Uroda życia/Część I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom I
Część I. Cień
Rozdział VII
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

W końcu listopada skorzystał z pięknej jesiennej pogody i wyruszył konno, w towarzystwie służącego, w odwiedziny do dziadka. Zabawił tam dzień jeden, a następnego wpadł do Cierniów, do stryja Michała, którego bardzo, już za pierwszej bytności, polubił. Stryj Michał był na swym folwarku sam jeden, gdyż dzieci pracowały — jak mówił — na świecie. Kama była nauczycielką na jakiejś pensyi w Warszawie, a student siedział na kondycyi w Suwalszczyźnie. Rodzaj życia stryjaszka Michała w samotności nie odbiegał w tej porze od poziomu żywota chłopów. Izdebki dworu wydały się Piotrowi nad miarę niskie i małe, pożywienie nadzwyczaj proste, usługa najpierwotniejsza. Zaskoczony wizytą, stryjaszek nie bardzo czem miał poczęstować strojnego oficera. Skazano tedy gorącem prawem na pieczyste sędziwego koguta i Piotr musiał wyprobować mocy jego konsystencyi w rosole, potrawce i na półmisku. Po tej uczcie, którą we dwu spożyli, stryj zaproponował gościowi małą wycieczkę w pole. Ponieważ przechowywał dubeltówczynę Wiktora, więc ją sam naoliwił, oczyścił, nabił i wręczył Piotrowi. Sam ze swoją, dość starożytną kapiszonówką na ramieniu poprowadził w pole. Dwa ogary biegły przodem, radośnie skomląc. Obadwaj myśliwi wyszli przez groblę za staw, na wzgórze okryte jałowcem, stamtąd po moście z okrąglaków przeprawili się za rzekę na sąsiednie wyniosłe płaszczyzny, porosłe również jałowcem, brzozami i sośniną. Wygon zadarniowany zżółkłą trawą wiódł ich między kępami zarośli w głąb gajów. Psy trafiły na trop zajęczy i, melodyjnie poszczekując, pognały w sąsiedni las głęboki, senny, wielobarwny od jesiennego słońca. Dzień był suchy i łagodnie ciepły. Przygrzewało, ale pomimo to chłodek przenikał czyste powietrze. Nieruchome krzewy jałowcu pachniały, czerwony liść sypał się z brzóz, a ostatni lekko kołysał się od niepostrzeżonego powiewu. Niezbyt udawało się to zaimprowizowane polowanie. Myśliwi znaleźli wykrot starej jodły, uschły przed wieloma laty, i usiedli na nim dla wypalenia papierosów. Stryjaszek Michał kręcił swego w palcach z grubego dosyć tytoniu, zawijał go w bibułkę, wydartą z ordynarnej książeczki. Odziany w krótką kurtę z szarego sukna, grubą i podszarzaną, w sukienną czapkę i grube buty, pasował do tego otoczenia, do spłowiałych ściernisk i do drzew o zwiędłym liściu. Twarz jego była piękna, pogodna i jasna, o rysach regularnych, iście polskich, koścista i ściągła. Siwe, przejrzyste oczy, wypełzłe już, były wesołe i spokojne, a cera twarzy czerstwa i zdrowa, jak ów słoneczny dzień jesieni. Piotr sprawdzał w sobie niejako sympatyę dla stryja i znajdował spotęgowany jej stopień. Pragnąc mu sprawie przyjemność, nachylił się niepostrzeżenie i zaczął mówić po polsku. Przemawiał na głos w tym języku, jak mu się zdawało, po raz pierwszy w swem życiu. Po raz pierwszy wyraził głośno myśli, które już nieraz pocichu, niejako w sekrecie, dla siebie tylko, ubierał w słowa polskie. Był to eksperyment dla niego samego tak niezwykły, że się cały oblał rumieńcem jakiegoś szczególniejszego wstydu. Oczy stryja Michała poweselały w dwójnasób, gdy usłyszał zdania nieźle wypowiedziane przez Piotra. Nic nie rzekł, tylko się poważnie zaciągnął dymem swego papierosa.
— Kaleczę język i nic więcej... — mruknął Piotr, zmięszany i zły na siebie, że to zrobił.
— Niechaj-no... — z najłagodniejszem pobłażaniem rzekł Michał.
