Wśród białéj nocy

>>> Dane tekstu >>>
Autor Bronisław Rejchman
Tytuł Wśród białéj nocy
Podtytuł Ustęp z wycieczki tatrzańskiéj
Pochodzenie „Ateneum“, 1879, T. 3, z. 9
Redaktor J. Trejdosiewicz
Wydawca Włodzimierz Spasowicz
Data wyd. 1879
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WŚRÓD BIAŁÉJ NOCY.
USTĘP Z WYCIECZKI TATRZAŃSKIÉJ.




Chcąc się dostać ze Styryi do Zakopanego, objechałem Tatry od strony południowéj koleją Koszycko-Bogumińską (Kaschau-Oderberg) i zatrzymałem się na stacyi Poprad, zkąd już resztę drogi końmi odbyć należało, wstąpiłem do blizko leżącego Szmeksu (Sławkowskie Szczawy) i po dwóch dniach pobytu w téj węgierskiéj miejscowości kuracyjnéj siadłem na bryczkę śpiżaka aby przez wieś Łomnicę, miasto Kezmark, wsi Żdżar, Jurgów, Bukowinę i Poronin udać się do celu podróży. Lecz już z Kezmarku daléj nie pojechałem.... Spotkałem się tam z dr. Chałubińskim, który właśnie co kończył długą wycieczkę po wschodnich stokach Tatrzańskich. Rezultat tego spotkania jest taki, że zmieniam plan, odsyłam tylko bagaże do Zakopanego a sam zostaję w Kezmarku. Już nie pojadę lecz pójdę przez góry do Zakopanego, a tymczasem postanawiamy odbyć wycieczkę do groty lodowéj Dobrzyńskiéj, a może jeszcze jakąś inną.....
Przedewszystkiém, aby nie tracić darmo czasu, oglądamy prowadzeni przez uprzejmego prof. Zvarinyi‘ego rzeczy godne widzenia w Kezmarku. Zwiedzamy najprzód ruiny zamku Tököly‘ego, dumnego hrabiego węgierskiego, który drwił z prawa i cesarza, uciemiężał mieszczan a dla swych koni miał marmurowe żłoby z zwierciadłami; potém stary kościół protestancki, cały zbudowany z desek pokrytych od wnętrza zatartemi malowidłami i napisami a oparty jedynie na czterech drewnianych kolumnach. Jest to unikat w swoim rodzaju, którému równego nie masz w Europie, chyba na półwyspie skandynawskim. Datuje się on z czasów prześladowania protestantów. Oglądamy również liceum, jego bibliotekę i zbiory. Przed wieczorem przybywa nam jeszcze jeden towarzysz dr. K. B. z Warszawy i nazajutrz jedziemy, do lodowéj groty Dobrzyńskiéj, 8 mil ztąd oddalonéj.
Wycieczka do téj niedawno odkrytéj jaskini, budzącéj podziw ogromem lodowego podkładu słupów i ścian, niekiedy fantastycznie ukształtowanych, zabiera nam prawie 18 godzin czasu, i dopiéro około północy stajemy na nocleg w Szmeksie. Grota lodowa już kilkakrotnie po polsku była opisywana. Nic nowego nie mógłbym o niéj powiedziéć, nadto, co było podane w jedném z illustrowanych pism warszawskich. Na drodze zaś jeden tylko mały epizod był tyle oryginalnym, i dla swéj komiczności wart zanotowania. Jeden mianowicie z górali spotkanych na drodze zażądał odemnie „maszyny.“
— Jakiéj maszyny? zapytałem zdziwiony.
— A téj z habryki.
Maszyny z fabryki?! Zrozumiecie czytelnicy jak był zdziwiony tém żądaniem dr. B. który jeszcze nie znał dyalektu tatrzańskiego. Patrzył na mnie wielkiemi oczyma, gdym rzekł: a! dobrze, i podał góralowi papierosa. Fabryka bowiem oznacza u nich tytoń.
Pomijam milczeniem inne szczegóły téj wycieczki i szybko podążam do właściwego tematu.
Nazajutrz padał ulewny deszcz. Ani myśléć o wycieczce. Cały dzień przechodzi na wędrówce po Szmeksie, z mieszkania do kawiarni, z kawiarni do restauracyi et vice versa, oraz na rozmowie z pp. Eliaszem i Pawlikowskimi, pierwszorzędnymi turystami polskimi, których w Szmeksie zastaliśmy.
Z całodziennego pobytu w Szmeksie godzien jest zaznaczenia tylko fakt ofiarowania Towarzystwu Karpackiemu Węgierskiemu przez prof. Chałubińskiego, atlasu do dzieła Staszica „O Ziemiorodztwie Karpat itd.“ Samo dzieło już dawniéj im podarował. Uczynił to profesor w celu pokazania węgrom i niemcom, że polacy już przed 70 laty zajmowali się poważnie, naukowo, Tatrami. Wiedzieli węgrzy wprawdzie o istnieniu tego rzadkiego dzieła, ale ani domyślali się jak poważne badania zawiera.
