Wśród czarnych/Rzeka Niger
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wśród czarnych |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa – Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kurussa — jedno z ostatnich miast wschodniej Gwinei, leży nad Nigrem.
Nie jest on tu zbyt szeroki, może na jakie 300 metrów, a biali ludzie nałożyli tu nań kajdany w postaci żelaznego mostu kolejowego. Kurussa bowiem leży na linji kolejowej Konakry-Kankan.
Tu w zacisznej przystani czekały na nas, jak już wspominałem, uprzejmie przysłane po moją ekspedycję przez gubernatora Sudanu francuskiego, dwie szalandy (chalands). Są to żelazne, duże łodzie, na których wznoszą się małe, dość przewiewne domki. Są one istotnie małe, lecz doskonale mieszczą każdy po dwa łóżka obozowe, stół jadalny, biurko, toaletę, umywalnię, 4 krzesełka, skład na bagaż i — już poza ścianą domku — kuchnię, gdzie się odrazu zagospodarował nasz czarny kucharz, stary wyga, nicpoń i pijak, murzyn Mammon ze szczepu Sussu.
Spakowawszy szczelnie nasze duże, bo więcej od tonny ważące bagaże, zakupiwszy żywność na drogę, która ma potrwać 9 — 12 dni, dałem znak do odpłynięcia.
Pięciu półnagich murzynów wzięło w ręce długie drągi bambusowe i zaczęło się odpychać od dna rzeki, szósty siedział przy sterze, a siódmy — „daudà“, czyli kapitan okrętu, drab o żółtym zawoju na głowie i przebiegłej, bezczelnej twarzy, usadowił się na dzióbie szalandy na żelaznej pokrywie otworu, prowadzącego do małego składziku, gdzie „dauda“ miał różne towary dla handlu osobistego. Miał tam orzechy „kola“, tytoń, mydło, parę kawałków tkanin, papierosy i zapałki.
Pyszna to była postać ten „dauda“ z Nigru!
Żona moja przezwała go „admirałem na tacy“, bo rzeczywiście wyglądał z powagi na admirała, a siedział na żelaznej tacy, pokrywającej lukę na dzióbie szalandy.
Z tajemniczą miną „dauda“ poinformował mnie, że jest najlepszym pilotem na cały Niger, że zna go, jak własną kieszeń, że mogę niczego się nie obawiać.
Coprawda, to wcale się wogóle nie obawiałem, ale wkrótce zacząłem drżeć, że ten „admirał-dauda“, bezczelny blagier, zatopi nas.
Stało się to już na czwarty dzień naszej wodnej podróży. Niger stał się szerszy, a w niektórych miejscach falował i pienił się, mknąc w szalonym pędzie w kamiennem łożysku.
— Kamienie? — zapytałem „daudy“.
— Dużo kamieni! — odparł radosnym głosem. — Lecz ja tu każden kamień znam!
Miał stary wyga rację! Znał każden kamień, bo na każden kierował naszą szalandę, przewalał się przez niego lub „siadał“ tak mocno, że dopiero po półgodzinie mogliśmy się z niego zerwać.
Dużo krwi popsuł mi ten „dauda“, bo, chociaż byłem po raz pierwszy na Nigrze, ręczę, że o 75% mniej razy wpadłbym na kamienie.
Nasz „admirał na tacy“ był prawowitym muzułmaninem, modlił się więc pięć razy na dzień, podkładając w tych wypadkach pod siebie skórę baranią; nosił pod „bubu“, czyli szatą, Koran, zawieszony na szyi; ciągle mruczał 99 rytualnych tytułów Allacha i kręcił między palcami paciorki różańca muzułmańskiego. „Dauda“ nic nie pił, nie palił, jadł tylko „kola“, lecz oczy mu czasem błyszczały dziwnie, a wtedy właśnie prowadził naszą szalandę na największy prąd lub na kamienie.
