Władczyni lodu (Andersen, przekł. Mirandola)/Wuj
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Władczyni lodu |
Pochodzenie | Baśnie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Iisjomfruen |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cała baśń Cały zbiór |
Indeks stron |
Na szczęście w domu wuja zastał Rudi ludzi, jakich widywał do tej pory. Mieszkał tu jednak także jeden głuptas. Nędzarzy tych trzymano przez kilka miesięcy w rodzinach, odsyłając ich potem sąsiadom. Biedny Saperli mieszkał tu właśnie, gdy Rudi przyszedł.
Wuj, był to mężczyzna krzepki, doskonały myśliwy, a znał się także na bednarstwie. Żona jego, mała, żywa kobiecina posiadała twarz, podobną do ptasiej, oczy orle i długą szyję okrytą puszystemi włosami, niby pierzem.
Wszystko było tu chłopcu nowością, strój, zwyczaje, obyczaje, a nawet sposób mówienia, do czego zresztą nawykł rychło. Panował tu pewien dostatek. Izba mieszkalna była większa, niż w domku dziadka, ściany zdobiły rogi gemz i różna broń. Nad drzwiami wisiał obraz Matki Boskiej, ozdobiony szarotkami, z świecącą się lampką oliwną.
Wuj był znakomitym myśliwym i najlepszym przewodnikiem w całej okolicy. Rudi pozyskał odrazu przychylność wszystkich w całym domu. Dotychczas był tu ulubieńcem stary, ślepy i głuchy, pies myśliwski, ongiś dzielny pomocnik pana swego i towarzysz nieodstępny.
— Nieźle tu żyję! — mówił mu wuj — Gemzy nie wymierają tak prędko jak kozice, a przytem poprawiło się wszystko w dzisiejszych czasach. Niech tam sobie chwalą to co było, ja wolę to co jest! Worek został przedziurawiony, a rzeźwy wiatr przeciąga naszą doliną. Przepadła starzyzna, a przyszły rzeczy nowe.
Nieraz rozgadał się na dobre, opowiadając przygody młodociane, jeszcze za życia — ojca swego, kiedy cały kanton był workiem bez dziury, jak mówił.
— Przyszli Francuzi i wykurowali nas! Zeszła choroba wraz z chorymi! Francuzi znają się na biciu, a także i Francuzki umieją zadawać ciosy.
Uśmiechał się i zwracał, przy tych słowach do żony, która była Francuzką z pochodzenia.
— Umieją oni też łupać skałę! Wyciosali drogę simplońską, tak że teraz trzechletnie dziecko może iść do Włoch, byle nie zboczyło z gościńca.
Wuj zaczynał nucić francuską piosenkę i wydawał okrzyk ku czci Napoleona.
Po raz pierwszy dowiedział się tu Rudi czegoś o Francji oraz o Lyonie, wielkiem mieście nad Rodanem, gdzie wuj mieszkał dawniej.
Wuj uznał, że chłopak ma skłoności łowieckie i jął go uczyć używania broni, celowania i strzelania. Brał go ze sobą na polowanie i dawał pić gorącą krew gemzy, co jak wiadomo, oswobadza od zawrotu głowy. Mówił mu o jakiej porze roku spadają lawiny w południe i wieczorem, zależnie od kierunku promieni słońca. Uczył go sztuki obserwowania gemz, skakania, chodzenia gęsiego, podpierania się łokciami przy wchodzeniu na prostopadłe skały, wyrabiał mu mięśnie nóg i rąk, a także wtajemniczał w użycie grzbietu, tam gdzie zachodzi konieczność przywarcia do ściany kamiennej pozbawionej wszelkich załomów i wyskoków. Rudi widywał, jak gemzy ustawiają straże, uczył się wprowadzać je w błąd, podchodzić pod wiatr, by go nie zwęszyły, a w końcu oszukiwać przez zawieszanie na lasce kurtki i kapelusza, co te zwierzęta uważały za człowieka.
Pewnego dnia szli wąską ścieżką na zboczu prostopadłej niemal skały, tuż obok niezgłębionej przepaści. Śnieg topniał pod nogami, a kruchy kamień pękał za każdym krokiem i spadał w podskokach, odbijając się po kilka razy o załomy. Wuj szedł przodem, a Rudi o sto może metrów z tyłu. Nagle ujrzał krążącego nad wujem ogromnego sępa, połowiacza owiec. Ptak chciał strącić w przepaść idącego człowieka i pożreć go potem. Wuj nie widział nieprzyjaciela, zapatrzony w gemzę, która wraz z koźlątkiem stała po przeciwległej stronie przepaści. Chłopiec położył palec na zamku strzelby, zdecydowany strzelać do drapieżcy. W tej chwili zebrała gemza nogi do skoku, ale jednocześnie huknął strzał wuja, zwierzę spadło w głąb, zabite a koźlątko uciekło. Przerażony hukiem oddalił się sęp, a wuj dopiero z opowiadania chłopca poznał niebezpieczeństwo, w jakiem się znajdował.
Poszli dalej w wesołym nastroju, wuj zanucił piosenkę z lat młodocianych, gdy nagle doleciał ich jakiś dziwny szum i trzask. Spojrzeli w górę i ujrzeli śnieg falujący zupełnie jak prześcieradło targane podmuchem wiatru. Za chwilę runęło wszystko w dół, rozbite na pył, podobne olbrzymiemu wodospadowi, a odgłos grzmotu rozszedł się wokół. Lawina spadła nie na nich wprost, ale niestety blisko, bardzo blisko.
— Trzymaj się Rudi! — zawołał wuj. — Wytęż wszystkie siły!
Rudi objął pobliskie drzewo, wuj wlazł na nie i chwycił w ramiona gruby konar. Lawina ominęła ich, ale wicher szalony jaki wywołała łamał wokół i wyrywał drzewa. Rudi padł na ziemię, pień którego się trzymał, został jakby przepiłowany, a koronę odrzucił wiatr daleko. Wuj leżał pośród strzaskanych konarów z rozbitą głową, ręce jego były jeszcze ciepłe, ale zmiażdżonej twarzy rozpoznać nie mógł chłopiec. Stał blady, drżący i po raz pierwszy doznał uczucia strachu.
Wrócił późno, niosąc wieść żałobną. Wujenka nie rzekła nic, nie zapłakała zrazu, a ból jej znalazł wyraz dopiero gdy przyniesiono zwłoki do domu. Biedny głuptas wlazł do łóżka, przeleżał cały następny dzień i wieczorem dopiero powiedział chłopcu:
— Napisz mi list! Nie umiem pisać, ale potrafię list zanieść na pocztę.
— List? — zdziwił się Rudi. — A do kogóż to?
— Do Pana Jezusa.
— Cóż to znaczy?
Biedny głuptas złożył nabożnie ręce i powiedział:
— Chcę go prosić, bym ja umarł zamiast dobrego gospodarza domu.
Rudi uścisnął mu dłoń i rzekł:
— Taki list nie dojdzie na miejsce przeznaczenia i nie odda nam mego biednego wuja.
Z wielkim jeno trudem zdołał to wyjaśnić głuptasowi.
— Teraz ty jesteś głową domu! — powiedziała doń wdowa i tak się stało.