Nazajutrz, gdy deszcz ustał około 11. postanowiliśmy jak najdaléj posunąć się po dolinie wielkiéj i małéj Staroleśniańskiéj (W. i M. Kolbachu) ku murowi skalistemu odgradzającemu je do doliny Jaworzyńskiéj. Zamierzaliśmy przenocować gdzieś pod kamieniem i nazajutrz, wrazie pół-pogody, przejść do ostatnio wymienionéj doliny przez ramię szczytu lodowego, a ewentualnie, w razie pogody, wedrzeć się na sam szczyt.
Do towarzystwa naszego przyłączyli się pp. Pawlikowscy: orszak nasz, wraz z góralami liczył 15 osób.
Droga przez dolinę W. Staroleśniańską wiedzie wśród wysokich grzbietów gór, obok kilku wspaniałych wodospadów, z których ostatni spada przy wejściu do Małéj Staroleśniańskiéj. Tam grzbiety są jeszcze wyższe, stromsze, piękniejsze, ale potok staje się jednostajniejszym. Drzewa już dawno pozostawiliśmy za sobą, kroczymy tylko po gołych kamieniach wśród traw, mchów i kosodrzewiny. Idziemy zwolna, bo mamy dużo czasu. Rozmowa dotychczas niezmiernie wesoła, zaczyna milknąć, deszczyk od czasu do czasu przepaduje, chciałoby się trochę odpocząć i nakazać milczenie grzesznemu ciału, które za pośrednictwem żołądka zaczyna przekonywająco przemawiać do dusz tatrzańskich. Jakkolwiek były one syte wrażeń, jednak dały ucha głodnemu, co według mnie, za wielką zasługę poczytać im należy.
Wreszcie stanęliśmy przed naszym hotelem. Był to głaz wielki jak chałupa. Od zachodu miał on wycięcie, pod którego stropem schronić się mogło przed deszczem 6 do 10 osób. Rozsiedliśmy się pod naturalnym granitowym dachem na kamieniach. Jak tu dobrze, mówił każdy — deszcz nie pada.... Ale na nieszczęście koléba tu była tylko z dwóch stron zasłoniętą, z północy zaś i zachodu wpuszczała, wiejący wówczas, silny podmuch wiatru, któryby na nas kierował, ogień i dym watry mającéj się rozłożyć u wejścia a koniecznéj do utrzymania chociażby tylko znośnéj temperatury w kolebie podczas nocy. Jeden więc z turystów poszedł z Sieczką na poszukiwanie lepszego legowiska. Wkrótce wrócili z radośnemi twarzami, albowiem znaleźli o wiele większą kolébę, z trzech stron zasłoniętą, a otwartą tylko ku zachodowi. Jakkolwiek i w téj mogliśmy się spodziewać dymu, najlepiéj odpowiadałaby nam koléba z wejściem od południa lub południo wschodu, jednakże od razu zdecydowaliśmy się na nią, gdyż takie naturalne schronienia są bardzo rzadkie w Tatrach, i jeśli aż dwa się znalazły w jednéj dolinie to doprawdy należało to poczytywać za szczęście, a szukanie koléby z dogodniejszém przy tym wietrze wejściem byłoby tém, co szukanie róży bez kolców.
To nie koléba — to pałac. Wyobraźcie sobie ostrołukową arkadę czterołokciowéj szerokości, długości i wysokości, wykutą w skale granitowéj. W tym gotyckim budynku można nie tylko siedziéć ale i stać, i do spania dla sześciu turystów będzie dość miejsca. Wprawdzie w głębi i po bokach sklepienie zbyt się obniża, ale, mój Boże, cóż jest zupełnie doskonałego pod słońcem! Troszeczkę kapie także ze szczelin, ale wedle zdania dwóch lekarzy należących do wyprawy, prysznic taki jest bardzo zdrowy na oczy i nos. Krople te wprawdzie zawierały w rozpuszczeniu części mineralne, i mogliśmy się obudzić ze stalagmitami na nosach, ale od przybytku głowa nie boli.
Rozpoczęła się wielka krzątanina. Jedni górale poszli ścinać kosodrzewinę, drudzy wygarniali z koléby kamienie, aby urządzić wygodne legowisko. Wpół godziny, przed otworem naszego hotelu buchał ogień, a wewnątrz leżało kilka warstw kiści kosodrzewiny, jakichś wielkich liści i trawy. Wszystko to było mokre, ale to nas mało obchodziło. Gdy podkład był gotowy, wsunąłem się nań dla przygotowania sobie łoża z palta, pledu itd. i, trochę z ciekawości, jak się tam będzie spało, a trochę ze zmęczenia położyłem się na nie. Zrobiłem wtedy dwie wcale niepocieszające obserwacye, a raczéj, jaskrawiéj przedstawiły mi się spostrzeżenia, które się odrazu każdemu w oczy rzucały. Najprzód sklepienie w głębi i po bokach było tak niskie, że koniecznie z uwagą trzeba było podnosić głowę, aby się nie zranić o ostry granit. Co będzie jeśli we śnie, z powodu możliwych niespokojnych marzeń, nagle się kto zerwie? Ha! Niech się nie zrywa. Jeśli wolą można nakazać sobie przebudzić się o téj a o téj godzinie, to dla czegóżby nie można było rozkazać sobie leżeć spokojnie i w razie przebudzenia nagłego podnosić głowę „langsam und bedächtig“? Zapobieżenie dwóm innym nieprzyjemnym warunkom nie było już w naszéj mocy. Podłoga, czy dno, koléby leżała przynajmniéj o dwie stopy niżéj od poziomu otaczającego. Jeśli się deszcz wzmoże i długo padać będzie, to nas w tym dole zaleje, lub przynajmniéj podmoczy posłanie.