— Trudny język.
— Może on i trudny — kto go wie? Jak nim mówić, to łatwy. Ani się spostrzeżesz, gdy będziesz mówił taksamo jak i my.
Piotr zamierzał stwierdzić, że to jest jeden z języków obcych, którego się chce nauczyć, skoro tu mieszka, — ale z obawy, że to stryjowi może sprawić przykrość, zmilczał. Nasępił się tylko, jak jastrząb. Niezgrabnie, dla zamaskowania rozterki, ćmił papierosa i nasłuchiwał, czy ogary nie grają. Była cisza zupełna. Maleńka ptaszyna jesienna, buroczerwona, pręgowata zięba, poświstywała beztrwożnie, samotna, leśną piosneczkę swoją na gałęzi osiczyny. Piotr poczuł w sobie przekorność, która była cechą jego natury, — żądzę ryzyka, pasyę, żeby wszystko postawić na ostrzu noża. Popchnęła go do tego niejasność położenia, która się wytworzyła między nim i stryjem po tem polskiem przemówieniu. Przez chwilę namyślał się głęboko, ciągnąc usilnie dym z papierosa, ważył to, co ma powiedzieć. Odezwał się dobitnie po rosyjsku:
— Chciałbym stryjaszka zapytać szczerze i z serca o jedną rzecz...
— Prawdę ci powiem... — rzekł zagadnięty.
— Do czegóż może prowadzić to rozdwojenie, ten upór, ta cała cierniańska polskość? Nie rozumiem tego zupełnie. Jestem tu obcy i nie mogę się ani rusz zoryentować. Przecie dziadek, to człowiek ruski z wychowania, ducha, i czynów całego życia. A wy — któż wy jesteście, co wy jesteście?
— My jesteśmy polacy, — rzekł stryj.
— Po cóż wam to rozdwojenie? Do czego może prowadzić zatwardziały upór, żeby być czemś, czem się być nie może? To chyba jakieś spory rodzinne i działanie na przekór, jak to w familiach...
— Czemże się to być nie może — powiadasz?
— Przecież byłoby wam wszystkim lepiej, serdeczniej, prościej, gdybyście byli jedną zgodną rodziną, gdybyście odrzucili dziwny polski upór. Polski niema.
— Tak to niby. Polski na mapie niema. Jużci tak. Masz racyę... — rzekł rozważnie stryj Michał. Po chwili podniósł głowę i dobrotliwe, mądre, przejrzyste oczy skierował na Piotra.
— Chciałeś, — rzekł, — żebym ci mówił szczerą prawdę. Dobrze. Otóż — to nie są zatargi rodzinne. My tu w Cierniach jesteśmy sobie polacy, choć Polski niema. Bo widzisz, bracie, Polski tu niby niema, ale i Rosyi nigdy tu nie było i nie będzie.
— Rosya tu jest! I zostanie! Rosya jest niezmierzoną potęgą, o tem ja wiem najlepiej z doświadczenia i studyów. To, co było Polską niegdyś, dziś jest znikome ilością i bezwzględną słabizną.
— I to prawda. Może nawet być, że to, co było Polską niegdyś, już nigdy tą dawną nie będzie. Każde złudzenie co do tego siła niszczy tak do szczętu, że się trudno łudzić. Ale powtarzam swoje: tu, gdzie teraz jesteś, Rosyi wcale niéma. I wierz mi, — nigdy, przenigdy, do końca świata jej tu nie będzie.
— Jakto? — Niéma władz, wojsk, niéma administracyi, niéma urządzeń społecznych, zaprowadzonych i wdrożonych w ciągu dziesiątków lat, całego porządku i trybu życia, który stał się prawem niepisanem dla całych pokoleń tego ludu?
— Owszem, to wszystko jest, ale jak ta oto kapota, którą mam na sobie. Noszę ją z musu, bom w biedzie, a nawet do niej w ciągu szarego porządku dni — przywykłem. Cóż byś powiedział, gdyby kto przy tobie utrzymywał, że ta kapota to jestem ja sam, człowiek żyjący? Jak to odzienie mogę zrzucić z ramion...
— Stryjaszku, to są przenośnie, podobieństwa, które mogą być efektowne, ale nie oddają istoty rzeczy. Rosya w Polsce — to nie kapota na ramieniu żywego człowieka!