Nie myślę, żeby „admirał“ miał zamiar utopić „niewiernych“, raczej — był on nałogowcem. Raz przyłapałem go, gdy nabijał sobie nos drobnym szarym proszkiem. Znam go z Maroka i Algeru. Jest to „kif“, czyli haszysz arabskiej fabrykacji. Upaja to i pozbawia przytomności.
Jeśli administracja francuska nie pozbawi „daudy“ tytułu pilota, wtedy niema wątpliwości, że zczasem uda mu się utopić „Djenné“ i „Sikasso“ — te dwie miłe szalandy, któremi płynęliśmy Nigrem.
Jednak podróż ta była bardzo interesująca i przyjemna, co oceniła należycie nawet nasza piąta towarzyszka podróży, szympansica „Kaśka“, która urosła i nabrała wielkiej odwagi żeglarskiej, co jej się przyda, gdy popłynie oceanem do Europy.
Niger wnet za Kurussą staje się znacznie szerszy i w wielu miejscach, chociaż to jest pora sucha, ma więcej od kilometra od brzegu do brzegu. Dolinę rzeki obliczyć można na kilka kilometrów, wyraźnie odznaczoną urwistemi brzegami, uciętemi przez prąd w miękkich, osypujących się pokładach geologicznych, oraz drzewami o korzeniach, podmywanych przez rzekę, i o pochylonych, żałośnie opadających konarach. W wielu miejscach Niger tworzy całe archipelagi większych i mniejszych wysepek, a wtedy rozbija się na oddzielne odnogi i łożyska.
Olbrzymie ławice piaszczyste, nagie, żółte mielizny ciągną się środkiem rzeki lub wcinają się weń od niskich, piaszczystych brzegów.
Za Kurussą brzegi na wielkiej przestrzeni pokryte są lasami, lecz one wkrótce znikają, raczej zbliżają się i grupują tuż nad brzegami, za niemi zaś stoi murem dżungla wysokich traw i kolczastych krzaków.
Zaledwie gdzie niegdzie wybuja wysoko pozbawiony o tej porze roku liści olbrzymi baobab lub cieszy wzrok nagle drzewo kapokowe o kwiatach do krwawego rostbefu podobnych.
Brussa jednak dożywa już ostatnich dni.
W nocy stoi nad nią łuna i szaleją szkarłatne złośliwe języki płomieni, w dzień cały horyzont pokrywają obłoki żółtego dymu. Murzyni palą „brussę“ i zdaleka widać stada ptaków, latających w dymie, a nad niemi zawieszone pod obłokami czyhają na trupy ptactwa i drobnych zwierzątek sępy (Gyps Rupelli), jastrzębie, a nawet dumne i śmiałe orły-rybaki (Haliaetus vocifer).
Za Sigiri krajobraz zmienia się zupełnie. Znikają bez śladu pagórki i lasy, a za drzewami, otaczającemi brzegi Nigru, ciągnie się płaszczyzna, coraz częściej piaszczysta.
Nieraz zrywa się wiatr od SE. Znam go z północy Afryki. Tam go Maurowie nazywają „simun“ (Europejczycy — samum lub sirokko), a tu — tornado. W dzień mieliśmy dość znaczne upały, noce zaś nieraz dość zimne. Tajemnicze są te noce afrykańskie!
Niebo czarne, pełne gwiazd, które zwisają, zdaje się, zupełnie nisko. Woda czarna, co chwila wzburzana przez pluskające duże ryby lub stada małych, uciekających od pościgu niewidzialnego wroga.
Brussa stoi nieruchoma, milcząca i zagadkowa. Być może, że czeka, aż szalejący daleko na horyzoncie pożar dojdzie do niej i w mgnieniu oka pochłonie ją bez śladu, pozostawiając tylko trochę węgla i białe plamy popiołów. Może czai w sobie jakichś strasznych drapieżników, skradających się do wodopoju. Przecież tu są lwy, a miauczenie lampartów i gepardów słyszeliśmy nieraz.
