Uroda życia/Część I/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom I
Część I. Cień
Rozdział IX
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.

Pod koniec stycznia Piotr Rozłucki otrzymał z poczty list niepodpisany, wzywający go do stawienia się w godzinach rannych na pewne miejsce, sąsiadujące z parkiem miejskim. List był pisany stylem niemal urzędowym, suchym, lecz tak stanowczym i zdecydowanym, jakby to był jeden z etapów dawnej i zażyłej korespondencyi. Czytając ową kartkę papieru, Piotr nie domyślał się, bo żadnych po temu danych nie było, lecz nieomylnie uczuł, kto go wzywa. Wionął mu na twarz nikły zapach perfum, ulatujący z tego arkusika. W oczach zamajaczał przez chwilę zarys twarzy w uśmiechu... W ciągu nocy artylerzysta nie mógł spać. Wielekroć zapalał świecę i czytał tajemnicze pismo, ażeby przekonać się, że ono w rzeczywistości istnieje. Następnego dnia poszedł na miejsce wskazane. Był to duży, pusty, brukowany plac, przy którym stały ślepe i nieme budowle, magazyny wojskowe prawie bez okien. Niemy szyldwach, jedyna żywa istota w tem miejscu, kołatał się ruchem wahadła pod ślepym murem. Był wiatr, podniecający wewnętrzne wzburzenie. Piotr zapalał papierosa po papierosie. Wiatr gasił mu raz wraz płomyk zapałki. Zdawało się, że ta czynność zapalania papierosa na wietrze była jedyną i ważną i że po to w to miejsce przyszedł. Co chwila nasuwało się zwątpienie, obawa śmieszności, przewidywanie jakiegoś podstępu ze strony kolegów. Chodził w pobliżu bramy parku. Liczył, mnożył, odtwarzał w myśli formuły matematyczne, marzył — i ordynarnie podrwiwał ze siebie. Gdzieś daleko, na kościelnych wieżach miasta biły kwadranse.
Nagle — na drugim krańcu owego wybrukowanego placu ukazała się Tatjana Iwanowna. Szła zwolna w stronę bramy ogrodu — wszystka ciemna a połyskliwa, mieniąca się od pluszu paltocika i obfitych, czarnych strusich piór na dużym kapeluszu. Przed wiatrem, widać, zasłaniała twarz wielką, puszystą skunksową mufką. Między rondem kapelusza i czarnym puchem owej mufki widać było jej oczy. Ruchem pośpiesznym, jedynym, sobie właściwym odwracała głowę, unikając spotkania z oczyma oficera. Lecz oczy te powracały do poprzedniego kierunku. Piotr stał na miejscu zdumiony, niemy ze szczęścia.
Tatjana zbliżyła się do niego i podała rękę. Uśmiech pełen rozkoszy był na jej twarzy. Nie znać w nim było ani cienia kokieteryi. Było to szczere szczęście, szczęście dziecięce, szczęście dziewczynki, która popełniła szaleństwo, czyn karygodny, lecz ma nadzieję, że jej wyrok złagodzą wskutek wielkiego mnóstwa okoliczności łagodzących. Oczy jej i różane usta śmiały się z radości, śmiały się z pomysłu napisania listu i z tego, że list wywołał doskonały skutek.
Nie wiedząc o tem, gdzie są, dokąd zmierzają, co czynią, poszli szybko. Minęli bramę ogrodu.
Widzieli pod nogami bruk drewniany, mokry od szronu, to znowu ułożony z kostek kamiennych, konary i gałęzie drzew, poruszanych od wiatru...
— Czy się pan bardzo zdziwił?
— W pierwszej chwili...
— Czy, dobrze zrobiłam?
— Och, dobrze!
Idąc szybko w swych wykwintnych, szelestnych sukniach, Tatjana niepostrzeżenie zbliżyła się do Piotra, wyprzedziła go o jedno pochylenie ciała i oparła się ramieniem o jego ramię. Znowu zakryła twarz puszystą, czarną, długowłosą mufką. Z głębi tej mufki zabrzmiał jej śmiech, najczarowniejsze wesele. Piotr czuł w sercu rozkosz... Śpiewał pieśń szczęścia ostry, zimowy wiatr. Weseliła się od niej martwa ziemia. Lecz jakież było jego uczucie radości, gdy Tatjana szybko wysunęła lewą rękę z mufki, i śmiejąc się ciągle, prawą jego rękę przemocą niemal wciągnęła do ciepłego wnętrza, do puchowego raju, gdzie się kryły prześliczne jej dłonie.
— Zimno teraz, jeszcze zimno? — pytała.
— Nie...
— Piotruś szczęśliwy?
— Bardzo szczęśliwy...
