W żydowskich rękach/Część druga/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W żydowskich rękach |
Podtytuł | Powieść w dwóch częściach |
Rozdział | Dzień świętego Bartłomieja |
Wydawca | Księgarnia K. Łukaszewicza |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Drukarnia J. Czaińskiego w Gródku |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzień Ś-go Bartłomieja — dzień imienin Radoszewskiego obchodzono zawsze z niesłychaną świetnością i wspaniałością. I tego roku chciał godnie uraczyć swoich kochanych sąsiadów, a miał po temu fundusze, gdyż ze sprzedaży lasu od sumy, którą wziął Procesowicz, okroiło się jeszcze tyle, że można było sprawić traktament. Radoszewski nie dbał o więcéj. Nie kłopotał się wcale zkąd weźmie na podatki, na zapłacenie procentów, na nowe zasiewy, gdy grad wymłócił mu i zniszczył całą tegoroczną krescencyją; — do zasiewu jeszcze było daleko, a Radoszewski nigdy daleko naprzód nie patrzał, pod tym względem stosował się do słów ewangelii, zapatrywał się na ptactwo niebieskie i lilie polne i powtarzał nasze stereotypowe: jakoś to będzie. Na stole jego leżało mnóstwo pozwów, protestów i egzekucyjnych paletów, wyroków sądowych, ale ich nie czytał, odkładając to na późniéj. Teraz zajęty był tylko imieninami. Ś-ty Bartłomiéj był jedynym celem jego myśli i zachodów. Cały dom był tém zajęty. Kundusia sposobiła się także, by godnie na ten dzień wystąpić. Sprowadzono z miasta całą furę kolonijalnych towarów, wynajęto kilku kucharzy z okolicy, zaprzągnięto kilkanaście dziéwcząt ze wsi do tarcia maku i obiérania migdałów, tłuczenia cukru i innych tym podobnych czynności. Fornali zabrano od pługów do rąbania drzewa na kuchnię i do posyłek do miasta; — słowem cały dwór krzątał się koło przygotowań na dzień Ś-go Bartłomieja, — nawet Bronisia, choć jeszcze nie całkiem przyszła do sił, pomagała Kundusi w tych przygotowaniach i zajęciach gospodarskich.
Nadszedł nareszcie ów dzień, a choć to był dzień roboczy, we dworze świętowała służba i czeladź.
Radoszewski wcześnie wystroił się w galową czamarę, by być gotów do przyjmowania gości, których jeszcze przed nabożeństwem się spodziewał. Zastawiono stoły wszelkiemi przekąskami i delikatesami do śniadania, bateryje butelek czekały na rozpoczęcie ataku, a Radoszewski rozpromieniony i zadowolniony chodził po pokojach oglądał wszystko, poprawiał i niecierpliwie poglądał przez okno ku bramie, patrząc rychłoli ukażą się goście.
— Tylko co ich nie widać — mówił do Kundzi — niech wszystko będzie gotowe, bo oni tu hurmem zjechać mogą, żeby mi nie było potém rwetesu. Ale wbrew téj zapowiedzi, choć sroczka skrzeczała od samego rana, żaden z gości nie pokazał się, choć już było po jedenastéj.
Proboszcz co chwila przysyłał pytać, czy można już zaczynać nabożeństwo. Radoszewski kazał prosić go, by się zatrzymał aż goście nadjadą, — i czekał daléj. Dopiéro kiedy zégar wybił wpół do dwunastéj, nie podobna było już dłużéj zwlékać i Radoszewski nagadawszy się na opieszałość i guzdralstwo spodziéwanych gości, zabrał książkę do nabożeństwa i poszedł z Bronisią do kościoła. Kundusia została w domu, aby w razie, gdy goście nadjadą, robić im honory, to jest nakarmić, napoić i wysłać na nabożeństwo.
Poczciwa klucznica była także zdziwiona i zaniepokojona tém ociąganiem się gości. Obawiała się, że mogą przyjechać po obiedzie dopiéro, a wtedy obiad cały, główny korpus kulinarnych przygotowań, przepadłby z kretesem. Strach brał ją na tę myśl, ale pocieszała się i uspokajała tém, że to była rzecz niepraktykowana w Lipczynach, żeby na imieniny pana Radoszewskiego zjeżdżano się dopiéro po obiedzie. Więc téż pomimo że dwunasta minęła, nie traciła nadzieji, zwłaszcza, że kotek Boruś mył się w oknie, a sroczka pod same prawie okna podlatywała i skrzeczała. Była to nieomylna zapowiedź gości.
I w istocie Buruś i sroczka ją nie zawiodły. Na głównym trakcie od strony miasta dał się słyszéć turkot bryczki i niezadługo w bramie ukazała się para siwych klaczy. Wprawdzie klacze były w chłopskich chomątach, bryczka dość biédnie i odarto wyglądała, a siedzących w niéj trzech mężczyzn Kundusia wcale nie znała; ale to się u Radoszewskiego praktykowało, że nawet mało znajomi zjeżdżali się na tę uroczystość — i przyjąć ich należało. Wyszła tedy z całą uprzejmością do przybyłych, przeprosiła ich za chwilową nieobecność gospodarza i poprosiła na przekąskę do sali.
Przybyli mieli jakoś poważne miny, ubrani byli wcale nie świątecznie, jakby tego uroczystość wymagała, mówili mało, jedli także nie wiele, a gdy Kundusia nalegała, by zakropili przekąskę kieliszkiem wina, jeden z nich najstarszy, podziękowawszy jéj grzecznie za wino, poprosił o atrament i pióro.
