W żydowskich rękach/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł W żydowskich rękach
Podtytuł Powieść w dwóch częściach
Rozdział Co ich zbliżyło?
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia J. Czaińskiego w Gródku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Co ich zbliżyło?

Czy przypominasz sobie czytelniku tę chwilę, kiedy na twoich piersiach spoczęła po raz pierwszy główka kobiéca — mówię tu o kobiécie, dla któréj prócz miłości, czułeś szacunek. Jeżeli miałeś taką chwilę w życiu, to ją pewnie pamiętać musisz, bo uczucie, jakie wtedy ogarnia całą istność naszą, zapisuje się głęboko w pamięci. W chwili takiéj słaby uczuwa się silnym i odważnym, samotnikowi i siérocie zdaje się wtedy, że odnalazł rodzinę swoją, niedowiarek zaczyna wierzyć w nadprzyrodzone potęgi i świat zaziemski, nawet zły człowiek uczuwa jakieś szlachetniejsze popędy budzące się w jego duszy. Kobiéta, która w zaufaniu składa głowę na twojéj piersi, pomnaża niejako twoją ufność, a uczucia jéj udzielają się tobie i stajesz się już od téj chwili odpowiedzialny za szczęście téj istoty.
Takiego uczucia doznawał Teodor w powrocie z Lipczyn. Wprawdzie zbliżenie się do Bronisi było przypadkowe, chore dziéwczątko bezwiednie wśród gorączkowych majaczeń rzuciło się w jego objęcia, a mimo to czuł się odtąd jakoś bliżéj niéj, i niejako związany względem niéj pewném sympatyczném uczuciem. Ta chwila kiedy ją tulił w swoich objęciach, stała mu wciąż przed oczyma, a wrażenie to było tém silniejsze, że pierwszy raz w życiu to mu się zdarzyło. Surowa moralność, w jakiéj się wychował i ciężka praca na kawałek chleba trzymały go z daleka od hulaszczych zabaw kolegów, zachował dziewiczą prawie wstydliwość i zupełną nieznajomość kobiét. To téż dziwnego doznał wrażenia, gdy uczuł tak blizko siebie młode, piękne, niewinne dziéwcze. Był cały jakby w płomieniach, w oczach mu się ćmiło i na oślep prawie szedł, gdy ją niósł do łóżka. Nie wiedział sam, jak tam zaszedł, jak wrócił napowrót do świetlicy. Dopiéro kiedy ochłonął trochę i upamiętał się, uczuł niezwykłą tęsknotę, jakieś nieokreślone pragnienie. Dwór w Lipczynach nabrał w jego wyobraźni teraz jakiegoś dziwnego uroku, — im więcéj oddalał się od niego, tém mu jakoś smutniéj robiło się w duszy. Wróciwszy do domu, długo bardzo w nocy siedział zamyślony przy oknie; czasami przymykał na chwilę oczy i zdawało mu się, że czuje znowu na piersiach rozpaloną główkę Bronisi, że rozsypane jéj jasne włosy głaszczą mu ręce i myślał sobie o tém, jak piękne byłoby życie jego, gdyby to złudzenie mogło trwać zawsze, a przynajmniéj częściéj się powtarzać. Technik marzył jak poeta jaki. Ale bo któż nie jest poetą w takiéj chwili? Teodor widział ze zdziwieniem, że się w nim jakoś teraz wszystko odmieniło. Wrócił on do kraju z pewném uprzedzeniem i lekceważeniem tego, co zwykłe, wszystko wydawało mu się zacofanem i przestarzałem, młodzieńczą fantazyją pełna wiary w siebie i zarozumiałości, roiła sobie jakieś reformatorskie plany. Tymczasem teraz pod wpływem owego uczucia, które budzić się w nim zaczynało, spokorniał jakoś i zmalał. Ów dwór szlachecki, który mu się dawniéj wydawał, jako ruina przeszłości skazana na zatracenie, nabrał w jego oczach znaczenia i powagi. Nie miałby już dziś pewnie odwagi powiedziéć tego, co powiedział kiedyś panu Jacentemu, że starych ludzi i stare przesądy, jak kamienie na bok odrzucić trzeba, bo dla tych kamieni czuł poszanowanie, jak dla szczątków dawnej świątyni, która nie była wprawdzie świątynią jego Boga, ale zawsze nie zasługiwała na lekceważenie. Nie godząc się ze starym porządkiem, miał jednak dla niego synowskie poszanowanie.