Zwierzyłem się z tą obawą kolegom i góralom. Sieczka utrzymywał, że woda nie dojdzie bo wsięknie pomiędzy kamienie.
Daléj — jakiś głuchy szum i łoskot, który przypisywałem potokowi płynącemu obok skały, stając się coraz silniejszym, umiejscowiał się coraz wyraźniéj pod posłaniem. A więc to potok nie obok skały ale z pod skały płynie! Skała jest w części podminowana: pod kolébą puste miejsce i woda. A nuż się grunt zapadnie i wpadniemy w wodę.... A nuż potok od deszczu rozszaleje, wymuli słabe może podstawy skały, która nas przytłoczy... Doprawdy perspektywa wcale nie pocieszająca!
Mówię o tém profesorowi.
— Eh!.. odpowiedział.
Rzeczywiście nie można było wynaleźć pozytywnego uspokojenia. Liczyć można było tylko na to, że jeżeli się skała dotychczas nie zapadła, to dla czegóżby miała na nas czekać, aby sobie téj rozkoszy pozwolić. Ponieważ na wycieczkach tatrzańskich, szczególniéj po spiętrzonych skałach często trzeba się pocieszać podobném rozumowaniem, i ponieważ dotychczas źle na tém nie wyszedłem, więc po chwili już zapomniałem o mojéj poprzedniéj obawie, tembardziéj że podano herbatę.
Po kolacyi długotrwałéj jak uczty cezarów rzymskich, rozłożyliśmy się w kolébie promienisto, w ten sposób, że nogi nasze były skierowane ku środkowi koła, którego okrąg stanowił obwód koléby. U nóg zostało jeszcze nieco miejsca. Zajęli je dwaj górale. Usiedli w kuczki, położyli skrzyżowane ręce na kolanach, oparli na nich głowy i zasnęli. Wyglądali oni jak dwa sfinksy, chroniące wejścia do lochu zajętego przez sześć mumij w ciemne płaszcze owiniętych. U wejścia grał nam do snu stary góral Sabała, w towarzystwie dwóch młodszych. Różnokolorowe błyski ogniska oświecały ich twarze, na których jakiś dziwny, filozoficzno-marzycielski spokój był rozlany. Wreszcie smyczki im z rąk wypadły, głowy się pochyliły i u wejścia mieliśmy trzech nowych nieruchomych sfinksów potokami drżącego i mieniącego się światła oblanych.
Nie mogłem zasnąć. Czy to że wiatr zimny muskał mnie ciągle po twarzy, czy téż że oryginalny obraz otoczenia w magiczném oświetleniu ekscytował moje nerwy, dość, że przez całą prawie noc nie spałem. Pod tym względem towarzyszem moim był profesor i Sabała.
Sabała jest oryginalnym i jedynym zapewne zabytkiem dawnych czasów, dawnego trybu życia w Tatrach. Młodość spędził na strzelaniu kóz i wybieraniu świstaków, przygrywając wtedy gdy nie chodził lub nie strzelał. A i teraz czyni prawie to samo, i jeśli mniéj poluje to za to więcéj grywa. Pomimo swych siedemdziesięciu kilku lat i słabego wzroku strzelby nie rzuca. I słusznie, bo nie dawniéj jak w zeszłym roku zabił szkodnika niedźwiedzia, za którego otrzymał w Liptowie nagrodę. Nie porzuca téż dawniejszego trybu życia. Nawet będąc w domu, w Zakopanem, nie sypia pod dachem lecz pod gołem niebem przy ognisku. Zaśnie na pół godziny lub na godzinę, a potém już się budzi, dokłada powoli drew do ogniska, poprawia, i wpatrzony w ogień, milcząc, godzinami czeka na przebudzenie się młodszych towarzyszy, aby, chwyciwszy za gęśl rozweselać im umysł lub wprawiać w zadumę.
Sabała wkrótce przetarł oczy i znikł za skałą. Zasnąłem. Gdym się obudził Sabała ciągnął wielką gałęź kosodrzewiny i położył na wielki stos. Widocznie na téj czynności strawił czas przed wschodem słońca, o zmroku porannym.