Kundusia popatrzyła na niego dużemi oczami. Od czasu jak była w Lipczyńskim dworze, a była lat nie mało, nie zdarzyło jéj się jeszcze, by ktoś zamiast wina żądał atramentu. Żądający wyglądał trochę w jéj oczach na waryjata. Jednak, ponieważ zawsze Radoszewski zalecał jéj spełniać każde życzenia gości, poszła poszukać atramentu. Nie było to tak łatwém. Pan domu nie bardzo lubił wdawać się w pisaniny: zresztą atrament, jeżeli był, miał czas wyschnąć podczas paru tygodniowéj niebytności Radoszewskiego, a podczas porządkowania domu i przygotowań do imienin, kałamarz tak się gdzieś zapodział, że trzeba było przetrząść wszystkie kąty, żeby go odszukać, — zanim się to stało, upłynęło dobre pół godziny; potém trzeba było iść do kuchni nalać wody do kałamorza, by rozczynić zaschłe resztki atramentu. To ją tyle czasu zabawiło, że tymczasem Radoszewski nadciągnął z Bronisią i księdzem proboszczem z kościoła. Akurat we drzwiach sieni spotkali się z Kundusią.
— A cóż goście? — spytał Radoszewski.
— Jest ich trzech w sali.
— Któż taki?
— Nie znam ich. Widać jacyś dalsi.
Twarz Radoszewskiego rozjaśniła się trochę. Rzeźko i wesoło wszedł do sali i idąc ku siedzącym z roztwartemi ramionami rozpoczął zaraz od drzwi swoje stereotypowe powitanie:
— Poczciwi, kochani, — czy ja zasłużyłem sobie na to, — i nie patrząc ani pytając kto, co — bo dla niego każdy gość był kochany i pożądany, począł ściskać i całować przybyłych.
Dopiéro sztywne ich miny i jakieś zakłopotanie zwróciło uwagą Radoszewskiego, i ostudziło nieco jego serdeczność. Przypatrywał się im uważniéj i nie mógł sobie przypomniéć, aby kiedykolwiek tych ludzi widział u siebie. Wprawdzie przy tych stosunkach i znajomościach nieraz się zdarzyło, że nie każda twarz lub nazwisko utkwiło dobrze w jego pamięci, ale bądź co bądź figury, które widział przed sobą, nie kwalifikowały się wcale na jego znajomych. To téż Radoszewski cofnął się zmieszany i wzrokiem zapytywał ich: co za jedni, bo słowami nie śmiał zrobić tego zapytania, by nie obrazić świętych praw gościnności. Przybyli zrozumieli widać to nieme pytanie, bo ów najstarszy, który już przedtém żądał od Kundusi atramentu, wysunął się naprzód i kłaniając się uniżenie gospodarzowi, rzekł chrząkając dla nadania sobie powagi.
— Pan dobrodziéj daruje, że z obowiązku mego przybyłem tutaj dla zrobienia spisu ruchomości i zajęcia, — jako iż jestem sekwestrator rządowy.
Po słowach tych nastała długa, głucha cisza. Zdumienie, przerażenie, boleść zamknęły usta wszystkim. Wreszcie Radoszewski przemówił pierwszy:
— Co? mnie sekwestrować? — za co? W twarzy jego zaczerwienionéj malowało się oburzenie i zawstydzenie. Oburzenie nie było całkiem udane. Radoszewski tak mało znał rzeczywisty stan swoich interesów, tak mało zaprzątał sobie nimi głowę, że mu ani przez myśl nie przeszło, że interesa jego stoją już tak źle, żeby aż do téj ostateczności przyjść miało. Wprawdzie odbiérał nieraz ze sądu nakazy płatności, ostrzeżenia i egzekucyje; sam Habe nieraz mówił mu, że do tego przyjść może, ale że przepowiednie jakoś się nie iściły, więc uważał je za próżne strachy i oswoił się z temi pogróżkami. To téż gdy naraz zobaczył pogróżki te urzeczywistnione w postaci komornika i to w chwili, kiedy myśl jego zajęta była czém inném, nie mógł w pierwszéj chwili uwierzyć, aby to mogło być prawdą. Trzeba było dopiéro, żeby komornik pokazał mu wyrok sądu, aby go przekonać, że to nie żarty.
W wyroku stało czarne na białém, że w skutek skargi wniesionéj przez wierzyciela Arona Goldfingera o niewypłacalność weksli, sąd nakazuje zajęcie ruchomości i równocześnie ogłasza termin licytacyji Lipczyn.
Radoszewski patrzał w papiér nieprzytomny, oczy wytrzeszczył, że zdawało się wyskoczą z oprawy, a na rozpalone czoło wychodziły dwie krople potu. Po chwili ręka z papiérem opadła na dół bezwładnie; spojrzał po wszystkich tym samym wzrokiem nieprzytomnym, jakby sobie chciał przypomniéć gdzie jest. Spojrzenie to podziałało jak czar magnetyczny, trzymało ich w zaklętém milczeniu. Nikt nie śmiał się odezwać; nawet kobiéty w milczeniu ociérały łzy, co się im gwałtém wydobywały. Proboszcz trzymał w palcach szczyptę tabaki i patrzał zamyślony w ziemię. Komornik skorzystał z tego milczenia i zwracając się do swoich ludzi — rzekł:
— Trzeba będzie najprzód zrobić spis sreber. Zaczynajmy.
Słowa tedy wróciły Radoszewskiemu przytomność. Przypadł do komornika i chwytając go za rękę, odezwał się głosem:
— Na Boga, nie róbcie mi tego wstydu przed ludźmi. Zatrzymajcie się — zostawcie mi czas, ja zapłacę, zapłacę wszystko co się komu należy. Wszak ja nie zaprzeczam żem winien. Wyznaczcie termin, zapłacę, Bóg mi świadkiem, co do grosza zapłacę, choćby przyszło wieś sprzedać.
— To do mnie nie należy panie dobrodzieju — tłómaczył się pokornie komornik — jak tam pan dobrodziéj ułoży się z wierzycielami; ja muszę spełnić, co mi nakazano. Terminu zwlékać nie mam mocy. Tu stoi wyraźnie — rzekł, wskazując na papiér — żeby postąpić z całą surowością prawa, gdyż i tak już jeden termin minął.
