W żydowskich rękach/Część druga/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł W żydowskich rękach
Podtytuł Powieść w dwóch częściach
Rozdział Intermezzo
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia J. Czaińskiego w Gródku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Intermezzo.

W kilka dni po owéj rozmowie na ściéżce, prowadzącéj do chaty cyganki na Wydartuchach pojawił się jednego po południa młody inżynier, którego już odtąd Teodorem Czujką nazywać będziemy. Sprowadził go tu obowiązek synowski. Jakkolwiek z tego, co słyszał o cygance niezbyt sympatycznie mu się przedstawiała, zawsze to jednak była jego matka i miał względem niéj obowiązki, zwłaszcza, że wiedział, iż jest w złem położeniu i prześladowana od dworu. Któż mógł ją uwolnić od tego, stanąć w jéj obronie, jeżeli nie on. Ta myśl wiodła go tutaj.
Z trudnością dopytał się we wsi o Wydartuchę, bo wieśniacy, uważając go za jakąś figurę rządową, wysłaną na szkodę cyganki, zbywali go bałamutnémi objaśnieniami. Dopiéro od jednego z robotników kolejowych, dowiedział się o położeniu téj miejscowości.
Dziwne uczucia miotały nim, gdy wyszedłszy z lasu zobaczył przed sobą ową pustkę, podobną więcéj do starego, zarosłego zielskiem cmentarzyska, niż ludzkiéj osady. Serce biło mu pośpiesznie w piersiach na myśl, że to jego rodzinne miejsce, że za progiem téj chaty na pół zwalonéj, siedzi w téj chwili jego matka, a równocześnie bał się spotkania z nią, bo nie był pewny, czy widok téj kobiéty, z którą nic go prawie nie łączyło prócz związku krwi, nie sprofanuje pojęcia, jakie miał o matce swojéj. Z temi sprzecznemi uczuciami zbliżał się do chaty.
Drzwi jéj były zaparte; w koło żywego ducha widać nie było.
Tylko kot czarny przemknął przez łopuchy i osty i wskoczył pod strzechę.
Teodor zdecydował się zapukać. Nikt nie odpowiedział.
Popchnął drzwi chaty i spostrzegł, że były zaparte. Na drzwiach, wygryzionych zębem czasu i wysmarowanych rękami, był przylepiony sztych matki Boskiéj Częstochowskiéj, a pod tém wypisany był krzyż, litery trzech króli i rok zeszły.
Teodor z pewném nabożeństwem patrzał na te drzwi, jak na starych znajomych. W głowie jego poczęły się budzić niejasne wspomnienia tych miejsc.
Silniejszego jeszcze doznał wrażenia, gdy po chwili daremnego czekania odważył się zajrzeć przez okno do wnętrza. Serce ścisnęło mu się na widok nędzy, jaka mu się przedstawiła.
W izbie brudnéj i ciemnéj prócz nalepy, na któréj stało parę garnków, oprócz wiadra na wodę, barłogu zarzuconego słomą i brudnémi szmatami, skrzyni i kilku jeszcze sprzętów nieokreślonych kształtów, nie było nic więcéj — i nikogo. Tylko króliki od czasu do czasu przebiegały, zatrzymywały się na środku izby chrupiąc zwiędłą trawę, a zobaczywszy w oknie ruszający się cień człowieka, chowały się przestraszone pod piec.
Teodor z pewnym litośnym wstrętem patrzał na tę nędzę odsłonioną w całéj brzydocie. Nigdy jeszcze nie widział nic podobnego, bo nie zdarzyło mu się nigdy zaglądać do ubogich chat wieśniaków. To téż trudno mu było pojąć, jak można tutaj żyć, jak tym ludziom chce się żyć w takich warunkach. Boleśniéj jeszcze to uczuł, że to rodzona matka jego znosiła taką nędzę. Chciałby teraz coprędzéj wydobyć ją z tego położenia i dla tego postanowił czekać na jéj powrót, choćby do wieczora; mógł przypuścić, że na noc pewnie wróci do chaty.
Położył się więc w cieniu dzikiéj jabłoni i czekał.
Słońce już spadło ku lasowi; powietrze ochłodziło się trochę po dziennym upale, od łąk zalatywał miodowy zapach kwiatów z wieczornym wietrzykiem, a roje komarów falowały nad ziemią, wydając tony, jakby kto delikatnie smyczkiem muskał struny. Ta harmonija usypiającéj przyrody nastroiła duszę Teodora do marzeń. W marzeniach tych, jak senne widziadła przesuwały się postacie ojca, opiekuna, cyganki, Bronisi i wszystkie te postacie, niby dźwięki zlewały się w jeden ton, którego drganie czuł w sercu.