Cała przyroda Afryki podzwrotnikowej czyha na człowieka białego. Moskity, niosące zarazki febry; mucha tse-tse, trująca bakterjami sennej choroby; tnące do krwi bąki i drobne muszki; gryzące pająki i stonogi, jaszczurki-taranty, wypuszczające palący i gryzący płyn, jadowite węże i ryby; śmiertelnie trujące rośliny w rodzaju złowrogiej „teli“ (Erythrophleum guinensis), szkodliwa woda i drapieżne zwierzęta, a nadewszystko słońce, palące, nużące, zabijające, — wszystko wrogie jest człowiekowi o białej skórze…
W nocy czyhające zewsząd niebezpieczeństwo staje się więcej namacalnem, wyraźniejszem…
Ta milcząca brussa, te czarne sylwetki drzew, ta nieruchoma woda… Co kryją one poza sobą, czem grożą?
Lecz to nas nie przeraża, bośmy przyjechali, aby poznać ten kraj, aby wywieźć stąd jak najwięcej okazów flory, fauny i jak najwięcej wrażeń, więc wkrótce nakładamy na głowy czapki z lampkami acetylenowemi i zapuszczamy się w morze dżungli.
Od czasu do czasu błysną latające nad trawą czerwone iskierki, to ucieka spłoszona z legowiska antylopa; czasem zapali się jeden tylko świetlny punkcik, to śpiący zając obudził się i podniósł głowę, czujnie nadsłuchując; znacznie rzadziej zapalają się w gęstej trawie lub wśród gęstwiny drzew jarzące, zielone, podłużne ślepia.
Wprawny myśliwy miejscowy odrazu odróżni oczy lamparta od oczu serwala, geparda, tygrysiastej kotki lub ciwety. Zielonym ogniem palą się też oczy drapieżnych, krwiożerczych mangust i genet, tego postrachu na węże, dzikie perliczki, kuropatwy i dropie.
Pada strzał z dubeltówki śrutem, strzał, skierowany w te płonące oczy, i dopiero po chwili myśliwy poznaje, do czego strzelał i co zdobył, czy biedaka-zająca, czy plamistego drapieżnika-lamparta, nocnego bandytę.
Czasem na drzewie lub na ziemi zabłysną oczy nocnego ptaka, naprzykład czteroskrzydłego lelka (Macrodipterys longipennis), sowy, puhacza (Bubu ignavus) i innych.
Myśliwy celuje starannie w te płonące oczy-zagadki; zagadki, — bo nie mówią, do kogo należą, — do niewinnego, bezbronnego ptaka, czy do drapieżnej, plamistej kotki…
W dzień na piaszczystych łachach i na niskich, bagnistych brzegach roi się od ptactwa wodnego.
Strzelaliśmy tu dużo i zebraliśmy wcale pokaźną kolekcję okazów ornitologicznych. Mamy dużo różnych nieznanych nam kulików, pięknych Lobivanellus Senegalensis z żółtemi narościami, opuszczającemi się od dzióba, ibisów, kormoranów, czapli, czubatych żórawi (Balearica coronata) i wreszcie zabitego przez jednego z moich pomocników olbrzymiego bociana (Mycteria Senegalensis), o pięknych czarnych i białych piórach, czerwonych nogach, niestety odciętych kulą z polskiego karabinu, i czerwonym dzióbie z szeroką czarną przepaską na nim.
Na brzeg wychodzą czasem w południe pentady czyli dzikie perliczki i stada kuropatw, a po zachodzie słońca, nad samą wodą, prawie prując ją piersią, lecą sprawne hufce białych czapli (Ardea ibis) — przyjaciół krów, baranów, osłów i… krokodyli.
Krokodyle są tu nazywane „kajmanami“. Jest to oczywista pomyłka, zresztą podkreślona przez kilku francuskich zoologów, wskazujących też, że miejscowego lamparta koloniści sudańscy i gwinejscy niesłusznie nazywają „panterą“.