— Jaki termin? — Ja niewiém o żadnym terminie.
Rzeczywiście nie wiedział że wśród papiérów leżących u niego na stole, znajdował się już jeden nakaz zapłacenia wekslu w oznaczonym terminie.
— Tandem tedy — zaintonował urzędowym głosem komornik — zaczynamy.
— Czekajcie jeszcze — zawołał z rozpaczą Radoszewski zatrzymując urzędnika — czekajcie przez rany Chrystusa choćby ten jeden dzień, choćby kilka godzin; pozwólcie przyjąć gości, uraczyć — nie narażajcie mnie na wstyd i pośmiewisko. Nie mogę przecież pozwolić, żeby głodni wracali od drzwi moich. Potém zrobicie — dodał z ponurém westchnieniem — co będziecie chcieli. Komornik odstąpił na bok i naradzał się z towarzyszami, co robić. Wśród ciszy, jaka zaległa pokój słychać było tłumione łkanie Bronisi. — Radoszewski zwrócił się do niéj i rzekł łagodnie:
— Nie płacz dziecko. Bóg nas nie opuści, Jego moc wielka nie z takich przygód ratowała ludzi, to i nas wyratuje.
— Możeby lepiéj odprosić gości — zaproponowało dziewczę nieśmiało — gdzie tobie dzisiaj myśleć o zabawie.
— Tu nie idzie o mnie, o nas, tu idzie o gości dziéweczko moja, rzekł Radoszewski z pewnym uroczystym podnośnym nastrojem. Staropolska gościnność wymaga tego po nas. Więc mi otrzyj oczka i nie odstraszaj gości łzami, żeby nie sądzili, że przyjechali na stypę pogrzebową zamiast na imieniny. My będziemy dość czasu mieli na smutki, a gości nie wypada witać z zasmucona twarzą, i nudzić ich własnemi troskami. To nie po naszemu. Wolę wszystko stracić, jak splamić się niegościnnością.
W miarę, jak mówił, nabiérał fantazyji i buńczuczności szlacheckiéj — i już bez uniżoności i rozpaczy, ale z junacką odwagą zwrócił się do urzędników i odezwał się:
— No, cóż — namyśliliście się wreszcie mościpanowie, by pozwolić staremu w dzień jego imienin wypić kieliszek wina z sąsiadami.
— Nie możemy panie dobrodzieju, odparł komornik — bo któż nam zaręczy, czy przez ten czas większéj wartości przedmioty nie zostaną usunięte.
Nie dokończył tych słów, bo gwałtowne uderzenie pięścią o stół przerwało mu mowę. To Radoszewski tak palnął pięścią, że aż szklanki i talérze podskoczyły i zadźwięczały. Mała figurka szlachcica zdawało się że podrosła z gniewu i oburzenia a oczy rzucały błyskawice, przed któremi struchlały komornik cofać się począł do kąta.
— Co? Ty śmiész przerywać szlachcica, ty „nędzna kreaturo“ — zawołał trzęsąc się cały Radoszewski. Gdyby to nie było pod moim dachem, tobym ci te słowa pięścią napowrót w gardło wpakował — ty chamski synu. Rozumiesz? Czy ty wiész co to honor szlachecki? Ja się w moim domu obrażać nie pozwolę — ja tu pan. Rozumiész? Nie chcesz posłuchać prośby, usłuchasz groźby.
Uderzył pięścią w stół i zawołał:
— Hej, jest tam który — a zwracając się do wchodzącego ekonoma — rzekł podniesionym głosem: zwołać mi tu wszystkich parobków.
Po tym rozkazie nabrał pewności i odwagi. Począł przechadzać się po pokoju i mówił:
— Ja was nauczę moresu. Pokażę wam, co to jest obrażać szlachcica.
— Co pan dobrodziéj zamyśla czynić? — spytał zmieszany na prawdę komornik. Niech pan dobrodziéj nie zapomina, że jestem urzędowa figura, — wszelki gwałt zadany mojéj osobie może złe skutki sprowadzić. To pachnie kryminałem.
— Niech będzie i kryminał, a Radoszewski uwłaczać sobie nie pozwoli. Brać ich — rzekł zwracając się do parobków, których kilku weszło do pokoju.
— Panie dobrodzieju, upominam — zaczął znowu komornik, ale mu Radoszewski nie dał przyjść do słowa.
— Zabrać ich — powtórzył — i wsadzić do lamusa. A który nie zechce pójść dobrowolnie, lub będzie próbował uciekać, to związać i basta. No, prędzéj.
Parobcy nie dali sobie dwa razy powtarzać rozkazu. Pochwycono urzędników i zaprowadzono gwałtem do lamusa wśród śmiechów i urągań czeladzi dworskiéj. Kilku fornali ułożyło się pod lamusem na straży, choć im nikt tego nie kazał. Zrobili to z własnéj ochoty radzi, że mogą wywrzeć swoją niechęć przeciw sekwestratorom, którzy nie używają nigdzie wielkiéj sympatyji.
Ekonom poszedł zameldować Radoszewskiemu, że rozkaz spełniony.
— Dobrze. Teraz im dać jeść i pić, żeby nie pomarli z głodu, te miejskie łyki — i nie puścić aż rozkażę.
Napróżno ksiądz proboszcz przedstawiał mu że z tego mogą być bardzo smutne następstwa, Radoszewski nie chciał słuchać żadnych rad i uwag.
— Niech się jutro dzieje co chce, bylebym dzisiaj mógł bez wstydu i turbacyji ugościć moich poczciwych przyjaciół. A, otóż pan Bóg już kogoś łaskawie zsyła, — zawołał ucieszony poglądając w bramę.