W nocy deszcz padał, ale nie bardzo gęsto. Wiatr tylko był dokuczliwy. Nad ranem tak się wzmógł, że pędził cały dym i skry ogniska na nasze twarze, i ani spać, ani nawet siedziéć pod skałą nie pozwolił. Była to okoliczność bardzo nieprzyjemna. Zgasić ogień, to za zimno będzie w kolébie, gdyż nad ranem termometr spadł na 1 stopień; wyjść z niéj — także źle, bo i zimno i dżdżysto.
Gdy się już wszyscy ocknęli, rozpoczęła się narada co robić. Rozważniejsi twierdzili, że należy jeszcze jednę dobę przebyć w kolébie, bo puszczać się w drogę podczas deszczu nie przyjemnie i nie warto, gdyż nic nie widać.
— A, dziękuję, rzekłem. A cóż tu mamy lepszego? Siedząc bezczynnie, przemarzniemy, bo przecież niepodobna przez dzień cały leżeć pod kołdrami i paltami, przytém zmokniemy, bo coraz więcéj kropel spada ze stropu, i coraz większy strumyk spływa pod naszą pościel. Wolę już zmoknąć chodząc, przynajmniéj nie zziębniemy i nie zanudzimy się na śmierć.
Towarzysze starsi jakoś protestowali przeciwko temu zdaniu, ale wiatr i deszcz po kilku godzinach zmiękczył ich przekonanie i postanowiliśmy jednomyślnie ruszyć skoro tylko deszcz ustanie. Spodziewaliśmy się, że nastąpi dłuższa przerwa, która nam pozwoli przedostać się przez mur kamienny na stronę północną. Tam choćby deszcz znowu zaczął padać, i choćby nas porządnie zmoczył, to jednak w kilka godzin dopadlibyśmy do karczmy w Jaworzynie, gdzie na turystów czeka gościnna karczma z czystemi i miękkiemi łóżkami.
Rzecz dziwna, że nikt nie pomyślał o mgle. A może i starsi pomyśleli, ale sądzili, że się koło południa rozpierzchnie. Ale mnie ani przez myśl nie przeszło, że mgła może nam stawić jakąś przeszkodę przed przejściem na drugą stronę. Jednakże powinienem był o tém wiedziéć, gdyż straszne o niéj rzeczy czytałem u Goszczyńskiego i Eliasza. Goszczyński np. mówi, że w Tatrach, szczególniéj na Krywaniu, mgły bywają tak gęste, że się własnych nóg nie widzi. Będąc wtedy wśród przepaści, trzeba usiąść i czekać, niekiedy kilkadziesiąt godzin, dopóki mgła nie minie. Szczęśliwy, kto ma wtedy zapas żywności!
Możebym pomyślał o mgle, gdybyśmy mieli zamiar iść na szczyt lodowy. Ale plan był taki, że przejdziemy najbliższą i najłatwiejszą drogą na drugę stronę, — chyba że się nagle wypogodzi; w takim tylko razie mieliśmy wyskoczyć na wierzchołek.
Szliśmy weseli bez żadnéj troski, jak gdyby nie było głazów ogromnych po których trzeba przeskakiwać, i jak gdyby ich śliskość nie dawała nam się we znaki. Wkrótce deszcz zaczął lać na nowo. Po godzinie drogi towarzystwo podzieliło się: pp. P. prowadzeni przez Sieczkę poszli na prawo, ku Pięciu-Stawom węgierskim, reszta zaś towarzystwa na lewo. Nasi przewodnicy Tatar i Roj zaczęli wołać na Sieczkę, aby się ku nam zwrócił, Sieczka odpowiedział coś czego nie dosłyszałem i poszedł swoją drogą.
Taki rozdział towarzystwa nikomu z nas nie był do smaku, tem-bardziéj, że nie rozumieliśmy dla czego Sieczka, pierwszy pomiędzy przewodnikami, nie nastaje na nas abyśmy poszli drogą przez niego obraną, jeśli ją uznał za właściwą, albo téż, jeśli nie jest jéj pewny, to dla czego od nas się odłączył. Nawiało to kilka chmurek na atmosferę naszéj wesołości.
A tymczasem deszcz zaczyna coraz bardziéj dokuczać. Już przemoczył nam zupełnie odzież — a przed nami w dolinach leżą płachty śniegu. Wchodzimy na nie mając wodę w butach i mokre okłady na całém ciele. Zimny powiew obejmuje ciało, dłonie i stopy kostnieją. Ale wznosimy się raźnie po stromych spadkach śniegu, lub po spiętrzonych obok złomach granitu i natężoną pracą przeciwdziałamy zimnu. Nie zadługo się to skończy, za godzinę będziemy na północnéj stronie poniżej śniegów. Biegnąc aż się spocimy, ani śladu skutków zimna nie będzie.
Ale doprawdy niedarmo góra, po któréj zboczach stąpamy, nazywa się szczytem lodowym. Po tych kilku płachtach śniegu zajmujących głębsze miejsca, płachtach pospolitych w łonie Tatr, wyłania się przed nami, z prawéj strony, ogromne, bezbrzeżne pole śniegowe.
