Uroda życia/Część I/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Uroda życia |
Tom | I |
Część | I. Cień |
Rozdział | X |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka” |
Data wyd. | 1912/1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Częściej teraz począł bywać w domu generała-komendanta. Był tam bardzo dobrze widziany. Miał wrażenie, ilekroć te progi przekraczał, że tajna siła otwiera przed nim każde drzwi, a przyjazna atmosfera otacza go we wszystkich miejscach tego domu. Wszystkie jego życzenia, wszystkie marzenia spełniały się, ledwie je wyrazić zdołał, — każda myśl znajdowała posłuch i uznanie nawet u srogiego generała. Z początku Rozłucki doświadczał formalnej trwogi od nawału tego dobra, które go w pałacyku generalskim spotykało. Z czasem przywykł doń, przyzwyczaił się dziwnie szybko, wchłonął to wszystko dobro i uczynił zeń swą własność, bez której nie byłby już w stanie obywać się podawnemu. Sprawa wynalezienia powodów ciągłego bywania „u dworu“ ułożyła się w jego myślach w zawiły systemat dyplomatyczny, pełen wybiegów, tajemnic, podstępów, niewinnych kłamstw i wynalazków, dziwnie trafnie zbudowanych. Generał bezwiednie pomagał w tem wszystkiem, wymyśliwszy dlań zajęcie kancelaryjne niby to służbowe, a jednak wykraczające poza obręb obowiązków normalnych oficera artyleryi. Rozłucki pracował wspólnie z generałem nad pewnemi ulepszeniami w budowie nisz i „kamer“ krzyżowych w galeryach podziemnych. Drobne ulepszenia w zakresie układu skrzyń do piroksyliny, które się umieszcza w „hornie“ galeryi podziemnych, stanowiły tak zwany wynalazek generała Polenowa-Czernowratskiego, jego dumę, tytuł do chwały, temat wielu raportów, tudzież motyw wielu odznaczeń. Młody artylerzysta wyliczał, wymierzał, rysował, malował akwarelą ogromne tablice, wyobrażające owe podwójne skrzynki ze wszystkiemi ich okuciami, spoidłami, gwoździami i sposoby zabezpieczenia od wilgoci. Z drobiazgową szczegółowością, według pomysłu i wskazówek generała, przedstawiał w rysunkach metodę i procedurę przenoszenia ze składów i lokowania w owych ulepszonych skrzynkach wilgotnej piroksyliny, — całkowity sposób pakowania jej zbitemi gruzłami, — umieszczania centralnej szklanki zapalnej, — wpuszczania przez pokrywę przewodników i t. d. Po pracy bywał zapraszany na obiady i kolacye, co dawało mu możność spotkań z Tatjaną. Tym sposobem stał się w domu zwierzchnika gościem niemal codziennym, człowiekiem bliskim, lubianym i jakgdyby należącym do rodziny. Generał zdawał się nie pamiętać o tem, że ma w domu dorosłą córkę. Bardzo często nie było go wcale w ciągu dni, gdyż nie tylko wydalać się musiał dla spełniania obowiązków służbowych w mieście, ale nadto musiał wyjeżdżać w głąb gubernii dla dopełnienia rozmaitych inspekcyi, rewizyi, rewii, marszów i obozów. W ciągu takich dni Piotr, o ile chciał, mógł pracować w pokoju, przylegającym do gabinetu komendanta, zupełnie samotnie. Miał tam stół, rajzbrety, przybory miernicze i rysunkowe, oraz szkice i notaty generała, z których wyłonił się ów (dość zresztą wątpliwy) „wynalazek“.
Gdy tak pewnego dnia pracował w owym pokoju, pchnęła go z miejsca wrodzona pasya do szukania niebezpieczeństw. Nie wystarczało już szczęście przebywania w tymsamym co Tatjana domu, nadzieja zobaczenia jej przy obiedzie i marzenie o rozmowie w salonie. Serce biło i ten jego przyśpieszony takt stał się, jak rozkaz wewnętrznej siły. Piotr wsłuchiwał się długo w to bicie serca i wywnioskował, że nie da mu rady. Złożył rysunkowe przybory, oczyścił i wyrównał na sobie mundur... Cicho wyszedł drzwiami, których progu jeszcze nigdy nie przekroczył. Znalazł się na małem wewnętrznem podwórku, wyłożonem marmurem. Minąwszy je, wszedł do sieni i ujrzał swą postać, odbitą w lustrze. Poznał, że idzie dobrą drogą. Z lewej strony były wąskie zakręcające się schody. Na pierwszem piętrze drzwi na pół oszklone. Starożytna, bronzowa rączka od dzwonka w kształcie strzemienia znajdowała się z boku. Pociągnął za nią. Usłyszał metaliczny głos, uderzenie raczej w piersiach, niż w przestrzeni zewnętrznej. Drzwi się otwarły. Stała w nich mademoiselle Mathilde, towarzyszka, wychowawczyni, powiernica i garderobiana Tatjany. Przystojna francuska spojrzała na niego głębokiemi, mądremi oczyma, uśmiechnęła się łaskawie...
