<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXI.

Szybko dni upływają młodym we dwoje, gdy świat ich cały jest do urządzenia, a moce wszystkie w nich wartkie, a słońce kochania nie zachodzi — szybko jedzie szczęście. Niema dla nich złej pory roku, niema przeszkód ciężkich i nienawistnych: w mrozie widzą tylko okazyę przytulenia się do siebie, w trudnościach losu — rozkosz pewnego zwycięstwa.
Państwo Kazimierzowie zaraz po ślubie pojechali do Auszry, do drewnianego domku dzierżawcy urządzonego pośpiesznie na ich mieszkanie, i przekonali się, że nigdzie na świecie nie mogłoby im być lepiej. Przebyli tam cały luty, marzec, kwiecień...
Już maj! Już wody spłynęły niewiadomo gdzie i kiedy, zazieleniała ruń, zgęstniała puszcza nowym, ciepłym cieniem. Kraina obudziła się odrazu, wyspana i świeża, stroiła się pośpiesznie, poskoczyła raźnie ku swoim robotom i uciechom. Pierwszy drozd zagwizdał przenikliwie na chwałę nowej wiosny.
W maleńkim, dorobkowym domku pod puszczą auszrańską nie snuło się przez koniec zimy sielanki na wzór »szczęścia w chatce«. Nie było tam leniwych gawęd przy porannej kawie, ani nawet czytania wierszy. Piękność zespołu dwóch istot, wybornie dobranych ubierała poezyą żywą wszystkie ich dni wspólne, gorąco pracowite. Młoda krew, najsilniejszy motor świata, ładowała siłę, niby w akumulatory, które niebawem miały być użyte do wielkich robót.
Widziano ich zawsze razem, często na dworze pod bylejaką pogodą, w lesie, w krótkich podróżach. Mówili jedni o nich, że kochają się, jak żołnierz i markietanka, drudzy, że »dziwaczą się«. Jedną mieli cechę wspólną z zakochanymi wszystkich czasów, że nie szukali obcego towarzystwa.
Mnóstwo projektów realnych żywiło ich nieustanne porozumienie; niektóre z tych projektów już były narysowane na papierze, a nawet na gruncie. Przez zimę pracowały w puszczy topory ciesielskie nad wyrobem belek, zwożono saniami materyał budowlany na miejsce obrane, gdzie stanąć miała nowa Auszra, osada wspaniała. Przeznaczono na wyrąb spory kawał puszczy, przyległy do folwarczku, mniej piękny. Za dwa, trzy lata pagórki te, dzisiaj leśne, pokryją się bujnem zbożem na nowinach. Gdy ustępowała zima i ciężkie skorupy śnieżne rozpływały się strumieniami przez coraz śmielszą zieleń wąwozów, żałowano niemal, że idzie wiosna, że nie da już w tym roku wyczerpać wszystkich zadań, zakreślonych na zimową porę.
Ale, gdy przyszła królewska Pani do Auszry i stanęła w kwiatach, w wonnym wietrze i w nowem drżeniu eteru między puszczą a rozłogami pól, Kazimierz i Krystyna uczuli dopiero pełnię tchnienia, i radość każdego kroku po ziemi odnowionej, i udział swój konieczny w wielkiej miłości wszechświata, czyniącej swe nieśmiertelne dziwy.
Cieszyła się cała ziemia weselnymi głosy. Czajki pokrzykiwały z podziwu nad umajoną łąką, z uciechy przewracając w powietrzu koziołki. Tokowały napuszone cietrzewie na rzadkim lesie, ciągnęły chrapliwe słonki przez mokre polany podczas lubieżnych godzin walki dnia z nocą. Zwierz włochaty większy i mniejszy niepokoił się po puszczy, stęskniony i wychudły od przemożnego instynktu poszukiwania sobie pary. Parzyły się wielkie twory leśne i drobne żuczki w trawie, mieszkańcy wód, rośliny i wszystko, co chciało żyć. Jednak nie tylko ten instynkt gnał je ku sobie. Bogini wiosny zamieszkała w kraju i rozpoetyzowała całe stworzenie. Leśnicy, nocujący w puszczy, spotykali wilki, niepam iętne żeru, ani miłosnych harców, wyjące z tęknoty do księżyca. Widzieli łosie, jak nieruchome stały długo na miejscu, z oczyma łzawemi od marzeń wiosennych. Skowronki nie sobie śpiewały, lecz słońcu; jaskółki bez innego celu śmigały w kręgi ponad wodami, jak tylko aby tańcem obchodzić święto wiosny.
Zakochanym mijał maj szybciej jeszcze, niż poprzednie miesiące; rozkosz majowa porywała ich do pracy, jak do pocałunku, i niosła lotnie przez czas nie mierzony, lity skarbami młodej miłości. Gdyby słabsi byli, płakaliby z rozkoszy.
Stoją na wzgórzu, oddalonem o trzysta kroków od folwarczku. Tu pod palącem już słońcem, wyrasta z ziemi ich nowa siedziba. Nieużyteczny dotąd gaj na wzgórzu staje się odrazu parkiem; niżej przepływa ruczaj, idący z lasu, szumny teraz, obficie podsycany z ciemnego kruża jeziorka »pod Sidorkiewiczem«, zbierającego wody leśne. Samego jeziorka stąd nie widać, ale piętrzy się w dalekiej perspektywie zielony amfiteatr pośród zamykającej widnokręg puszczy. Tam był początek ich wspólnej myśli, tam podszepnęła im nimfa pierwsze ich na kraj ten zamiary, stamtąd nad Auszrą powstaje codzień słońce.