— Mieszkam tu nie od dziś. Urodziłem się i wychowałem w domu na poły rosyjskim. Patrzałem na tyle spraw, które tobie ani przez myśl nie przeszły... Nie jestem łatwowiernym, jak Kama, ani entuzyastą jak Wiktor. Uważasz — ci, co tu są na tej ziemi i co zostaną tutaj na wieki, bo ich nic stąd nie usunie, — chybaby trzęsienie ziemi, albo kataklizm geologiczny, — chłopi, — są tacy sami, jak za polskich królów, o których nikt już nic nie wie i nie słyszał.
— Królów! Och, — wy, — polacy! Zawsze cisami!
— Nie śmiej się z istoty rzeczy. To, co mówię, nie jest ani brawurą, ani frazesem, lecz szczerą prawdą. Siła nieistniejących polskich królów jest taka sama, jak była przed wiekami. Leży niezmierna i niezniszczalna w masie polskiego chłopstwa.
— Gdyby nawet tak było, to i cóż z takiej martwej, biernej siły? Należałoby raczej poddać tę masę działaniu kultury. I ja sądzę, że gdy rząd pocznie energicznie szerzyć tutaj kulturę rosyjską za pomocą szkół, stowarzyszeń, instytucyi, odczytów, zgromadzeń...
— Rząd tu nigdy żadnej kultury szerzyć nie zacznie... Odczytów, zgromadzeń... — uśmiechnął się stryj Michał. — A no próbujcie łupić tu rosyjskie swoje odczyty... Rosya zniszczyła wszystko to, co przez dziesiątki lat mógł ze sobą zrobić naród polski. Przez półwiecza całe leżała na nim martwym ciężarem, jakby kto tę oto brzozę nagiął aż do samej ziemi i na koronę jej świadomie nawalił setkę fur gliny. Nie dała tu nic, ani, jak mówisz, kultury, bo jej przecie sama za grosz nie ma, a tutejszą starą nie kulturę, — bo i tu aż cuchnie od dziczy, — lecz żywy narodowy rozpęd do europejskiego życia, — dławiła wszystkiemi siłami i sposobami. I oto jest, jak było przed wieki, — szczera ziemia i chłop ciemny, zabobonny, nieufny, zamknięty w sobie, a w zamknięciu swem tający, mówię, wieczną polską siłę. Dziwnem ci się to wyda, co powiem: nie pragnę ja nawet waszej oświaty dla tych ciemnych wioszczyn. Niech już ludzie lepiej żyją, jak żyli. Przynajmniej sobą zostaną. Trzeba czekać.
— Ale czyż to jest ideał — zostać sobą, — czekać? — Czyż nie wyższy to jest ideał poddać się działaniu takiej kultury, jaka jedynie wdrożona tu być może, bo ją będzie popychać wielka siła rosyjskiego mocarstwa? Trzeba tylko, żeby to państwo weszło na drogę, żeby ludzie kierujący przejrzeli...
— A tak — ludzie kierujący... Znam się już na tej śpiewce. Pomieszkasz tu, to zobaczysz...
— Gniewasz się na mnie?
— Broń Boże! Chcę ci powiedzieć, że ten naród tak rozbity, zniszczony, odarty ze wszystkiego, wyzuty z każdego prawa, niemal unicestwiony, istny żebrak, — godzien jest władać i rządzić sam sobą. Byłby to jeden z najpiękniejszych narodów Europy, byłoby to jedno z najzdolniejszych, najszlachetniejszych kulturalnych plemion, — gdyby nie Rosya. Skoro sobie myślę, coby tu było w tym kraju, gdyby nie Rosya, — jakieby tu trzeba na gwałt podjąć i wykonać prace, chociażby w tej okolicy, gdzie mieszkam... Ileż tu jest do zrobienia — na gwałt, dniem i nocą, za całe zmarnowane dziesiątki lat! Ale cóż to gadać napróżno! Mieszkam tu już tyle czasy, całe niemal życie, i nie widziałem jednego ździebełka zmiany na lepsze. Nic! Wszystko, jak było złe, tak jest. Złe doznaje poparcia. Szerzą złe i głupie dla złego. W tym celu wytężają swe siły, żeby złe wiecznie trwało.