Wśród tych marzeń ani spostrzegł, że zrobiło się już dobrze ciemno. Księżyc wysunął się już dosyć wysoko lejąc srebrzyste światło na ziemię i tworząc z drzew, zarośli i cieniów, jakieś fantastyczne postacie.
Chłodna rosa, która obficie zwilżyła trawę, ocuciła go z głębokiego zamyślenia. Podniósł się i spojrzał w koło siebie, przypominając sobie powoli gdzie jest i po co tu przyszedł. Potém postąpił ku drzwiom chaty i próbował ją otworzyć. Były zaparte i w okienku było ciemno. Zapukał parę razy silnie do drzwi, ale gdy nikt nie odpowiedział z wewnątrz, zabrał się do odejścia. Wtém z zarośli, które szły brzegiem jaru, wyszedł jakiś człowiek i zawołał głośno:
— Stój, ani krokiem daléj, bo strzelę.
Teodor nie widział nic lepszego jak stanąć i czekać, bo był bezbronny, a uciekać przed napastnikiem nie miał powodu. Tymczasem ów człowiek trzymając ciągle strzelbę wymierzoną ku niemu, zbliżał się wytężając wzrok mocno, bo choć księżyc świecił, ale w miejscu w którém stał Teodor było ciemno od cienia, jaki rzucała chata — i to tak dalece, że napastnik dopiéro na odległość paru kroków mógł go rozpoznać. Przypatrzywszy mu się uważnie spuścił strzelbę do nogi i zakłopotany rzekł:
— Przepraszam pana ja myślałem, że... że to szelma cyganka.
— Więc na kobietę wybrałeś się tak uzbrojony? spytał go Teodor cierpko i zgryźliwie. To z ciebie nie lada rycerz.
— Z przeproszeniem łaski pańskiéj — odezwał się pokornie Marek, (bo to on był), któremu ostre słowa nieznanego mu człowieka tak zaimponowały, że zdjął przed nim czapkę, bo nie możemy sobie dać rady z tą babą. Chowa się przed żandarmami, bo ją czeka kryminał za pobicie urzędowéj osoby. Czatujemy na nią, próbujemy różnych sposobów. ale jéj ani rusz złapać; ja wiém, że ona gdzieś w okolicy ukrywać się musi, a przynajmniéj często tu zagląda, bo przedwczoraj widziałem, że króliki miały świéże liście kapusty. Pan obiecał nagrodę temu, kto ja złapie. To téż ja drugi dzień tu czatuję koło chaty jak koło samotrzasku. Kiedym usłyszał pukanie do drzwi, byłem pewny, że ptaszek się złapał. Pokazało się, że to pan.
Skończył Marek, a widząc, że nieznajomy patrzy w ziemię i nic nie mówi, spytał go ośmielony już trochę:
— Pan może także w téj sprawie wysłany? Może z sądu?
Teodor nie uważał za stosowne dawać leśnemu objaśnień o sobie i zamiast mu odpowiadać zapytał:
— A ile dostałbyś nagrody, gdyby ci się udało pochwycić tę kobietę?
— Ha, możeby człowiek i z pięćdziesiąt papierków zarobił, bo i sąd obiecuje także jakąś nagrodę.
— Słuchaj, ja ci dam sto pięćdziesiąt, dowiedziawszy się, gdzie ta kobieta się ukrywa, dasz najprzód mnie znać, mnie samemu. Rozumiész?
Marek wytrzeszczył oczy i spojrzał z głupią miną na mówiącego. Takiego obrotu rzeczy nie spodziewał się wcale, — to téż zrobiło mu się, jakby go kto pałką w łeb uderzył. Nie mógł wymiarkować, czy nieznajomy żartuje z niego, czy go téż bierze na próbę. Ale wnet mu się wątpliwość wyjaśniła, gdy nieznajomy, wydobywszy pugilares wyjął z niego trzy banknoty po dziesięć reńskich i dając mu je, rzekł:
— Oto zadatek.
Leśnego zakłopotały te pieniądze. Nie wiedział właściwie za co je bierze.
— A jak się nie wywiém? — spytał trzymając pieniądze w wyciągniętéj ręce, jakby gotowy był oddać je. — To nie tak łatwa sprawa.
— Przecież ktoś musi wiedzieć. Może ktoś we wsi.
— Ba, we wsi może wiedzą; ale niepowiedzą, bo oni z nią trzymają.
— To wytłumacz im, że tu idzie właśnie o uratowanie jéj. Że jest ktoś, co pragnie się z nią widziéć i zabezpieczyć jéj spokojne życie na starość. Rozumiész?
— Rozumiém, — odrzekł Marek wyprężając się po wojskowemu na znak posłuszeństwa.
— A jeżeli się dowiesz coś pewnego, dasz mi zaraz znać.
— A gdzie znajdę wielmożnego pana?
— Pytaj się w baraku inżynierskim o Kowalskiego. Tam ci powiedzą, gdzie mnie znajdziesz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.