— Tatjana jest dziś trochę słaba... Nie wychodzi...
— Ach, Tatjana Iwanowna jest słaba... — zmartwił się Piotr szczerze i poczciwie.
— Teraz podniosła się. Może pan wejdzie do niej, rozweseli, porozmawia, to jej może przejdzie ból głowy. Ostatnie drzwi...
Piotr ukłonił się z wdzięcznością tej furtyance, która ustąpiła mu z drogi, — wszedł w ciemny i wąski korytarz. Łokciami dotykał ścian. Szedł cicho, starając się umiejętnem stąpaniem zdławić brzęk ostróg, które miał u nóg. Minął jedne drzwi i stanął przed następnemi. Zastukał. Szelest — i drzwi uchyliły się, prawdziwie, jak furta raju. Wszedł do pokoju małego, jak pieścidełko, w którym nowoczesne tapety i piękne firanki nie zatuszowały stylu ośmnastego wieku. Pokój był dość niski, na modłę francuską. Posadzka wysłana dywanem, okno przyćmione ciężką zasłoną. Mało było mebli, lecz wszystko wykwintne: wąska kanapka w rogu, gotowalnia pod oknem, lustrzana szafa i zwierciadło nad marmurowym kominkiem. W rogu stało łóżko, zasłane atłasem, batystem i koronkami. Tatjana była w długiej, wolnej sukni.
— Nareszcie pan raczył przyjść... — rzekła, wskazując mu miejsce na kanapce.
— Nie miałem odwagi tu wejść...
— Odwagi?...
— Lękałem się, czy nie będę przeszkadzał.
— Doprawdy?
— Ależ tak!
— O tem nikt nie będzie wiedział, więc może pan mieć odwagę. Mathilde jest pewna, nie powie nikomu ani jednego słowa.
— To być może, ale ja nie miałem odwagi wejść tutaj do pokoju pani.
— I dla czegóż to?
— Nie trzeba przekraczać granic szczęścia. Szczęście nie znosi za sobą pościgu. Napastowane odwraca się i zaczyna prześladować napastnika.
— Patrzcie, co to za filozof!...
— Ależ tak, — już nad tem myślałem niemało.
— I to ma być artylerzysta, wojak, zdobywca...
Usiadł na owej wskazanej kanapce i łakomie rozglądał się po pokoju. Spływała zeń wszelka troska, wszelka myśl o zewnętrznym świecie, a szczęście, jak zapach, napełniało całe jestestwo. Oczy, usta, twarze obojga stały się jednym uśmiechem. Tatjana siedziała zdala, przy gotowalni. Pod pozorem, że chce obejrzeć cacka toaletowe, zbliżył się do niej. Ale odsunęła go groźnem skinieniem ręki, obnażającej się wskutek tego skinienia z szerokiego rękawa. Więc przeglądał piękne flakony z perfumami Rimmela i Lentherica, pudełeczka na wonne kosmetyki, skrzyneczki na biżuterye, jakoweś pomadki, pasty do paznogci, pilniczki i rozmaite rodzaje szczotek. Wydzierała mu to wszystko z rąk, rozkazując wrócić do kąta, na dawne miejsce. Ażeby zaś nie mógł już się stamtąd wydostać, sama usiadła na owej kanapce. Niepostrzeżenie przytulił ją do siebie, pachnącą, cieleśnie dostępną przez mięki jedwab i cienkie batysty, dziewiczą w drżeniu i lęku przy każdem dotknięciu jego rąk, wobec każdego pocałunku. Ale pocałunki były nieuniknione, tworzyły się same w sposób konieczny i nieodwołalny. Pieszczota ust przez usta stawała się coraz głębsza, cichsza, subtelniejsza, aż się przeobraziła w zapomniałą rozkosz, w głuchą na wszystko radość, w szczęśliwy sen na jawie.
Jedna dawna troska, jak złowieszczy nietoperz, latała nad temi czystemi pocałunkami. Piotr musiał zapytać:
— Nikt nie całował tych ust?