— To pan Teodor — zawołała żywo Bronisia i zarumieniła się potém, za ten nagły wykrzyk.
— Tak, to Kowalscy — rzekł Radoszewski — poczciwi — i wytoczył się na ganek.
Za chwilę wprowadził gości do pokoju: tu nastąpiły znowu życzenia, powitanie, którym jednak brak było serdecznéj swobody. Obaj Kowalscy byli jakoś jakby nie swoji, jakby niespokojni. Teodor od pierwszéj chwili spostrzegł zaczerwienione od płaczu oczy Bronisi, i to mu odebrało humor, ojciec jego także miał niewesołą minę i co chwila oglądał się to na drzwi, to patrzał w okna, jakby kogoś oczekiwał i bał się zarazem. Czasami z synem zamieniali jakieś porozumiewające spojrzenia, jakby się pytali lub naradzali. Było to tak widoczne, że aż Radoszewski spostrzegł i zdawało mu się, że odgadł powód, bo odezwał się.
— Dziwno wam, że u mnie na Śty Bartłomiej takie pustki w domu. Nie bójcie się, zjadą oni, zjadą. Będzie huczno, jak zawsze bywa u Radoszewskiego, jeno ich tu patrzeć. Kundusia się niecierpliwi z objadem. Będą musieli cię za to na przeprosiny po rękach całować. Tak, tak — za karę. Bo to nie bywała rzecz, żeby się na Śty Bartłomiej tak opóźniać mieli.
— A może dopiero nad wieczorem przyjadą. Może nie ma co czekać z objadem? zauważyła Kundusia.
— Nad wieczorem. Chyba, żeby zmora była. Może to jaka niespodzianka. Ha, zobaczymy. Zawsze jednak nie zawadzi poczekać choć z pół godzinki. Może który nadciągnie, miałby potém żal, żeśmy go odjedli. A tymczasem wódeczki.
Wziął pękatą flaszkę i naléwając zwrócił się do proboszcza:
— W twoje ręce, księże proboszczu.
Kieliszek poszedł z ręki do ręki, potém usiedli do przekąski. Gospodarz usiłował ożywić posępne i zamyślone twarze biesiadników, żartował sobie z Kundusi, sypał anegdotki jak z rękawa; ale jakoś nic — i śmiechy i żarty urywały się co chwila. Ciężka atmosfera panowała w sali. Goście siedzieli jakoś poważni i smutni, szczególniéj ksiądz proboszcz i kobiety siedzieli jak na pogrzebie. Nie sporo im się jadło po owéj scenie z komornikiem.
Radoszewski zrozumiał dobrze powód tego ponurego milczenia. I jemu samemu robiło się jakoś niedobrze, gdy pomyślał o jutrze. Dlatego starał się nie myśleć, zagadywał i zapijał własne myśli i śmiał się wesoło. Była to wesołość desperata, wesołość, pod którą drżą łzy. Bronisia nie mogła ich powstrzymać i pod jakimś pozorem szybko wyszła z pokoju, by się w głos nie rozpłakać przy gościach. Kundusia także nie zadługo za nią się wyniosła, niby dla wydania jakichś rozkazów. Nawet proboszcz dając za powód, że musi wcześniéj odprawić nieszpory chciał pożegnać gospodarza, ale ten zatrzymał go słowami:
— Cóż to uciekacie, jak od zapowietrzonego?
Słowa te uwięziły księdza na miejscu; było w nich tyle bolesnego, gorzkiego wyrzutu, że ksiądz zawstydzić się musiał za chęć swoją i usiadł na miejscu.
— Smutno wam tu, ja wierzę. Po inne lata było weseléj. Spojrzał znowu w okno, spojrzał na zégar. Potém rzekł:
— Ha, niema co czekać dłużéj.
Wstał, poszedł ku drzwiom, prowadzącym do kuchni i kazał podawać obiad. Zrobił to z miną zafrasowaną. Nieobecność sąsiadów i znajomych była dla niego niezrozumiałą zagadką, któréj sobie wytłumaczyć nie umiał.
Może byłby ją prędzéj odgadł, gdyby był wiedział, że wiadomość o jego ruinie majątkowéj, o sekwestracyji rozeszła się już po okolicy. Ktoś usłużny puścił w kurs tę wiadomość, która podawana z ust do ust doszła do potwornych rozmiarów. To wstrzymało kochanych sąsiadów od przybycia do Lipczyn. Żaden nie chciał być świadkiem katastrofy. Jedni się bali, by bankrut nie żądał od nich pomocy, drudzy znowu nie mieli serca patrzéć na ruinę poczciwego człowieka i objadać go do reszty. Byli i tacy, którzy przy téj sposobności pozwalali sobie karcić lekkomyślność Radoszewskiego, zarzucając mu że jedynie przez próżność sadził się na tak zbytkowe przyjęcia. I to mówili właśnie ci, którzy najwięcéj korzystali z téj zbytkowéj gościnności. Nikogo niebyło takiego, któryby pomyślał na serio o ratowaniu nieszczęśliwego. Jaki taki tłómaczył się przed sobą, samym, że Radoszewski już tak daleko zabrnął, że o ratowaniu go ani myśleć nie można, że przy jego lekkomyślności i rozrzutności wszelka pomoc byłaby tylko chwilową, a że nikt nie miał odwagi osobiście mu tego powiedziéć; więc téż nie kwapiono się z jazdą do Lipczyn. Jedni zbyli imieniny oficyjalnymi biletami przez posłańców, inni dołączyli do tego kilka słów serdeczności i usprawiedliwienie się z niemożności przyjazdu. Temu klacz okulała, tamtemu żona zasłabła, albo dzieci pochorowały się niebezpiecznie. Byli i tacy, co nawet i na to się nie silili, poprostu nie przyjechali, niewiele się troszcząc o to, jak solenizant przyjmie ich zapomnienie.