Na łagodnym stoku wzgórza wre robota mularska; woń wapna, ociosanego drzewa i wyrzuconej ziemi miesza się z zapachem otaczających drzew majowych. Powstają bowiem naraz trzy budynki: dwór, dom dla pracowników rolnych i szkoła wiejska. W następstwie będzie tu mnóstwo murów i drewnianych zrębów; tymczasem wiechy, wytykające węgły i drogi, składają niby wojsko około przyszłej osady malowanej wyobraźnią na błękitach.
Kazimierz ma ręce uwalane w różowym pyle, snadź przykładał je dopiero co do roboty przy węgle domu, który krwawym zębem wyrżnął się już z ziemi, podczas gdy szwadron mularzy zaledwie do połowy ciał z niej się wynurza, cicho podzwaniając kielniami po cegle, chlapiąc szarem wapnem. Po szczeblowanych pomostach drepcą bose stopy dziewek, jednobarwne z murem, ciężko przylegające pod brzemieniem noszonych cegieł i pełnych szaflików. Mur mlaszcze z ukontentowania, że wyziera na piękny świat Boży.
Krystyna w szarej sukience, w małym słomianym kapeluszu, chce wejść na osychający, najwyżej wzniesiony węgieł, aby zobaczyć, co już z niego widać po okolicy. Kazimierz podaje jej rękę z niezwykle bojaźliwą troskliwością, jakby nie dowierzał, czy noga jej, zgrabna, jak sarny, nie chybi kroku po cegłach. I ona przyjmuje bez urazy ramię jego pewne i kochane. Patrzy — o! widać już dużo! To będzie ściana tego najnowszego... dziecinnego pokoju. A Kazimierz patrzy tylko na Krystynę, na świat swój dzisiejszy i przyszły, w jej oczach odbity.
Parno dzisiaj, jak w lecie. Jaskółki śmigają nizko ponad łąką; przeleciało ich kilka nad buduj ącem się wzgórzem, tuż przed oczyma młodych władców, aby zajrzeć im w oczy błyskawicznie i zapytać: »Będzie tu dla nas miejsce na gniazda?« — i spadły pędem w niziny. Szybka chmura ogarnia niebo od zachodu, plamiąc ciemnymi zaciekami bielsze chmurki, zgromadzone na szczycie sklepienia. Słońce leży jeszcze na wzgórzu, ale już gaśnie pod nadciągającą przesłoną, która idzie po niebie skłębionym dymem, a po ziemi lekkim, przeźroczystym cieniem. Ówdzie, przedarłszy się przez oponę chmury, słońce jeszcze oświetla daleką połać kraju, wyjętą z okólnego pomroku, ale senniej, przez mgłę z ukośnych nici uprzędzoną.
— Przyjdzie tu deszcz, czy przeminie bokiem?
— Burza idzie, panoczku — rzekł starszy mularz, odkładając kielnię i ocierając fartuchem uwapnione ręce.
Z nieba padł znak, że mularz ma słuszność. Blask obcy, nieprzyjazny światłości dziennej, zaniepokoił mgnieniem oczy wróżących o pogodzie. Po długiej chwili pomruk, z łona chmury poczęty, przeleciał nad wzgórzem, wpadł w puszczę, rozhukał się po niej, powrócił na wzgórze kilkakrotnie, napełnił powietrze grzmiącym śmiechem.
— Co za echo! — rzekła Krystyna, stojąc ciągle na murze.
Jak toasty pośród uczty, powtarzały się po cichych błyskawicach grzmoty aprobacyjne młodej ziemi. Wonie przywiały mocne od łąk i pól, bo już Poświst, burzy poprzednik skoro nogi, mknął rozwichrzony, wstrząsając tyrsy zielone, podnosząc pył na drogach, przychylając korne czoła traw, marszcząc poważne oblicza wód. Pojedyncza wielka kropla, wyprzedzająca ulewę, rozprysła się głośno na cegle pod nogami Krystyny.
— Trzeba wracać! — zawołał Kazimierz, wyciągając do niej ręce.
Patrzyła jeszcze przed siebie, przejęta czarem nadciągającego żywiołu, w nozdrza chwytając wiatr pachnący, ale posłuszne wyciągnęła ramiona do Kazimierza, nachyliła się do niego całą postacią ze swego piedestału.
On ją chwycił ostrożnie, przytulił oburącz i niósł.
Niósł ją tak po drodze pochyłej ze wzgórza, bacząc pilnie na grunt, gdzie stawiał swe stalowe nogi. Stąpał śpiesznie i pewnie, unosząc pod dach bezpieczny radość i przyszłość swej krwi, połowę swej duszy. Nie puścił z objęć drogiego brzemienia na drodze już równej, zdwoił jeszcze kroku, sunął elastycznie, podwyższony o głowę jej, która spoczęła, ufna i płonąca, na jego głowie. Gdy dopadł do chaty, ulewa zadzwoniła we drzwi i okna zamknięte.
Pośród takich rojeń i przygód budowali państwo Kazimierzowie Rokszyccy swój nowy dom na Litwie.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.