Uroda życia/Część I/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Uroda życia |
Tom | I |
Część | I. Cień |
Rozdział | VIII |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka” |
Data wyd. | 1912/1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W zimie ustaliło się życie jaknajbardziej oficerskie. Przyjechał do miasta teatr wędrowny z aktorkami, ogromnie chętnemi na oficerskie pensye, z kolekcyą wesołych dziewcząt, lubiących ubierać się i rozbierać, pić w gabinetach i brać udział w wesołych chryjach. Odbyło się kilka balów w rosyjskich sferach miasta. Jeden z tych balów u generała komendanta został w pamięci synów Marsa. Tatjana Iwanowna występowała na nim poraz pierwszy, jako panna na wydaniu. Piotr tańczył z nią kilkanaście razy, ale nie mógł się pochlubić, żeby choć przez sekundę zwróciła na niego uwagę. Była takasama, jak z każdym innym osobnikiem, noszącym epolety.
W tymże czasie Piotr wplątany został w przygodę. Od pewnego czasu spostrzegł nowe koncepty w postępowaniu wychowańców pana Kozdroja. Podczas drzemek poobiednich w mieszkaniu słyszał częstokroć tajemnicze stąpania po schodach, które służyły do jego tylko użytku. Stąpania były gromadne, lecz tak ciche i ostrożne, że musiały zwrócić uwagę. Zrazu Piotr sądził, że to może służba z bielizną tak skrycie wdziera się na strych, że kominiarze, czy rzemieślnicy... Gdy jednak te szelesty powtarzały się zbyt systematycznie i zawsze w tensam sposób, postanowił rzecz zbadać.
Zaczaił się pewnego popołudnia w śpiżarni, zbitej z desek i wpuszczonej w obręb strychu. Siadł tam na jakiejś pace, owinął nogi pledem i czekał. Wkrótce posłyszał odgłosy na schodach, znane mu skrzypnięcie drzwi z sieni na strych...
Przez szparę między tarcicami ujrzał swych sąsiadów z dołu. Na przedzie szli trzej kozdrojowcy — brunet z rozczesaną głowiną, dryblas wiecznie śmiejący się, czy był powód czy nie, — wreszcie przysadkowaty, ospą zeszpecony siódmoklasista, którego powszechnie a poufale zwano „Gnypem“. Za tymi, czając się, z nadzwyczajnemi ostrożnaściami wsunęli się jeszcze czterej gimnazyaliści, nieznani Piotrowi. Zaciekawiło go to niepomału, co też oni tam zamierzają robić. Przewidywał, że nastąpi extraordynaryjne karciarstwo, masowe picie gorzałki, czy wogóle fenomenalna jakaś rozpusta. Goście strychu zajęli miejsca w pobliżu komina, szerzącego ciepło, rozsiedli się na pakach, połamanych gratach, oraz na belkach i skarpach, — owinęli od zimna czem i jak kto mógł, więc jedni w stare płaszcze, inni w firanki, przeznaczone na strych, w worki i pokrowce. Wyglądali w tem wszystkiem nader interesująco. Jedni, nie tracąc czasu, kopcili papierosy, inni siedzieli poprostu cierpliwie, wtuleni w swe szynele, z podwiniętemi nogami. Lecz oto jeden z przybyszów nieznanych Piotrowi wydobył z zanadrza książkę i zaczął półgłosem czytać. Był to jakiś traktat zakazanie ekonomiczny. Uczeń czytał ów elaborat z przejęciem, a nawet z pasyą, od której nos mu poczerwieniał. Słuchacze zdawali się przykładać szczególniejszą wagę do zawiłych zdań rozprawy, które Piotr z trudem pojmował. Gdy lektor przerwał wreszcie czytanie, inny z przybyszów wydobył zeszyt i wygłosił rodzaj wypracowania historycznego o upadku Polski. Tu już Piotr oryentował się lepiej i ciekawie słuchał. Po odczycie, który zawierał wyliczenie znanych wypadków historycznych, ozdobione silnie brzmiącemi inwektywami przeciwko „moskalom“ i „zdrajcom“, nastąpiła dyskusya, umajona inwektywami przeważnie skierowanemi przeciwko „belfrom“, a w szczególności przeciwko jakiemuś „Tapirowi“. Cały ten seans zakończony został przez wygłoszenie wiersza polskiego. Wysmukły brunecik z niebieskiemi oczyma, piękny jak panienka przebrana za ucznia, wypowiedział z pamięci poemat Słowackiego p. t. Grób Agamemnona. Mówił z konieczności półgłosem, nieco afektacyjnie i czułostkowo, ale z niezwykłem powodzeniem. Słuchacze nagrodzili go rzęsistym, choć zupełnie cichym oklaskiem. Komunistyczne zaciąganie się jednym na wszystkich papierosem zamknęło to tajne posiedzenie.
Piotr był zadowolony. Sprawiła mu szczególną przyjemność ta okoliczność, że owe spiskowe lekcye odbywają się na jego strychu. Nadto — dawały mu możność kształcenia się w języku polskim.