Radoszewski, odebrawszy kilka biletów po obiedzie, domyślił się wreszcie, jaki był istotny powód téj ogólnéj dezercyji życzliwych sąsiadów i ciężko zrobiło mu się na sercu.
Za każdym bilecikiem przyniesionym przez posłańca, twarz jego coraz więcéj przedłużała się, stracił fantazyję i stawał się coraz bardziéj milczącym i posępnym. Nie chciał głośno oskarżać nikogo, choć serce darło się w kawały z boleści nad niewdzięcznością ludzką.
Kowalski musiał odgadnąć stan jego duszy, a że nie miał słów pociechy na taką boleść, więc dla rozerwania strapionego, zaproponował maryjasza do puli i księdza proboszcza wciągnął do gry.
Tymczasem Teodor wyszedł na ogródek odetchnąć świéżem powietrzem. Przechodząc aleją, usłyszał głośny płacz; zatrzymał się, spojrzał w stronę z któréj go płacz dochodził i zobaczył Bronisię siedzącą w altanie. Tknięty współczuciem, zbliżył się do niéj i siadając obok spytał łagodnie:
— Panno Bronisławo, co pani jest, dla czego pani płaczesz?
Te słowa pełne serdecznego ciepła, jeszcze więcéj wzruszyły Bronisię i zaniosła się od płaczu. Teodor prosił by podzieliła się z nim zmartwieniem, że może będzie można coś poradzić na to, jeżeli jest jaka rada.
— Otóż właśnie, że nie ma, mówiła płacząc, nikt tu nam nie poradzi chyba Bóg jeden.
— I nie można wiedziéć, co panią tak martwi? Czy pani nie masz do mnie zaufania. To prawda znamy się tak mało.
— O nie mów pan tak. Owszem, ja mam do pana wielkie zaufanie i każdy mój smutek powierzyłabym panu. Ale tu nie o mnie tylko idzie i nie wiém, czy mi wolno, zdradzać tajemnicę nie moją. O! mój biedny ojciec.
— Więc to o ojca pani chodzi? spytał Teodor z rozjaśnioną twarzą, bo przypuszczał na chwilę, że smutek Bronisi miał inny powód, który go więcéj mógł był martwić i obudzić zazdrość.
— Gdybyś pan wiedział jakie nieszczęście nas spotkało, mówiło daléj dziéwcze, niemogąc wytrzymać, by choć ogólnie nie pożalić się przed Teodorem, do którego miało wielkie zaufanie, — może powoli, pomimo postanowienia byłaby mu wygadała wszystko, gdy w tém na dziedzińcu dały się słyszéć jakieś krzyki. Bronisia przestała mówić, wyciągnęła szyję i nasłuchiwała. Krzyki i wrzawa wzmagały się, można było rozpoznać pojedyncze głosy, które odzywały się z groźbą i ostro.
— To oni, odezwała się drżącym głosem.
— Kto taki? spytał Teodor.
— Będą nas sekwestrować. Boże! co za wstyd, i zakrywszy twarz rękami, pobiegła ku dworowi.
Teodora wiadomość, którą usłyszał z ust Bronisi, przykuła na miejscu. Spodziéwał się wprawdzie tego już dawno, bo znając smutny stan interesów Radoszewskiego, — nie mógł wątpić, że kiedyś musiało przyjść do téj ostateczności. A jednak, mimo to przeraził się tą katastrofą, zaniepokoił się mocno o przyszłość tych ludzi, do których tak przylgnął. Szczególniéj szło mu o Bronisię. Nie trudno było przywidziéć, że to, co zaszło dziś w lipczyńskim dworze, było dopiéro początkiem tych nieszczęść, które miały się teraz posypać na ich głowy, a skończyć ostateczną rzeczą. A co po tém będzie?
Koło tego pytania obracały się teraz wszystkie myśli jego. Pośród różnych planów, jakie mu się po głowie przesuwały, był jeden, przy którym dłużéj się zatrzymywał. W planie tym było schludne mieszkanko, ożywione i upiększone ręką kobiécą; w mieszkanku tém wyobrażał sobie Bronisię w czepeczku w roli gospodyni, robiącą naradę ze starą Kundusią nad obiadem na jutro, starego Radoszewskiego grającego z jego ojcem w maryjasza do puli przy kieliszku wina, a siebie schylonego nad rejzbretem, pracującego na utrzymanie téj gromadki serdecznéj. Z lubością zatrzymywał myśl swoją na słoneczném zjawisku. Wątpił bowiem, czy Bronisia zgodziłaby się na takie życie, czy to uczyniłoby ją szczęśliwą, a nawet wątpił czy zdołał sobie pozyskać jéj miłość. Młodość bowiem, na punkcie miłości, bywa często bardzo lękliwą i niepewną. Młodzian, któremu się zdaje niemal, że świat cały do niego należy, że cokolwiek zamarzy, osiągnąć może, gdy się zakocha, traci tę pewność siebie, z obawą myśli o tém, czy zdołał pozyskać wzajemność i choćby pani jego serca najwidoczniéj okazywała mu miłość swoją, on jeszcze z niedowierzaniem pytać będzie siebie, drzew, skał, księżyca, ptaszków, krzaków, czy ona go kocha?
W takim perjodzie wątpienia znajdowała się właśnie miłość Teodora, choć szczére i prostoduszne dziéwcze dość zdradzało się ze swojém uczuciem i nie umiało ukryć się z tém. Miłość Teodora silna, uczciwa, głęboko oddziaływała na nią, jak promień słoneczny na kiełkujące ziarnko, i zdradzała się z tém na każdym kroku. Niepotrzeba było wiele czasu, aby dwie takie dusze czyste, pełne ciepła serdecznego, porozumiały się i zbliżyły do siebie. Bronisia teraz dopiéro zaczęła pojmować prawdziwą miłość. Teodor jednak nie dowierzał jeszcze. Uczucie Bronisi nazywał życzliwością, przyjaźnią, a wreszcie siostrzanem jakiémś przywiązaniem, ale nie śmiał wierzyć, że to miłość; a ten brak wiary burzył plany jego.