— To czemuż sami nie zmieniacie złego na dobre?
Stryj Michał uśmiechnął się pobłażliwie.
— Słyszałeś może, kiedyś tu przyjechał, w lecie, jak to mój ojciec groził memu znowu synowi, Wiktorowi, że naczelnik straży ziemskiej dopytuje się o jego sprawki. Zdawałoby się, że Wiktor — to jaki włóczęga, albo koniokrad. Dzieci moje nie robią nic złego. Uczą w ciągu lata, oświecają potrosze, żyją z ludem w przyjaźni, radzą, tworzą, co się da, jakiś sklepik, spółkę, szkółkę. Wszystko to jest „dobre“, najniezbędniejsze, najzbawienniejsze, konieczne, jak powietrze, chleb, woda i mydło. Widzisz, że w tych stronach za takie rzeczy „nie gładzą po główce“. Rząd sam nic literalnie nie zrobi w tym kierunku i nikomu zrobić nie da.
Piotr był nieprzyjemnie dotknięty tem, co słyszał. Nie umiał zaprzeczyć, a nie chciało mu się potakiwać. To też zamilkł. W przemówieniu stryja uderzył go jeden szczegół, — wzmianka o tem, czem mógłby zostać naród polski, gdyby się sam dziś rządził. To mu się wydało prawdziwem. Powiedział tę myśl stryjowi:
— Na to się zgadzam, że może dzisiejsi polacy byliby zgoła inni, niż ci, co zasłużyli przez swój nierząd na obce jarzmo.
— Tam z tym „nierządem“! — mruknął Michał, machnąwszy ręką. — „Nierząd“! — Kiedy Polska upadała, trwał sejm, który uchwalił znaną konstytucyę Trzeciego Maja. Gdyby ta konstytucya weszła była w życie, gdyby w ciągu stulecia ubiegłego była ulepszana i rozszerzana, to czy ten kraj takby teraz wyglądał, jak wygląda! Jeszcze nie wiadomo, gdzie był większy „nierząd“ wówczas, gdy Polska upadała...
— No-no, — protestował Piotr, — stryjaszek popadnie w szowinizm i nie będziemy mogli skończyć dyskusyi.
— I ten „szowinizm“ — to tylko w Polsce widzą. Co prawda, to tyle jest dziur w łachmanie, którym jest okryta, że go łatwo dostrzegają oczy... cudzoziemców. Wszystko jedno zresztą. Nie jestem historykiem i nie o przeszłość tu idzie, lecz o przyszłość właśnie. Za winy, a raczej za pośliźnięcia się, za błędy prapradziadów nie dają praprawnukom polepszyć doli swojej i pracować dla biednego ludu. Taka to jest mocna i dobra, „słowiańska“ historyczna metoda.
Stryj Michał skręcił nowego papierosa, umieścił go w przepalonej papierośnicy. Rozmowa ustała. Obadwaj niezręcznie zacięli się w milczeniu. Udawali, że nasłuchują, czy nie słychać szczekania psów. Lecz znowu tylko miły świergot ptaszka leśnego przerywał głęboką ciszę.
— Czy wiesz, — rzekł stryj Michał, — lepiej nie rozmawiajmy o tych tematach politycznych, bo moglibyśmy się poróżnić.
Uśmiechnął się bardzo przyjaźnie, życzliwie, mówiąc:
— Nie może być między nami zgody, ani nawet porozumienia. Ty będziesz myślał po swojemu, a ja i my tutaj — po swojemu. Zgoda?
— No — cóż mam robić? Zgoda.