— Spojrzała na niego z niejasnem zdumieniem. Nagle podniosła się, czarująca od płomieni wewnętrznego wybuchu, i zajrzała mu groźnie w oczy. Nic nie odpowiedziała. Musiał pytać powtóre.
— Nie wierzysz? — spytała.
— Wierzę, skoro ty mówisz... Lecz trudno mi było uwierzyć w takie szczęście.
— Cóż trzeba zrobić, żebyś uwierzył?
Patrzył na nią z dołu, podejrzliwie, nieufnie. Wreszcie mruknął zcicha:
— Przysięgnij...
— A na co?
— Na coś, co masz świętego...
Przysięgła na pamięć zmarłej matki, na pamięć siostry, na miłość ojca, na Boga... Jeszcze przez chwilę namyślała się, na coby przysiądz. Była wówczas bosko piękna w głębokiem zamyśleniu się o świętej sile, któraby potwierdziła prawdę o jej niewinności. Piotr uwierzył. Nie tylko uwierzył, lecz sam stanął w obronie jej honoru przeciwko własnym podejrzeniom. Przytulił jej serce do swego, przygarnął ją do swej duszy bardziej, niż do ciała, i śnił o niej, tak ją tuląc do siebie. Mademoiselle Mathilde w sąsiednim pokoju, za zamkniętemi drzwiami przesunęła z hałasem jakieś ciężkie przedmioty.
— Trzeba rozmawiać głośno, bo myszka się niepokoi, — rzekła ze śmiechem Tatjana. — Jesteś niebezpieczny, mój wielki inkwizytorze! Dopiero byłeś tchórzliwym filozofem, który zmyka przed szczęściem, w obawie, żeby ono nie zaczęło go ścigać, a oto nabrałeś zanadto wiele odwagi. Widzisz, jaki jesteś niestały... I to taki każe mi tu przysięgać, jak w sądzie... A ty?
— Co ja?
— A ty? Domyśl się...
Mówiła pół po rosyjsku, pół po francusku, widocznie, żeby „myszka“ mogła słyszeć nie tylko, echo, lecz i treść rozmowy. Ale rozmowa urywała się co chwila, zahaczała o konieczność kontemplacyi, nie mogła zresztą wydobyć się z ust, co moment zamykanych przez pocałunki. Przypadkowo rzuciwszy okiem w lustro, Piotr zobaczył swą twarz, odbijającą od czarodziejstwa głowy Tatjany. Zapytał:
— Dla czego mnie pierwszemu pozwoliłaś pocałować te usta?
Odpowiedziała z powagą, z głęboką szczerością, na jaką człowiek zdobyć się może:
— Widzisz, — tego nie wiem. Dawno to sobie postanowiłam. Jeszcze za pierwszej twojej bytności. Pamiętasz? w ogrodzie? Miałam zamiar na balu, ale nie udało się. Czyhałam na taką chwilę, czyhałam, ale nie udało się... Musiałam wreszcie napisać, bo co było robić?
Wypowiadała te słowa, jak człowiek, który miał ciężkie strapienie, ale je szczęśliwie pokonał. Piotr przypomniał sobie, ile to razy od tej chwili w ogrodzie, kiedy raz pierwszy Tatjanę zobaczył, najmował do rozpusty za pieniądze publiczne dziewuchy, — i zmierzył teraz całą otchłań krzywdy, jaką przez to sobie i Tatjanie wyrządził. Twarz jego własna wydała mu się ohydną, jakąś czarną i godną pogardy. Powiedział o tem Tatjanie. Ale wtedy zaprzeczyła najsłodszemi protestami, dobrotliwemi pieszczoty, zaglądaniem w oczy aż do samego ich dna, a przez nie aż do skrytości serca.
— Ta kanapka jest dziwnie nieprzytulna... — stwierdziła niespodziewanie z ubolewaniem.
— Nie? A prawda, że nieprzytulna jakaś...
— Innej tu nie mam. Tymczasem wnosić tu teraz inną kanapkę — byłoby nieprzezornie. Zrozumianoby to w sposób niewłaściwy, a może nawet opaczny. Nieprawdaż?
— Rzeczywiście. Cóż tu począć?
— Ja nie wiem.
— Od czegóż pan jesteś tym filozofem?
— A tam? — spytał w opresyi z zakłopotaniem, nie patrząc w pewną stronę pokoju, jakby dla złagodzenia okropnej bezwględności pomysłu. Wydęła wargi w sposób szczególnie urągający, obrażony i nieoczekiwanie rzekła:
— A Mathilde co powie? A „myszka“?... Pan myśli może, że ona nie wie, gdzie stoi moje łóżko, że się nie oryentuje? Ona wie wszystko...