Długi czas zajmował się témi myślami, aż wreszcie przypomniał sobie, że czas wracać do dworu. Cokolwiek tam się stanie, obowiązkiem jego nie odstępować tych ludzi w nieszczęściu i jeżeli pomódz im nie może, przynajmniéj pocieszyć powinien.
Poszedł tedy tam ze ściśnioném sercem, bo odczuwał dobrze, co się będzie dziać Bronisi i jéj ojcu, gdy będą musieli patrzéć na grabież dobytku swego, na wynoszone sprzęty, z którymi niemal się zżyli. Być świadkiem takiéj sceny wydawało mu się straszném i doznawał takiego uczucia idąc ku dworowi, jakby się zbliżał do miejsca, gdzie mają tracić skazanego. Ciérpnął cały na myśl boleści, jaką mu sprawi ten widok; ale uważał za obowiązek iść tam.
Wszedłszy do piérwszego pokoju zdziwił się, że nie widział żadnego ruchu, ani zamieszania praktykowanego przy tego rodzaju operacyjach. Wszędzie było cicho; tylko z jadalnego pokoju dolatywały go jakieś wesołe głosy. Uszom własnym nie dowierzał i zbliżył się pod same drzwi, nasłuchując. Najgłośniéj odzywał się Radoszewski.
— Cudotworca — mówił on — jak Boga kocham, cudotworca. Poszedł panie do nich, pogadał trochę i furyjatów w baranów przemienił. A toćby ciebie jak Daniela nieprzymierzając można do lwiéj jamy wrzucić i dałbyś sobie radę. A toż ja tych łajdaków nie ledwie na klęczkach prosił, a ustąpić nie chcieli.
— Pokazuje się, że umiałem lepiéj prosić — odezwał się inny głos wesoło. Kowalski poznał głos ojca.
— Pan Bóg mi cię zesłał — mówił znowu Radoszewski. Sąsiedzi nie dopisali i zawiedli, — że w Nim nadzieję moją położyłem i zesłał mi ciebie. Teodor nie mógł już dłużéj zostać ukrytym świadkiem téj rozmowy, która go mocno zainteresowała i chcąc się coś bliższego dowiedziéć, wszedł do pokoju.
Teodor spojrzał pytając na ojca, jakby czekał od niego wytłómaczenia téj zagadki, ale stary czegoś unikał wzroku syna i zagadując werbował proboszcza i Radoszewskiego do maryjasza.
— A ty — rzekł zwracając się do syna — idź, baw panie.
Teodor zrozumiał, że ojciec musi mieć jakieś powody nie poruszania téj sprawy, i nie pytał więcéj. Dopiéro kiedy nocą wracali do domu, począł dopytywać go, w jaki sposób udało mu się oswobodzić Radoszewskiego od sekwestratorów.
— W sposób bardzo prosty. Zapłaciłem, co się im należało i pojechali.
— Zapłaciłeś? — spytał syn, który znał interesa ojca i wiedział, że nie miał dużo do rozporządzenia. Czy to o małą jaką sumę chodziło?
— O pięć tysięcy.
— O pięć tysięcy? I ojciec zapłaciłeś tę sumę?
— Cóż było robić. Trzeba było zaraz załatwić tę sprawę, bo to pachło kryminałem, Radoszewski dopuścił się gwałtu na osobach urzędowych; gdyby się to dostało do sądu, mógłby ciężko za to odpokutować. Powiédz czy w takich warunkach nie byłbyś zrobił tego samego, co ja?
— Gdybym tylko mógł, to niewątpliwie.
— To dobrze. Cieszy mnie, że jesteś tego samego zdania, bo w danym razie będziesz gorliwym obrońcą moim przed tym, którego pieniędzy użyłem na zapłacenie weksli Radoszewskiego.
— Użyłeś cudzych pieniędzy do tego?
— Nie bój się; ten człowiek, o ile go znam, nie pociągnie mnie za to do odpowiedzialności, bo i jemu także zależy, może bardziéj niż mnie, na ocaleniu Radoszewskiego od hańby i wstydu.
— Któż to taki?
— Późniéj się o tém dowiesz — a może i o czémś więcéj. Dziś nie pytaj. Odkrycie téj tajemnicy nie na czasie jeszcze.
Syn uszanował wolę ojca i nie poruszał więcéj téj kwestyji.
Tymczasem projekt, o którym marzył w lipczyńskim ogrodzie, tyczący się sprowadzenia kiedyś Bronisi do baraku, dojrzewał powoli w jego głowie. Urzeczywistnienie tego marzenia opiérał na pewnych danych. Naczelnik jego wrócił z Wiédnia i oznajmił mu, iż porobił starania o wyrobienie mu stałéj posady przy budowie koleji i że go zapewniono, iż takową otrzyma. Była to posada wcale dobra i mogła zapewnić jemu, Bronisi i jéj ojcu wcale dobre utrzymanie. Teodor z niecierpliwością oczekiwał nominacyji.
Tymczasem ku wielkiemu zdziwieniu jego, jednego dnia przybył do baraku nizki, krępy żydek węgierski, także technik i oznajmił mu, że wysłany został z Wiédnia dla objęcia po nim posady przy koleji. Pokazał mu swoją nominacyję i prosił o zdanie rachunków i czynności. Wiadomość ta spadła na niego, jak piorun z jasnego nieba. Pojechał w téj chwili do miasta do naczelnika donieść mu o téj niespodziance. Poczciwy niemiec także się zdziwił i zmartwił tém bardzo. Nie mógł pojąć, co mogło zajść takiego gdy w Wiédniu zapewniano go najsolenniéj, że nikogo innego nie wyznaczą na tę posadę.