Było ono równe, bardzo połogie, podobne do arkusza papiéru nawpół rozwartego. Z początku uderzył mnie tylko jego ogrom, bom jeszcze tak wielkiego śniegu w Tatrach nie widział i wcale nie przypuszczałem aby istniał. Ale więcéj uderzyła mnie drobna na pozór okoliczność, że na wstępie do niego zatrzymał się profesor a górali obok niego nie było.
— Oho! nie znają drogi, poszli jéj szukać, pomyślałem.
Nie przestraszyło mnie to jednak bynajmniéj, bo i na poprzednich wycieczkach nieraz drogi szukaliśmy.
Siadamy na zmarzłych kamieniach, ogrzewamy się i pokrzepiamy wódką. Ale prędzéj przyszło zimno niż odeszło znużenie. Pijemy znowu wódkę i po kilku minutach znowu czujemy, że zimno jest od niéj silniejszém.
Zaczyna być nie bardzo przyjemnie. Fizyognomie zachmurzają się.
To jeden to drugi staje i tupie o kamienie zbolałemi nogami lub gwałtownie kijem śnieg dziurawi. Ale to mało pomaga! Zimno!....
Zaczynamy biedz po śniegu, nie oddalając się z miejsca, jedynie tylko dla utrzymania ciepła. Trwa to dziesięć minut... i kwadrans... i pół godziny, a przewodników nie ma.
Biegając tracimy na próżno siłę — czy nam jéj potém niezabraknie?
Idziemy na środek pola, wytężamy wzrok, nikogo nie widać.
Mgła coraz większa. Padają krople marznące w powietrzu i na odzieniu. Słychać w około jakiś szczególny delikatny dźwięk, jakby łamano cieniutkie pręciki szklane.. Jesteśmy w fabryce śniegu.
Biała pomroka coraz gęstszą się staje. Profesor udał się w kierunku, w którym znikli przewodnicy. Już go nie widać. Idę za nim w górę, ale go dojrzeć nie mogę i tracę z oczu resztę towarzystwa.
Zbiegam ku nim. Błądzą jak duchy szare o niewidzialnych konturach w śród białego obłoku, jeden w jednę, drugi w drugą stronę, stając się więcéj lub mniéj widzialnemi stosownie do zbliżania się lub oddalania odemnie.
Zobaczywszy, że są razem, wracam znowu do osamotnionego profesora. Idę w górę kwadrans a jeszcze go nie widzę.
Dokoła mnie noc biała. Wołam: ho! ho!
Zdaje mi, się że mi ktoś z góry odpowiada, ale nie jestem pewny czy to nie złudzenie. Wołam raz drugi. Znowu słyszę lekki cień głosu.
Może dla tego słyszę, że chcę słyszeć...
Nie powinienem być daleko ani od profesora, ani od reszty towarzystwa. Dla czego jednak nic nie słyszę. Możem zbłądził...
Postanawiam wrócić na dół. Sam będąc, mógłbym wpaść w jaki zdradliwy dół pokryty śniegiem, a w téj krainie, gdzie oko i ucho nie ma władzy, nikt by mi nie dał pomocy.
Biegnę, wytężając wzrok, abym dojrzał choć cień cieniów.
Wszystkie moje władze są rozgorączkowane. Bezwiednie recytuję w myśli wiersze Asnyka:

W posępnéj nocy naszedłem krainę
Po śniegu, co się usuwał podemną,
I przez powietrze zmrożone a sine,

Które zawisło nad przepaścią ciemną.
Biegłem niesiony w przestworze,
Bo czułem w piersiach mych trwogę nikczemną.

Doprawdy, uczułem jakąś trwogę niewytłómaczoną.
Lecz co to znaczy? Jam nie drżał nigdy nad przepaściami, nad ścianami najeżonemi ostremi kamieniami, choć mi się podstawa z pod nóg usuwała!
Co to znaczy? Rozum nie widzi niebezpieczeństwa, a ja się tak czuję strwożonym, tak mi nie dobrze, tak straszno...
To bezpośrednie działanie niezwykłych warunków na nerwy. Jestem jakby przeniesiony na inną planetę, byt swój w śnieżystém odrętwieniu kończącą. Biało — a nic nie widzę, głucho — jakbym sam był na świecie.
Wszystko wsiąka w tę zimną, mglistą, watową wilgoć.
Byłem przestraszony, jak jaskółka, gdy nagle słońce się zaćmi, jak wróbel wsadzony pod klosz machiny pneumatycznéj.
Naraz następuje zmiana. Rozjaśnia się niespodziewanie. Tak dziwnie jest mi jakoś!... Mglisto a jednak jaskrawo....
Jestem porwany, uniesiony w grę zjawisk, jakby ich cząstka. Nie rozważam objektywnie tylko czuję. Moje ja rozpłynęło się pod napływem niebywałych wrażeń.
