie jakby zamarł z bólu.
Trzeba koniec zrobić. Tak — już czas. Jednego z nas na świecie za wiele.
Myślał ja siebie zabić, to i tak ty do Macieja nie dojdziesz przez żonę jego! Myślał jemu śmierć zrobić, ale to głupia dumka była, precz ją odegnał. A o tobie i pomyśleć nie mógł, nie, nie. Zima wtedy stała na ziemi, i ty w chacie u mnie byłaś. Z miłowania swego ja się wyplątać nie mógł, duszę ubił, ból ubił, a to het żyło — żyło!
Aż wiosna przyszła. Ty płakałaś po kątach, oczy miałaś błędne, wyschłaś z jakiejś troski. Codzień ja z boru niespokojniejszy wracał, czy cię zastanę jeszcze, aż — kra gdy zbiegła, jednego wieczora patrzę — niema ciebie. Ty sama na siebie sąd zrobiła!
— Jaki sąd? — spytała kobieta i nagle pobladła, podnosząc nań oczy.
Stał przed nią w pełni księżyca, zapatrzony ponad jej głową na wodę ruchliwą. Wiatrak nieruchomy zaczerniał, jak widmo, on nagle przy nim zawrócił w prawo, w czarne ciasne przejście.
— То nie nasza droga! — zawołała, powstając.
— Nie nasza, ale twoja! — odparł. — Będzie stąd tobie bliżej do twego Maćka zapłynąć.
Kobieta poruszyła się i zaczęła bacznie na brzegi patrzeć. Wybierała miejsce do skoku i ucieczki. Jakób może to zrozumiał, bo się uśmiechnął wpół pogardliwie, wpół smutnie.
— Ale tak, Marynko, uciekniesz od dobrego, co ciebie miłował, dojedziesz do kochanka, co tobą się zabawia; nie uciekniesz jednako od kary, nie dojedziesz do swojej w starości śmierci. Ej, dogoni ciebie sąd, dogoni!
Mówił powoli, spokojnie, z pewnością swego zamiaru. Z obu stron torfiasty był brzeg, bezdeń, trzęsawisko, środkiem topiel. Księżyc bowiem teraz szedł przy nich i jeszcze większa zaległa cisza, bo na dzikiem błocie ptactwo nawet nie grało. Gdzieniegdzie, jak skierki na torfie, błyskały świętojańskie robaczki, i tylko w tej ciszy odzywały się niewiadomo skąd z toni, czy z powietrza i dali płaskiej, jakieś zduszone westchnienia, trwożne szepty, głuche jęki, szmery raczej dla duszy niż dla zmysłów uchwytne.
Czasami białawy kłąb mgły nocnej tworzył nad wodą gromadę fantastycznych postaci, które rozbiegały się przed łodzią, chroniły po zakątach i z tyłu wysuwały się znowu na środek, goniąc tych dwoje po fali, jak duchy złośliwe mary topielców.
Kobietę lęk straszny i groza objęły. Czuła, że jakieś złe nieuniknione idzie ku niej, że to ono szepce, i jęczy, i chychocze w ciszy. Drżała, zamykając oczy, kuląc się do dna łodzi. Jakób zdawał się też słuchać i rozumieć. Twarz jego twardniała z chwilą każdą, a pot na skronie wybiegał; jeszcze resztę tego kochania wielkiego mordował w sobie, jeszcze w duszy słyszał prośbę o litość. Ale już mu nocka i cisza źle radziły, już tężał w postanowieniu.
Z wyższego kanału wbiegła łódka na przestrzeń szerszą, bardzo czarną, nagą. Grzybienie tu nie rosły na głębinie, drobne wiry bulkotały, jak żmije się kręcąc, rzucając białą pianę.
Znowu człowiek głos podniósł zgłuszony:
— Zawiązała ty mnie świat, a ja tobie. Ni ty mnie będziesz, ni komu. Po co ty na świecie? Trzeba skończyć. Trzeba mnie ciebie stracić, a tobie się uspokoić. Tak sądzono. Będę ja bez ciebie, jak ciało bez duszy, i ty bezemnie tak samo. Dziś ja ostatni raz po ciebie popłynął. Teraz tobie wolę dam — rzeka do twojej wioski płynie — wrócisz pod Maćkową chatę. Wolno tobie będzie jego pieścić i całować, wolno w noc mu pod okienkiem śpiewać. Już ja mu ciebie teraz oddam.
Położył wiosło, w zanadrze sięgnął, dobył chustkę na końcach krasno haftowaną, długą.
— Tylko żeś mi żoną być ślubowała, w małżeńskim zawoju cię odprawię na owe gody.
Łódka zakręciła się w wirze, prawie na miejscu stała.
— Jakób! — krzyknęła kobieta — daj mi żyć!
— A tyś mi dała? — rzekł, postępując ku niej.
— Rozbójniku, zwierzu, puść! Ratujcie!...