Gdy w Warszawie pokażę skóry tych „panter“, wszyscy się przekonają, że są to skóry lamparcie. Prawda, że Gwinea i Sudan posiadają dwie odmiany lampartów: jedna — pospolita o jasnej skórze w czarne cętki, druga — znacznie rzadziej spotykana, o skórze mającej rudawe zabarwienie. Ten „czerwony“ lampart jest uważany jako bardziej drapieżny i niebezpieczny nawet dla ludzi.
Powracam jednak do krokodyli. Na wystających z wody kamieniach i na błotnistych, porosłych trawą brzegach rzeki uprawiają południową siestę krokodyle. Rzadko tu spotkać można duże okazy, gdyż wystraszyły je kursujące w sezonie dużej wody statki, a także tubylcze żaglowce, szalandy, pełne plusku drągów, któremi popędzają murzyni swoje łodzie, oraz hałasu i krzyku, tak zwykłego dla czarnych obywateli Sudanu.
Widziałem w ciągu naszej żeglugi na Nigrze trzy krokodyle. Dwa były małe, dochodzące do dwóch metrów, trzeci znacznie większy, bo liczył od 312 do 4 metrów.
Strzeliłem do jednego małego w chwili, gdy już wchodził do wody, śrutem N. 4 z dubeltówki Coxvell and Harrison. Woda zabarwiła się krwią tego płaza, on zaś, bijąc ogonem, miotał się przez kilka sekund, aż dał nura.
Potem strzeliłem do dużego krokodyla. Widziałem go zdaleka, leżącego na kamieniach, lecz gdy kazałem majtkom szalandy nie pluskać swemi wiosłami, zaczęli na głos krzyczeć, powtarzając jeden drugiemu mój rozkaz. Potwór, leżący na gorących kamieniach, szybko zsunął się do wody, lecz po chwili wynurzył łeb, badając sytuację. Wtedy właśnie wypuściłem kulę z ekspresu Leuego. Trafiłem krokodyla, bo długo miotał się, wyrzucając na powierzchnię rzeki całe ciało, wściekle bił ogonem po wodzie, aż wreszcie zanurzył się i, chociaż stałem blisko pół godziny w tem miejscu, więcej nie wypłynął. Widocznie wtłoczył się pod kamienie lub konary zatopionych drzew i wypłynąłby dopiero po kilkunastu godzinach, a może i wcaleby się nie wynurzył, zaplątany w gałęziach lub w labiryncie podwodnych skał.
Trudne jest polowanie na krokodyla! Trzeba albo zabić go na miejscu, gdy się wygrzewa na brzegu, lub, zraniwszy śmiertelnie, czekać nieraz 2 — 3 dni, aż już rozkładający się wypłynie na powierzchnię wody ze swej ostatniej skrytki.
Niedaleko na wschód od Sigiri widzieliśmy dwa hipopotamy. W cieniu zwisających gałęzi nadbrzeżnych, nad rzeką, od czasu do czasu podnosiła się potworna głowa o wypukłych oczach i, wyrzuciwszy z hałasem wodę z płuc, znikała w głębokich nurtach, których o tej porze roku niedużo znaleźć może władca Nigru — potężny hipopotam.
Nie strzelaliśmy do hipopotamów, bo było za daleko, a oprócz tego z praktyki już wiemy, że strzał karabinowy z kołyszącej się łodzi nigdy nie jest pewny, a raczej zawsze niepewny.
Wogóle należy zauważyć, że strzelanie w Afryce podzwrotnikowej jest nader trudne. Mamiące, jakieś błędne światło, szalone refleksy słoneczne i wreszcie nadzwyczajna żywotność zwierząt i ptaków tworzą ciężkie warunki dla polowania w tych szerokościach.
Opowiem o jednym wypadku z mojej tu praktyki.
Strzeliłem do dużego, białego brodźca, który się zerwał z brzegu piaszczystej łachy na Nigrze. Upadł zraniony. Gdy mi go przyniesiono, dobiłem go, uderzywszy go głową o żelazną burtę szalandy. Po kwadransie spojrzałem na swoją zdobycz, rzuconą na dno łodzi. Mój brodziec stał na obydwu nogach, wyprostowany i nieruchomy, niby czatujący na ryby. Dobiłem go powtórnie. W godzinę później ptak znowu się podniósł i stał, jakgdyby nic mu się nie przytrafiło. Zostawiłem go w spokoju, postanowiwszy oddać go do uśpienia chloroformem swemu preparatorowi, i poszedłem na kolację. Gdy powróciłem po ptaka, nie znalazłem go już w łodzi, — odleciał.