Mgła się rozpierzcha a z nią moja świadomość. Przestaję być sobą. Jak to strasznie....
Wciąż tętnią mi w mózgu słowa Asnyka ze „Snu grobów“:

Z razu myślałem, że mnie ból pokona,
Że mnie wstręt zdławi a przestrach oniemi,
I że ta próżnia niebios nieskończona,
Co bez powietrza zda się i bez ziemi,
Mnie, w nieruchome opasawszy skręty,
Z cieniami tylko porówna czarnemi,
I że w tę straszną ponurość wsiąknięty
Przepadnę głucho bez łez i bez jęku,
Zaprzepaszczony gdzieś i rozpierzchnięty.

Ach! jak nieprzyjemnie rozrzedza się ta próżnia „co bez powietrza zda się i bez ziemi.“ Wraz z nią się rozpraszam!
Coraz rzadziéj, coraz światléj, coraz jaśniéj. Coś szarzeje w oddali, przybiera niewyraźne kształty przechadzających się ludzi, jakby duchów pokutujących. Spoglądam w górę, widzę we mgle profesora siedzącego na kamieniu.
Zobaczywszy człowieka, odzyskałem panowanie nad wrażeniami. Idę ku niemu. Znów mgła gęstnieje i znowu tonę w białéj pomroce. Ale idę daléj w prostym kierunku i zbliżam się do profesora.
— Trzeba wrócić do towarzyszy, rzekłem.
— Tak, odparł krótko profesor.
O położeniu naszém ani słowa nie przemówiliśmy. Nie byłoby celu — mieliśmy obadwa dokładną świadomość stanu rzeczy.
Zaczęliśmy schodzić ku towarzyszom. Byli zgromadzeni w jednym punkcie. Najprzód mi w oczy wpadł jeden z przewodników, który się trząsł z zimna, jakby przy silnym napadzie febry. Zęby szczękały a ramiona latały jakby wahadło.
— Czy wrócili Roj i Tatar?
— Nie....
Spojrzałem na zegarek i rzekłem do profesora.
— W pół do trzeciéj.
W tym jednym wyrazie mieściło się całe zdanie. Powiedziałem niém: jest już późno, do Jaworzyny mamy 6—7 godzin dobrego biegu po drodze przepaścistéj lub przynajmniéj usianéj kamieniami, przeplatanéj korzeniami i przerywanéj potokami wzburzonemi. Co to będzie, jeśli dopiéro za godzinę lub za dwie przewodnicy znajdą drogę? A przy mgle może jeszcze wcześniéj się ściemni....
Profesor spojrzał na swój zegarek i powiedział tylko, z wyrazem oczu, w którym się także myśli powyższe mieściły:
— Tak, w pół do trzeciéj.
Myśl moja daléj snuła ów wątek.
Dobrze, jeśli znajdą drogę choćby za dwie godziny. Zbiegniemy przed nocą w dolinę Jaworzyńską i może dotrzemy do Gałajdówki, a w najgorszym razie przenocujemy pod gołem niebem, w lesie. Wprawdzie to las bagnisty i tyle ma potoków co drzew, ale zawsze lepiéj spać niż na śniegu, bo przynajmniéj będzie czem ogień rozpalić (Musiałem przerwać mój niemy monolog, aby tupaniem i rozcieraniem rąk rozgrzać skostniałe członki)... Przytém w dolinie mają czekać górale z namiotem... Ale może przewodnicy wcale drogi nie znajdą?... Żadnych skał nie widać, — jakże się tu więc oryentować? Możnaby w takim razie powrócić do Szmeksu lub do opuszczonéj koléby, ale czy duma pozwoli góralom dość wcześnie zrezygnować z szukania i dać hasło do odwrotu? A może znajdą przejście na północną stronę, i dopiéro po kilkogodzinnéj wędrówce przekonamy się, że jesteśmy odcięci od doliny przepaścią!.. Cóż poczniemy w takim razie? Powrót przed nocą będzie niemożliwy. A nocować na śniegu w przemokłéj odzieży — to...
Dał się słyszeć słaby głos.
— Ho! ho ho! zawołali razem górale. Znowu doszło uszu naszych wołanie z dołu.
— Sieczka idzie, rzekli górale.
Błysnęła nam nadzieja. Sieczka — to najstarszy i najlepszy przewodnik. Widocznie tędy droga, kiedy tu się zwrócił od Pięciu-Stawów. On nas ztąd wyprowadzi.
Zanim do nas doszedł, zawiadomił go już któryś z górali o naszém położeniu.
— Czy wiecie, zapytał go profesor, jak ztąd wyjść?
— Nie wiem.
Rozczarowanie.
Nie podobna było dłużéj pozostać w miejscu. Zmarzlibyśmy. Poszliśmy więc w kierunku długości śnieżnéj doliny ku górze. Utrudnialiśmy sobie w ten sposób możliwy odwrót, ale cóż, kiedy zimno nie żartuje.