Pusta była aleja. Posąg półnagi, przedziwny w tym wietrze, dumał o swojej zagasłej sprawie, którą przez wieki przystało mu wyobrażać. Życzliwie, dyskretnie został w pustce z tą swoją sprawą. Usiedli na kamiennej ławce. Bez słowa utonęli oczyma w oczach. Piotr patrzał zbliska, ze szczęśliwej bliskości na jej policzki, zabarwione różanem pięknem zdrowia, na brwi, co się lekkiemi zarysowywały łuki, a u końców swych stawały smugami śniademi, — w głąb oczu nadobnych, jak nocne, wiosenne niebiosa, na usta, — zaiste piękniejsze, niż poranna zorza. Pozwalała mu tak patrzeć bezkarnie, długo, bez końca, — z radością w tych oczach, na uchylonych ustach... Ręka jego dostępowała w głębi mufki łaskawej pieszczoty jej obudwu rąk. A im dłużej, im bardziej oszalałym wzrokiem patrzał, tem pieszczota rąk stawała się wymowniejszą. Serce, bijące samowładnie, zamierało w szczęśliwej niewiedzy... Tatjana zarumieniła się, jeszcze bardziej łaskawie uśmiechnęła. Rozejrzała się het — precz po pustym parku i pod same mu usta przybliżyła policzek. Złożył na nim czysty, niewinny, wzniosły całunek.
— A no — dobrze zrobiłam? — zapytała, topiąc w jego oczach swe boskie, smoliste, pełne mroku i arcy-łobuzerskie oczy.
— Bardzo dobrze... — odpowiedział z pokorą.
Znowu podejrzliwie rozejrzała się po całym parku i rzekła cicho, ściskając w swych obudwu jego rękę:
— A chcesz, żebym była twoja, twoja własna?
Piotr siedział wyprostowany, oszalały, czując w piersiach mróz bezgranicznego zdumienia, czy upał szczęścia. Ramiona jego były podniesione, oczy chowały się pod powieki. Uśmiech radosny skostniał na wargach.
— Taniu! — wyszeptał.
— Tylko twoja będę... — powiedziały mu prawdomównie i nieodwołalnie te najśliczniejsze na ziemi różane usta. Słowa potwierdziło najbardziej wiarogodne spojrzenie, a jako najprawomocniejsza kontrasygnata stwierdził ten akt uścisk obudwu dłoni, mocny, jak śmierć.
Piotr patrzał na nią w zachwyceniu, nie myśląc o niczem, nawet o wielkości losu szczęśliwego, który nań spadł tak nieoczekiwanie. Ona, po załatwieniu tej najpilniejszej sprawy, poczęła mu tłomaczyć, że powinien często teraz przychodzić. Mówiła, że na pięterku domu jest korytarz, prowadzący do jej pokoju. Wąski korytarz, który mija jedne drzwi, drugie, aż doprowadzi do trzecich od pokoju, gdzie ona właśnie przebywa. Ona sama, Tatjana. Taki to jest korytarz. Okna w tamtym pokoju są od ciemnego podwórza, a w sąsiedztwie mieszka francuzeczka, mademoiselle Mathilde. Cały ten wywód zakończony został zapytaniem, naśladującem głos wróżącej cyganki:
— Rozumiecie mię?
Zapytanie było tak dowcipnie powiedziane, tak dobrze naśladowało cygankę i takie miłe, że Piotr zanosił się od śmiechu. Tatjana spytała:
— A może nie zechce przyjść do mnie?
— Kto?
— On. Ten, Piotr Iwanycz.
— Przyjdzie! Przyjdzie, choćby miał w tym korytarzu zginąć.
— Na dole jest lustro, od lustra w górę kręcone schodki... Rozumiecie mię?...
Wstali z tej ławki radosnej i szli znowu pośpiesznie w głąb parku szeroką jego aleją. Tatjana milczała. Wiatr szorstki rozwiewał strusie pióra jej kapelusza, odsłaniał białą, atłasową podszewkę pluszowego paltota, okręcał suknie dookoła nóg, uwydatniając ich powabne zarysy. Buciki jej szybko migały na ceglastych żwirach alei...
Gdzieś, w jakiemś miejscu tego parku, w miejscu, które się stało znagła bolesne, bezlice, nie do zapamiętania, pożegnała go uściśnieniem ręki. — Szybko odeszła, nie obejrzawszy się poza siebie. Został sam i szedł boleśnie sam poprzez ten parksen, nie widząc nic wcale. Oczy jego tonęły jeszcze w głębinach oczu, zawisały na barwie ust. Uszy jeszcze słyszały szelest sukien i nozdrza szukały zapachu perfum. W pewnej chwili dźwignął z łona szczęśliwości głowę i zadał sobie męczeńskie pytanie:
— Czyżby była zepsuta? Czyżby zepsucie mówiło te przeczyste słowa prawdy miłosnej?
Zaprzeczył sobie samemu w swem sercu. Gdyby przyszło przekonać się, że zepsucie mówiło przez te różane usta, — nie byłoby innego wyjścia — tylko zginąć. Poczuł, jak wielka stała się w nim przemiana tego poranka, i poszedł, unikając ludzi, za miasto, w pola.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.