Zamilkli. Łagodne lśnienie słońca przesycało widnokrąg daleki. Obadwaj zatonęli w ciszy i własnych myślach. Tak nasłuchując, nie tyle może głosów zewnętrznych, ile wewnętrznych, przetrwali znaczny przeciąg czasu. Niebo na zachodzie poczerwieniało. Piotr ocknął się i oświadczył, że musi jechać. Wracał do miasta. Stryj Michał chciał go na noc zatrzymać, lecz to się nie udało. Wrócili do domu, nie doczekawszy się powrotu ogarów. Zaraz po wstąpieniu na ganek Piotr kazał ordynansowi podać konie, które się podpasły zdrowo i setnie wypoczęły. Uściskał stryja i wskoczył na siodło. Ruszył z miejsca ostrym kłusem. Gościniec prowadził w tęsamą stronę, którą był przemierzył, jadąc z dziadem Rozłuckim po raz pierwszy. Za dnia, sadząc wyciągniętym skokiem, dopadł samowtór lasów rządowych. Drogę pamiętał bardzo dokładnie. Wziął się przez las i góry na lewo od nachylonego wiorstowego słupca i przebył je, ale już o zmroku. Jechał noga za nogą, potykając się na korzeniach. Konie chrapały i szły mięko, płochliwie. Żołnierz, jadący za Piotrem, ośmielił się wyrazić obawę, czy nie pobłądzą. Oficer uspokoił go w sposób właściwie szorstki. Dla dodania odwagi jemu i sobie, wydobył wielostrzałowy rewolwer, nabił go i opatrzył. Noc zaskoczyła ich jeszcze w boru. Była to noc cicha, łagodna, jakgdyby miękie echo pogodnego dnia. Księżyca nie było, lecz jaśnienie gwiazd wskazywało oczom do ciemności przywykłym kształty przedmiotów. Baczyli obadwaj, żeby się trzymać drogi i nie zmylić jej w miękich pastwiskach. Pomagały im jakoweś przyleśne resztki zmurszałych opłotków, stare rowy, zarosłe trawą i krzakami. Jechali tak długo w nocy i ciszy. Piotr stracił pewność oryentacyi, lecz nie żałował, że tę wybrał drogę. Rozmyślał o tem wszystkiem, co z taką prostotą mówił stryj Michał, — zagłębiał się w te pozycye i polemizował z niemi w duchu, — układał nieodparte odpowiedzi, — budował doskonałe sylogizmy dla obalenia sofizmatów tetryka stryjaszka.
Gdzieś na tej drodze, w nikłem jaśnieniu górnego nieba spostrzegł samotne brzozowe drzewo. Poznał je odrazu. Powtóre i potrzecie sprawdzał miejscowość i przekonał się, że nie błądzi. Brzoza stała w nocy bez ruchu, koroną ogołoconą z liści zwieszona zwysoka ku ziemi. Konie mijały ją zwolna, chrzęszcząc żelastwem i rzemieniem siodeł, puślisk i uzd. Piotr zdjął czapkę i ostre oczy trzymał utkwione w drzewo. Gdy je już mijał, jadąc noga za nogą, wykręcił się w siodle i, ogarnięty przez wewnętrzną konieczność, wciąż patrzał. Gdy był już po drugiej stronie, sylweta drzewa przybrała kształt odmienny. Stanęła na tle nocnej szerzogi plamą czarną, niemal płaską. Stała się niejako olbrzymią głową ze zwichrzonemi włosami, która schyliła się bezwładnie z ramion i patrzy w czarną ziemię. Lodowaty dreszcz przeszył plecy i ramiona młodego jeźdźca. Strach cmentarny chwycił go za piersi i wstrzymał w drodze. Ręce, bez wiedzy o tem, zdarły lejce konia. Koń stanął. Piotr nie mógł oderwać oczu. Serce w nim zamarło, dech ustał w piersiach, myśli spłoszone ze swoich miejsc, oszalałe od razów przerażenia, leciały przez zmartwiałą głowę. Nagły żal, żal tak mocny, że wszystko w duszy wytracił, uderzył w serce, jakgdyby zewnętrzny puginał. Ażeby sobą owładnąć, siebie samego pokonać, sobie samemu moc swoją udowodnić, zdławić fizycznie ów niemęski, zewnętrzny, narzucony strach — żal, Piotr zsiadł z konia, rzucił wodze żołnierzowi i wielkiemi krokami poszedł ku drzewu. Wstąpił na niską, rozmytą, rozwianą mogiłę. Namacał rękami suche próchno krzyża. Męską dłonią usiłował pochwycić i zdusić widziadło. Pełne miał dłonie sypkiego, szorstkiego miału. Zastygł tak z rękoma opartemi na kolcu krzyża, wiszącego nad ziemią, głęboko nędzą próchna porażony. Nierychło opamiętał się, — westchnął... Odszedł, wskoczył na siodło. Począł orać boki końskie ostrogą i popędził w noc wielkiemi, huczącemi skokami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.