Wyszliśmy na taras, na którym zobaczyliśmy brzeg zupełnie zmarzłego stawu. Tylko przy brzegu trochę odtajało, reszta była pokryta lodem i śniegiem zlodowaciałym[1].
Zatrzymaliśmy się znowu, pomiędzy stawem jak się zdaje od wschodu, a zboczem góry od północo-zachodu.
Staliśmy długo. Niektórzy zaczęli się już na seryo naradzać nad powrotem do Szmeksu. Zmęczenie i kostnienie członków, było dostateczną do tego pobudką.
Ale te narady przerwał jakiś szmer.
Roj trąbi — rzekł jakiś góral.
Umilkliśmy wszyscy i rzeczywiście odróżniliśmy głos trąbki.
Ale czy to znak przywołujący, czy hasło odwrotu? Chyba pierwsze.
Wdzieramy się na zbocze kamieniste przypruszone śniegiem. Za kwadrans spostrzegliśmy Roja siedzącego na skale. Tak był zmęczony, że nie chciał sobie zadać fatygi zejścia do nas.
— Czy jest droga?
— Jest.
— A którędy?
— Chodźcie, nie pytajcie się, rzekł Roj żałośnie, bom tak zmęczony że gadać nie mogę. I takem głodny...
To mówiąc, wydobył kawał chleba i zaczął go gryść.
Na twarzy jego malowało się śmiertelne utrudzenie. Biedak pędził przez dwie godziny we wszystkich kierunkach i wszędzie natrafiał na zawady nie do przebycia.
Wreszcie przelękniony i znużony potknął się o jakiś płaski kamień. To jego znajomy! P. M. zrzucił go mu na nogę w roku zeszłym. Teraz był on dla niego latarnią morską. Tędy z pewnością droga. Przestrach ustępuje miejsce radości, lecz jednocześnie, gdy obawa o naszą całość minęła, pierzchła ekscytacya, która mu sił dodawała i muskały straciły swą tęgość.
Odpoczął nieco zanimeśmy nadeszli i teraz jest znowu gotów do drogi.
Prowadził nas stromym żlebem (rozpadliną) po usuwających się pod nogami kamieniach. Musieliśmy użyć wszelkiéj ostrożności, aby na niżéj idących głazu nie strącić. Obok rozpadliny był wał z litéj skały, którego się czepiałem rękoma. Ale palce były tak skostniałe, żem ich nie czuł. Musiałem okiem sprawdzać, czym rzeczywiście się chwycił nierówności. Gdy już mi prawie tchu brakło i gdy wał stał się niezmiernie spadzistym, prosiłem Roja, aby mi rękę podał. Sądziłem, że zmęczony góral jeszcze silniejszy od Warszawiaka. Roj chwycił mnie za dłoń i chciał ciągnąć w górę; ale ja żadnéj ulgi nie czułem. Może prędzéj mógłbym jemu pomódz.
Wreszcie stajemy na wyłomie, na przełęczy. Cieszymy się, ale nie zupełnie. Nie mamy pewności czy niżéj nie natrafimy na nieprzebyte urwiska.
— Czyś zbiegł, aż na dół? pytamy Roja.
— Nie, ale wiem, że puści.
My jakoś nie zupełnie wierzymy. Ale gotujemy się do zejścia.
Jesteśmy niezmiernie zmęczeni i zgłodniali. Ale czasu nie ma: łyk wódki musi starczyć za obiad. Mamy zapasy w workach, ale nie ma czasu na ich rozpakowanie. Ułamałem kawałek od kromki chleba, którą jadł Roj i to było drugiém i ostatniém daniem. Góral podał mi jeszcze kawałek, alem go schował do kieszeni palta na większą potrzebę. Wszakże jeszcze kilka godzin do celu!
Gryząc chléb, rozcieraliśmy skostniałe ręce śniegiem, aby zapobiedz odmrożeniu.
Biegniemy na dół, a górale jakoś niespokojnie spoglądają na siebie.
Spostrzegłem to i zrozumiałem. Nie byli pewni drogi.
— Mój Wojtku, czy jesteś pewny, że nas puści na dół.
— O puści, puści! Jakem tylko ten kamień zobaczył...
— Dobrze, ale tu niżéj możemy zbłądzić. Mgła jest wprawdzie mniejsza, ale zawsze mgła.
— O nie bójcie się, wtrącił Sieczka, już ja tutaj dobrze znam drogę.
Deszcz ani na chwilę padać nie przestawał i wsiękał w odzież. Nie gniewało już nas to, że jesteśmy okryci mokremi okładami, bo przy szalonym biegu na dół zgrzaliśmy się zupełnie i raczéj upał niż zimno czuliśmy, ale ciężar naszéj odzieży znacznie się powiększył, i bezpożytecznie siły nam zabierał.
Gdy już ani kropla wody nie mogła się zmieścić w porach naszéj odzieży, deszcz bardzo się zmniejszył i mgła przerzedła. Zobaczyliśmy wtedy po lewéj stronie śliczny „staw pod Jaworowemi sadami“ otoczony stromym i nagim skalistym lejkiem, podobny do „Czarnego stawu nad Rybiem“ (Morskiém okiem). Rozmiary skał okolicznych były kolosalne.