— Coś tu nieczystego zajść musiało — rzekł kręcąc głową. W tém wszystkiém widzę jakieś pokątne intrygi.
Kowalskiemu w téj chwili przyszły na myśl pogróżki i obietnice młodego Habe. Utwierdziło go jeszcze bardziéj w tych przypuszczeniach, gdy w kilka dni późniéj widział tegoż samego Habę konferującego dłuższy czas z nowym przybyłym inżynierem. Nie ulegało już wątpliwości, że żydzi użyli swoich wpływów w Wiédniu, aby usunąć go, jako niewygodnego dla nich, a zastąpić, swoim sprzymierzeńcem. Odkrycie to oburzyło go tylko jeszcze więcéj, ale w niczém nie przyczyniło się do polepszenia jego położenia. Zobaczył się bez utrzymania, bez zajęcia. Nie szło mu tyle o siebie, ile o to, że wszystkie plany jego w nic się rozwiały. To téż nic dziwnego, że popadł w ponurą apatyję, w zwątpienie; unikał ludzi, nawet rozmowa z ojcem sprawiała mu przykrość. Szukał samotności i oddawał się przykrym, rozpacznym myślom.
Najczęściéj chronił się przed ludźmi na skalisty pagórek zarosły brzozami i sosnowymi krzakami. Pagórek ten z jednéj strony stromo spadał ku równinie. U dołu jego były kamieniołomy, przez co jeszcze więcéj stał się spadzistym i niedostępnym z téj strony. Z drugiéj dotykał do lasu. Na szczycie pagórka stał krzyż drewniany z napisem na czarnéj tablicy: „Pójdźcie do Mnie, którzy jesteście nieszczęśliwi, a Ja was pocieszę.“
Niewiadomo czy dla tego napisu, czy dla ustronności, Teodor obrał sobie to miejsce na posępne rozmyślania.
Jednego wieczora, kiedy tam właśnie leżał pod krzyżem i ponuro wpatrywał się w czerwone obłoki zachodu — usłyszał po za sobą w krzakach szelest i stąpanie. Obejrzał się i zobaczył ojca zbliżającego się ku niemu.
— A, ojciec — zawołał; ale znać było w głosie, że nie bardzo rad był, iż stary przyszedł przerywać mu jego samotność.
— Tak, to ja. Szukałem cię.
— Czy masz ojcze jaki interes do mnie?
— Chciałem pogadać z tobą. Tak rzadko teraz rozmawiamy ze sobą, że stęskniłem się.
Słowa te brzmiały jak wyrzut. Teodorowi żal się zrobiło ojca.
— Daruj mi ojcze, ale ja teraz nie zabawny, nie umiałbym cię rozerwać. Wiész, co mnie dręczy. Za parę dni trzeba będzie barak porzucić, porzucić całkiem te strony i iść daléj. Ale gdzie? Trzeba znowu szukać kawałka chleba. To przecież okropne położenie. Wiedziéć, że się coś umié, mieć ochotę do pracy, i nie miéć żadnego zajęcia.
— Czy tylko o samo zajęcie ci chodzi?
Teodor zarumienił się.
— Widzisz, ciągnął daléj ojciec — jesteś nieszczéry ze mną. A możebym ja coś i poradził na twoje smutki.
Teodor spojrzał z zadziwieniem i niedowierzaniem na ojca.
— Tak, ja. Widzisz te szerokie łany, tę wieś schowaną w sadach, ten pałac i budynki dworskie. Otóż ci powiém, jak kiedyś szatan Chrystusowi, jeżeli mi pokłon zrobisz, wszystko to dam ci — będzie twoje. Nie patrz na mnie jak na waryjata. Mówię całkiem przytomnie.
To powiedziawszy usiadł obok Teodora i tak mówił daléj:
— Pamiętasz, kiedyśmy w dzień Ś-go Bartłomieja wracali do domu, obiecałem ci, że kiedyś powiem ci, czyich pieniędzy użyłem na uratowanie Radoszewskiego. Otóż dziś ta chwila nadeszła. Dowiész się o tém i o wielu jeszcze innych rzeczach. Historyja to dość długa, bo sięga aż czasów mojéj młodości.
— Trzeba ci wiedziéć, że marzeniem mojém było niegdyś mieć syna i wychować go podług zasad, które sobie wyrobiłem czytaniem, rozmyślaniem i doświadczeniem. Przedtém jeszcze, bo zaraz po ukończeniu szkół, miałem daleko szérsze plany; chciałem wychować tak nie jednego, a kilkudziesięciu, a przynajmniéj kilkunastu młodzieńców i oddać ich na usługi ludzkości. W tym celu obrałem sobie zawód nauczyciela prywatnego. Byłem w kilku zamożnych domach. Ale przesądy, źle zrozumiana miłość rodzicielska, a wreszcie kastowe uprzedzenia krępowały moje usiłowania. Po kilku latach przekonałem się, że tą drogą nie dojdę do urzeczywistnienia mych planów i zredukowałam je na skromniejsze rozmiary; chciałem wychować na pożytek ludzi przynajmniéj jednego człowieka.
Ta jedna myśl skłoniła mnie do małżeństwa. Postarałem się najprzód o posadę zabezpieczającą mi utrzymanie, a potém ożeniłem się. Przyznam ci się, że nie z miłości, ale poprostu dla tego, że chciałem, aby kobiéta, którą pojąłem, była matką mojego syna. Zawiodło mnie to wyrachowanie. Żona powiła mi córkę. Tak nieprzypuszczałem podobnego wypadku, że widząc się zawiedzionym w moich nadziejach, nie mogłem zataić przed żoną oznak wielkiego niezadowolenia. Uczuła to bardzo i być może, że moje postępowanie przyczyniło się wiele do jéj choroby, a następnie śmierci, niedługo za nią poszła i córka. Zastałem sam.