Głos zdławił się. Jakób jedną ręką obezwładnił ją, drugą chustę około głowy i twarzy okręcił mocno i ścisnął przy gardle.
Szamotała się słabo pod jego siłą niedźwiedzią. Na rękach ją uniósł, sekundę się zawahał i cisnął owym wirom na żer. Zakotłowała się woda, porywając ją, jak swoją, jakby pastwiąc się, wyrzuciła raz i drugi na wierzch, urągliwa w swej mocy wobec jej ostatnich rozpaczliwych odruchów. Biały zawój błysnął, potem ręce tylko, potem już nic, tylko znowu wiry się kręciły z gadzinowym sykiem, i coraz dalej szerokie koła rozbijały się po toni.
Jakób pot zimny rękawem otarł, wiosło podniósł i z powrotem w wązkie przejście zawrócił.
Znowu wielka cisza wróciła na okół, srebrny miesiąc z boku mu towarzyszył, a owe mgły biegły za nim, jakby się łódki czepiały, jakby się na nią wprosić chciały.
Wiatrak rozkrzyżowany, dziwaczny w tej pustce, drogę mu zabiegł jak drogowskaz fatalny, i znowu czółno wbiegło na srebrną drogę księżyca. O połowę lżejsze było i prąd wioślarzowi pomagał. Jeszcze rozkoszniej przed blizkim już świtem zawodziły słowiki po gąszczach.
I nagle człowiek na dno łodzi padł, zajęczał, zawył, zaszlochał dziką rozpaczą.
Łódkę prąd wepchnął w zatoczkę, pod łozy obwisłe i w cieniu przepadła.
I wciąż jęk człowieczy rozstrajał ciszę nocy, pieśni słowicze, łagodne tchnienie przyrody. Na wschodzie niebiosa bladły.
∗
∗ ∗ |
W pół roku potem, gdy wicher jesienny szalał, a deszcz zimny bił o szyby, Jakób żegnał się z matką w czarnej izbie więziennej.
On na zydlu siedział, już do jutrzejszej dalekiej drogi gotowy, ze społeczeństwa zdrowego na zawsze wykreślony — ten sam spokojny, smutny, z głową pochyloną na piersi, z bezczynnie odrzuconemi ramiony.
Ona przed nim siedziała na ziemi, a między niemi leżał worek jego aresztancki, który mu poszyła i wyładowała na drogę.
Sama też do drogi gotową była, dwie sakwy na chleb miała przez plecy, w ręku kij żebraczy, i tak siedząc naprzeciw siebie, milczeli, najmniejszego nie zdradzając żalu czy protestu. Tylko oczy starej wypłakane świadczyły, że odcierpiała całą miarę boleści, aż skrzepła. Oboje zdawna przygotowani byli na złą dolę — ona na poniewierkę niedołężnej starości, on na karę ludzką. Więc i mówić nie mieli o czem. On nie piśmienny, wieści nie przyszle — jej, żebraczki, żadna wieść nie znajdzie. Jakoby umarli byli.
Długo się nie odzywali, aż wreszcie stara spytała:
— Już tobie lżej teraz, synku.
— Czemu? — zagadnął.
— Że już ona ciebie nie męczy.
— Nie! — potrząsnął głową. — Z duszy ja jej nie wyrzucił, zostanie do śmierci. Dlatego ja ją ze świata sprowadził, żeby sprawiedliwość była, nie żeby sobie dobrze uczynił! Jej krótka męka, a mnie długa. Oj, matko, i na moment ona od mojej duszy nie odstała. Poniosę ja ją z sobą, poniosę!
— Bodajże ją złe za to skręciło, bodajby! — poczęła przeklinać z jękiem.
— Cyt! — groźnie przerwał syn. — Ty jej nie wspominaj, nie klnij! Ja ją ze świata zrzucił, teraz do niej nikomu, nikomu, już jej dla was niema, nie tykajcie. Co moje — to moje! Idź ty już, matko, idź. Noc zachodzi, rozstać się trzeba!...
Wstał i twardą jej rękę pocałował.
— Dziękuję tobie za hodowanie i za pożaławanie — dodał głucho — i za oprawę na drogę. Już mnie więcej nic nie trzeba. Idź, matko!
Stara podniosła się ze stęsknieniem. Łzy jej po zmarszczkach oblicza biegły bez głosu. Drżącemi dłońmi po twarzy mu powiodła i do posłuszeństwa temu swemu opiekunowi przez całe życie nawykła, ku drzwiom poszła.
— Matko! — zawołał — pamiętajcie, nie klnijcie jej! Już jej dla was niema. Umarły niech leży cichy, ona swoje odcierpiała. Powiedzcie, że jej nie zaczepicie!
— Twoja wola, synku! — odparła przez łzy.
Przy progu obejrzała się nań raz jeszcze.
— Pochwalony! — pożegnała go tradycyjnym słowem.
— Na wieki wieków! — odparł, pochylając głowę.