Nigdy góry nie wydawały mi się tak wysokiemi jak dzisiaj. Mgła pozwalała widziéć tylko części ścian lub krawędzi, a już te części wydawały się większemi niż zwykle całe góry. Skutek to właśnie mgły. Podczas pogody, wzrok nasz sięga do wielkich odległości i z powodu mimowolnego porównywania wymiarów pionowych z ogromnemi poziomemi, następuje złudzenie zmniejszające wysokość gór. Dzisiaj tego nie było. Widzieliśmy tylko bliskie otoczenie, a kolosalne masy dalsze i wielkie odległości znikły zupełnie w pomroce.
Zboczyliśmy na prawo ku niższemu tarasowi doliny, i ukazały się oczom naszym majestatyczne pionowe ściany „Jaworowych sadów,“ ubielone śniegami w postaci wielokrotnych V.
Na brzegu tego tarasu trzeba było znowu drogi szukać. Może to tu jest „zamek“ który nas zmusi do powrotu lub noclegu wśród dzikich skał?... Góral wysłany na zwiady na prawo, wraca donosząc że „nie puszcza“. Udajemy się więc żlebem na lewo. Schodzimy tu szczęśliwie na nowy taras zasłany już ogromnemi głazami, dowodzącemi, że jesteśmy dość nisko i że większych zawad nie spotkamy.
Głód się znowu z wielką siłą obudził. Sięgam ręką do kieszeni, aby wyjąć schowany na zapas chléb, ale przypominam sobie, że już tam czułem rękę jednego z kolegów.... Ha! będzie mi to zapewne w niebie policzone.
Już teraz mamy przed sobą drogę otwartą i znaną. Wprawdzie przebyć musimy zbocze kamieniste setkami potoczków przerznięte, przechodzące w las błotnisty, pokryty plątaniną korzeni, ale już niebezpieczeństwo żadne nam nie grozi. Trzeba tylko strzedz się zwichnięcia nogi wpadającéj pomiędzy głazy i korzenie lub stłuczenia głowy — więcéj nic. Ale droga długa, niezmiernie długa. Idziemy godzinę, i dwie i trzy, przebywamy w bród potoki w całkowitém ubraniu (dla prędkości), nabywamy sińców od uderzeń o głazy, ale to już wszystko nic nie znaczy. Ściemnia się, to gorsza. Biegniemy szybciéj. Już noc — nic nie widać — a jeszcze daleko. Doprawdy zaczyna być nie miło.
Potykamy się co krok. Trzymam się czuchy górala bo nie wiem w którym iść kierunku. Idziemy ciągle lasem. Cokolwiek się rozwidnia — to woda. Znowu w bród. Znowu ciemny las. Kiedyż będzie koniec?....
Już nam zaczyna sił braknąć, już nie staje humoru. Wreszcie pokazuje się światełko. To Sieczka z latarką! Sił nam z światłem przybyło. I w samą porę, bo tu błoto i korzenie nie do przebycia. W pół godziny po tém, kończą się nasze trudy, wchodzimy do suchéj izby w karczmie jaworzyńskiéj, gdzie nas czekają ogień, łóżka i stół obficie zastawiony.
Ach, jak świetnym jest dach wynalazkiem! wyrwało się z ust moich.
Pozbywamy się mokrych okładów, posilamy się i odpoczywamy.
Kolega, który mi wyjął z kieszeni kawałek rozmoczonego chléba, zafarbowanego na czerwono od rozmiękłéj okładki przewodnika Kolbenheyer‘a, leżącego w téj że kieszeni, wydobywa z worków rozliczne zapasy i częstuje mnie takiemi specyałami, że już zaczynam wątpić o nagrodzie w niebie, czując się aż nazbyt wynagrodzonym za chléb — nie mój zresztą.
Wesołość, od kilku godzin naciskiem przeciwności zgnębiona, znów wybucha z homeryczną siłą. Nazajutrz pojechaliśmy wózkiem do Zakopanego.
Podczas téj podróży mgły się rozwiały, i zobaczyliśmy uwieńczony śniegami szczyt lodowy.
Z północno-zachodniéj strony, w pobliżu wierzchołka, ma on niewielki ząbek.
Pomiędzy nim a główną masą szczytu przeszliśmy wczoraj, będąc może tylko o pół godziny drogi oddaleni od szczytu. Tylko pół godziny!
Gdyby więc jaka taka pogoda nam służyła, oglądałbym Tatry ze szczytu lodowego. Tymczasem mgła nie pozwoliła korzystać z tego zbliżenia się.
Doprawdy, że to może gniewać turystę.
Pocieszam się przynajmniéj tém, że widziałem białą noc.

Bronisław Rejchmann.








  1. Zdaje mi się, że stawu tego nie ma na mapie sztabu generalnego. A może téż to jest ostatni z pięciu stawów?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisław Rajchman.