Nauczony smutnem doświadczeniem, bałem się już narażać na powtórny eksperyment, a jednak nie mogłem pozbyć się pragnienia, by mieć syna i wychować go starannie. Pragnienie to owszem z latami wzrosło i stało się prawie maniją moją.
Wtedy to jednego razu zdarzyło mi się, że wracając z wakacyj do miasta stanąłem na popas w małéj karczemce na rozdrożu. Do téj karczemki w jakiś czas po moim przyjeździe, przyszedł jakiś człowiek w łachmanach, mocno podpiły, z małem dzieckiem, które mu się z płaczem z rąk wydziérało. Kazał sobie dać wódki półkwaterek, potém drugi, trzeci, czwarty. Nie mogłem zniéść tego widoku. Zbliżyłem się do szynkwasu i zakazałem żydowi dawać więcéj wódki owemu człowiekowi, szczególniéj gdy zobaczyłem, że nabrzękła twarz jego od silnego napływu krwi stała się prawie fijoletową. Pijak popatrzył na mnie idyjotycznie, potém nasrożył się i uderzając kijem w stół krzyczał, że nikt nie ma prawa zabraniać mu pić, kiedy ma za co pić — i chce pić — nie ustąpiłem jednak przed pogróżkami i żyd bojąc się odpowiedzialności nie śmiał mu dać więcéj wódki. To tak rozgniewało owego człowieka, że zakląwszy, porwał chłopca za rękę i wybiegł z nim na drogę, zapewne by pójść do najbliższéj karczmy.
Nie doszedł tam jednak. Bo kiedym w godzinę potém pojechał w tę samą stronę, zobaczyłem go leżącego w rowie już prawie bez życia. Chłopiec mały stał przy nim i płakał. Wysiadłem z bryczki i podszedłem ku leżącemu. Gdym stanął nad nim, otworzył oczy; musiał mnie poznać, bo skrzywił dziwnie twarz, jakby do uśmiechu i ochrypłym głosem odezwał się:
— Widzisz — i bez piątego się obeszło.
Chciałem go zabrać na wózek, ale machnął z rezygnacyją ręką i rzekł:
— Nie trzeba, wnet będzie koniec. Tylko tego zabiérz ze sobą — dodał wskazując na chłopca. Potém dobył z zanadrza papiéry owinięte w szmaty i rzekł:
— To jego, — wszystko w porządku.
Był już na pół sztywny i zimny, gdy to mówił. Naraz sobie coś przypomniał, rozdarł gwałtownym ruchem koszulę na piersiach, na których leżała duża pieczątka z krwawnika, zerwał ją ze sznurkiem i rzekł wciskając mi ją w rękę:
— To ważne — to mu się przyda.
Potém zacharczał jeszcze parę razy i zamknął oczy. Usiłowałem wraz z furmanem docucić go, kropiliśmy wodą, trzęśli, ale napróżno. Już nie żył.
Zabrałem chłopca na bryczkę i miałem zamiar w najbliższém miasteczku dać wiadomość o zmarłym, zostawić chłopca i papiéry. Ale wśród drogi błysła mi nagle myśl, że przypadek daje mi sposobność urzeczywistnienia od tak dawna żywionych pragnień, że syn żebraka może być synem moim, jeżeli nie ze krwi mojéj, to z ducha, a mnie szło przedewszystkiem o ducha. Z tą myślą spojrzałem na chłopaka. Był zbiédzony, ale zdrów i sympatycznéj powierzchowności. Zdecydowałem się tedy zatrzymać go dla siebie. Z obawy by mi nieprzeszkodzono, niezatrzymałem się już w miasteczku — i pojechałem wprost do domu.
W miarę opowiadania twarz Teodora wychodziła ze stanu ponuréj apatyji, zajęcie i rozciekawienie malowało się na niéj, a przy ostatnich słowach wpatrzył się na ojca z jakimś dziwnym przestrachem i spytał nieśmiało.
— I więcéj żadnego innego syna nie miałeś?
— Żadnego.
— A więc tym chłopcem byłem ja?
— Tak, ty... Dla czego posmutniałeś tak? — Co to? łzy w oczach. Teodorze, co ci jest? pytał stary Kowalski biorąc go za rękę i ciągnąc ku sobie.
— Dziwisz się, że płaczę. Z syna, czującego w całéj pełni szczęście rodzicielskiéj miłości, zrobiłeś mnie nagle siérotą i pytasz się jeszcze, dla czego płaczę.
— Nie bądź dzieckiem Teodorze. Mówiłem ci, że choć nie ze krwi, ale z ducha chciałem ci być ojcem i takim zawsze pozostanę dla ciebie. Nie byłbym ci nawet nigdy odkrył téj tajemnicy, gdyby tu nie szło o twoje szczęście. Sądziłem, że jesteś synem ubogiego człowieka, że rodzina jego nie zabezpieczyłaby ci nawet tego utrzymania, jakie ja dać ci mogłem. Tymczasem teraz dowiedziałem się, że rodzina twoja jest majętna, że ty masz prawo do znacznego spadku... Czyż mogłem milczéć.
— I jakież jest moje istotne nazwisko? spytał Teodor po chwili zamyślenia.
— Mówiłem ci, że te pola, lasy, ta wieś do ciebie należéć mogą.
— Czujko! — zawołał Teodor zrywając się na nogi. Mój ojciec nazywał się Kaźmierz.
— Tak.
— A, teraz rozumiem! — O! mój biédny ojcze! — zakrył twarz rękami i płakał, czcząc tym serdecznym płaczem pamięć piérwszego ojca.
Kowalski uszanował milczeniem tę boleść, i patrzał na Teodora wzrokiem pełnym współczucia i miłości.