Obserwując podwórze, spostrzegł, że kozdrojowcy nie komunikują się już z sołdatem przez szparę w parkanie i że stosunki ich z sąsiednią posesyą jakoś się przerwały. Znał z doświadczenia szybkość zmian, zachodzących w usposobieniu młodzieży dwudziestoletniej, to też nie zdziwił się wcale. Począł teraz wysiadywać tajemnie w swej śpiżarni i pilnie wsłuchiwać się w utwory i rozprawki, odczytywane na strychu. Koło, widocznie, zwiększało się, gdyż coraz to inne figury bywały w sąsiedztwie komina. Czytano szczególniej dużo poezyi i Piotr z konieczności zagłębiał się w literaturę. Niektóre utwory polubił ze słuchu i padły one nazawsze w jego pamięć od pierwszego razu, jako żywe i twórcze formy czucia. Nadewszystko jednak lubił sekretność zjawiska. Nikt nie wiedział... Przez szpary wciskała się do jego kryjówki mowa, poezya, historya, łatwowierne i łatwownioskujące młodzieńcze filozofowanie...
Pewnego dnia nie mógł być w swej śpiżarce na podsłuchach, gdyż o tej porze wypadła mu czynność urzędowa w koszarach. Wracał do domu później, niż zwykle, kiedy, według wszelkiego prawdopodobieństwa, spiskowe kółko powinno było być pod dachem. Wbiegając szybko na swe schody, artylerzysta zetknął się z jakimś panem, przyzwoicie odzianym, który właśnie zdawał się zstępować z góry. Pan był w bobrowem futrze, z laseczką w ręku i modnym kapeluszem na głowie. Piotr zdziwił się i z pytaniem w oczach zwrócił się do gościa.
— Pan do mnie? — spytał po rosyjsku.
— Proszę o przebaczenie... — rzekł przychodzień. — Jestem nauczycielem gimnazyalnym, szukam tutaj stancyi profesora Kozdroja.
— Stancya profesora Kozdroja mieści się na dole. Tu na górze ja tylko mieszkam.
Jegomość uchylił kapelusza i wolno zstąpił ze schodów. Piotr po chwili dopiero zoryentował się, że wykwintny pan tropi spiskowców, czytających poezye i historyę Polski. Zrozumiał, że przychodnie z miasta, pozakozdrojowcy, naprowadzili na ślad. Postanowił ostrzedz swych nieznanych oświecicieli. Ale jakim sposobem? Miałże dać im znać, że oddawna wie o ich schadzkach? Miałże wydać się niejako ze swą wiedzą o ich tajemnicy? Nie starczyło po temu chęci i poprostu wstydził się współki z żakami. Postanowił raczej obserwować tropiciela. Przez chwilę tedy zabawił w mieszkaniu i wyszedł. Zauważył, że pan w bobrach, zanotowawszy w księdze stancyjnej lokalu p. Kozdroja nieobecność trzech starszych uczniów, wyszedł na ulicę i przechadzał się w oddali, rysując od niechcenia laseczką znaki na śniegu. Piotr postawił sobie zadanie wyprowadzenia go z tej ulicy niejako siłą suggestyi. Przeszedł tedy na chodnik, po którym defilował pedagog, i, nie śpiesząc — się, postępował za nim w pewnej odległości. W istocie nauczyciel, czując wciąż poza sobą natręta, wydalił się ociężale z tej ulicy i zwolna ruszył w miasto. Opiekun spiskowców zadowolony był ze swej metody. Ale oto w parę dni później, siedząc na „lekcyi“ w swej skrytce, usłyszał charakterystyczne skrzypnięcie schodów i pierwej domyślił się, raczej przeczuł, niż zobaczył pedagoga. Przez szpary we drzwiach śpiżarki dojrzał go po chwili. Profesor wszedł cichaczem, skradając się kociem stąpaniem, z największą ostrożnością na szczyt schodów i tu strzygł na wsze strony uszami, oczami, — badał miejscowość. Przypuszczał, widocznie, że zbiegowiska uczniów gimnazyalnych odbywają się w samym lokalu oficerka artyleryi, bo ku jego drzwiom bezszelestne skierował kroki. Przyłożył ucho do dziury od klucza... Lecz wtedy Piotr podniósł się z miejsca momentalnie, otwarł drzwi i stanął przed zdumionym.
— A to co! — krzyknął, — pedagoga odgrywasz rolę, a do cudzych drzwi się dobierasz, — ach, ty złodzieju w bobrowem futrze!...
Zatulił go lepiej w futro bobrowe pod oniemiałą brodę, aż pedagog zsiniał z emocyi, wykręcił z żołnierską ścisłością i przyśpieszył jego zejście ze schodów, pomagając sobie wielokrotnie kolanem.
Spłoszeni krzykiem i szamotaniem się wielbiciele sztuk pięknych uchylili drzwiczek strychu i, jak szczury z nory, wyjrzeli na schody. Rozwarte ich oczy ujrzały tę scenę z uwielbieniem nieopisanem, a serca zapamiętały ją z pociechą na całe życie. Piotr wracał właśnie na górę, kiedy ich spostrzegł, stojących rzędem. Groźnie spojrzał po tym froncie i z rozkazującym gestem zakomenderował, jak na pluton żołnierzy:
— Precz stąd! I żeby mi tu noga wasza do kroćset!...