Nieraz podbijałem gęsiom skrzydła, a one biegły przez kilkanaście minut, lecz później zrywały się do lotu i znikały mi z oczu.
A przecież strzelałem ptactwo N. 4 angielskiego śrutu z tak wspaniałej broni, jaką jest dubeltówka Coxwell and Harrison, kaliber 12! Nie dziw więc, że cały arsenał amunicji trzeba wieźć ze sobą do Afryki.
Muszę zaznaczyć bardzo interesujący szczegół ornitologiczny. Za cały czas naszego pływania po Nigrze i po innych rzekach ani razu nie spotkaliśmy znanych w Europie i Azji gatunków gęsi i kaczek. Widocznie jesienne przeloty tych ptaków z Europy odbywają się nie dalej od delty Nilu i północno-zachodniej Afryki.
Spotykane tu gęsi były miejscowego pochodzenia, a mianowicie — dwie odmiany gambijskiej gęsi (Plectropterus Gambensis, Linn.); kaczki należały do rodz. Dendrocycna viduata, L. — mały ptak, nie mający więcej od 40 centymetrów długości. Co się tyczy brodźców, to na terenie zachodniej Afryki podzwrotnikowej spotykałem dużo tych samych gatunków, jakie są dość pospolite w Europie i w środkowym pasie Azji. Naszych prawdziwych bekasów jednak tu nie spotkaliśmy. Bardzo zbliżone do bekasów rodzaje ptactwa są tu bardzo liczne.
Obecnie jestem ze swoją ekspedycją w stolicy francuskiego Sudanu — Bamako. Jest to duże miasto, liczące 30.000 mieszkańców, z panującą nad doliną Nigru górą Kuluba, uwieńczoną wspaniałą rezydencją gubernatora Sudanu. Na dole zgiełk i gwar tubylczego i handlowego miasta, mieszanina ras, szczepów, języków i typów. Obok Sudańczyka-Bambara kroczy drobny, ruchliwy Malinké, a dalej zaleca swoje bydło kudłaty o semickich rysach twarzy Maur z Sahelu, lub rozgląda się bacznie Twareg — koczownik z Sahary, w swoim granatowym burnusie, białym zawoju na głowie i z ustami zasłoniętemi szmatą, broniącą go od wdarcia się do jego wnętrza złych „dżinnów“ — demonów szaleństwa i chorób.
Miasto ma wszystkie cechy dużych ośrodków Sahary. Znikły prawie zupełnie trzcinowe okrągłe chaty, natomiast stoją czerwone, z niepalonej cegły i gliny zbite mury z czarnemi otworami, prowadzącemi do wnętrza dziedzińców, gdzie roją się ciasne lepianki.
Muzułmanie, fetyszyści, mułłowie, czarownicy, fałszywi prorocy i wróżbici — wszystko tu się pomieszało. W imię Allacha prosi o jałmużnę ślepy żebrak; woła wiernych do meczetu muezin; ryczy syrena samochodu Renauld; krzyczą wysoko pod obłokami pięknie ukoronowane żórawie i gorąco, tajemniczo błyska czarnemi oczami naga, silna, do posągu podobna dziewczyna z tatuowaną piersią i brzuchem.
Dzikie tło, a na niem paradoksy cywilizacji: potężna stacja radjotelegraficzna, laboratorjum zootechniczne, szkoła profesjonalna tubylcza i weterynaryjna; piękne budynki, artystyczny pomnik bohaterom wielkiej wojny, ogród zoologiczny, a nad wszystkiem spokojny, przewiewny, nie groźny, lecz zdradzający wielką siłę pałac gubernatora, stojący na szczycie Kuluba.