Taki proces odbywał się w jego duszy; nie wyrozumował on sobie tego, nie zdawał sobie szczegółowego rachunku z tych przemian, jakie się w nim odbywały, a jednak Radoszewski nie wydawał mu się śmiesznym, ani przesądy jego tak rażące, ani życie tak potępienia godne. Wszystko tłomaczył sobie na dobre, usprawiedliwiał, przebaczał, by nie spłoszyć tego uroczego widma, które w marzeniach jego kładło mu się na piersi i bezwiednie oddawało mu się w opiekę. Nad ranem dopiéro usnął. Sen był dalszym ciągiem jego marzeń. Śniło mu się, że widział Bronisię idącą przez las jakiś, ręka w rękę z Walerym, że ten prowadził ją brzegiem jakiegoś spadzistego, głębokiego parowu ku kładce. Kiedy się do téj kładki zbliżali, Teodor spostrzegł, że była przełupana i zgniła — strach go zdjął o życie Bronisi, począł biédz za nią i wołać, by się wróciła; ale niesłyszała tego i puszczona naprzód przez Walerego szła śmiało przez kładkę. Im bardziéj zbliżała się do środka, tém bardziéj kładka uginała się pod nią; nareszcie złamała się, Bronisia zachwiała się, krzyknęła — ale nie wpadła na dół, jeno po nad przepaść uniosła się płynąc w powietrzu, aż spadła w ramiona Teodora. Potém znaleźli się w jakimś wspaniałym ogrodzie, w którym rozścielał się duży i miękki jak aksamit, zielony gazon, ubrany klombami cudnych kwiatów, z wielkim wodotryskiem na środku, a woda bijąca w górę złociła się od promieni słonecznych i spadała brylantami w basen pełen złotych i czerwonych rybek. A on prowadził ją za rękę przez ściéżki wysypane białym piaskiem do pałacu o marmurowych wschodach, dużych oknach, pomiędzy którémi stały posągi znakomitych ludzi ostatnich czasów — i mówił do niéj: tu mieszkać będziemy. Wtedy ona z dziecięcą trwogą spojrzała na wspaniały gmach i rzekła: ja tam nie pójdę — tam tak zimno, nie swojsko. Chodź ty lepiéj ze mną tam — o! tam! — i pokazała mu ręką dwór w Lipczynach. Ale dwór ten był jeszcze bardziéj stary, na pół zapadły w ziemię, z dachem zapadłym i omszonym, krzywémi oknami, istna rudera. Dla tego ociągał się z pójściem tam i mówił jéj: po co, mamy gmach tak piękny, bogaty; zostawmy puszczykom i robactwu te zbutwiałe szczątki. Spojrzała na niego z wyrzutem jakimś bolesnym i rzekła na pół z płaczem: nie natrząsaj się, mój drogi, z ubóstwa i starości naszego domu, — lichy on i zniszczony, ale milszy mi niż pałace, bo w tych spaczonych ścianach mieszkali ojcowie moji, ludzie cnót wielkich i sławy dużéj; biédno tam, ale przytulnie i swojsko. Każdy sprzęt nosi na sobie pamiątki i wspomnienia, które mi drogie i piękniejsze od złoconych pałaców; tu czuć ciepło i serce. Chodź — tam będziemy szczęśliwi. I powiedziawszy to poszła przodem ściéżką przez sadek pełen kwitnących drzew i co chwilę przystawała oglądając się, czy idzie za nią. A on stał i wahał się i namyślał. Wreszcie gdy ją ujrzał znikającą za drzewami, zebrał się i chciał biédz za nią, gdy w tém ktoś mocno chwycił go za ramie. Teodor wstrząsnął się z przerażenia, że się aż obudził. Ujrzał nad sobą uśmiechniętą twarz ojca, który dotykając jego ramienia mówił:
— Wstań, spiochu, bo to już po siódméj — robotnicy czekają twego rozporządzenia.
Teodor zerwał się na równe nogi i począł się spiesznie ubiérać. Nie miłém mu było owo przebudzenie ze snu tak rozkosznego. Przez cały ten dzień Bronisia nie schodziła mu z myśli. Miał ochotę posłać kogo do Lipczyn dowiedziéć się o jéj zdrowiu, ale nie śmiał tego zrobić, za mało znał się z Radoszewskim, by mógł odważyć się na to. Bał się, by mu za złe nie wzięto takiéj zbytniéj troskliwości. Z przykrością musiał sobie odmówić tego i poszedł szukać w pracy zapomnienia.
Kiedy następnie wieczorem po ukończonéj pracy wyszli na przechadzkę, mimowiednie skierował się w stronę Lipczyn. To przybliżenie się do miejsca, gdzie znajdowała się osóbka, któréj pełno było w jego myślach, sprawiało mu już pewną przyjemność. Do spotęgowania téj rozkoszy przyczyniła się piękność i uroczysta cisza wieczoru. Od gwarnego baraku oddzielało ich wzgórze. Szli ściéżką przez świéżo skoszone łąki, wśród pachnących stogów siana. Po nad nimi na tle szarzejącego już nieba kołysały się przejrzyste, ruchawe chmurki komarów; czasami który z nich bliżéj podsunął się do ucha, zagrał jak skrzypek probujący tonu i uciekł w górę do brzęczącéj rzeszy. To znowu chrząszczyk jakiś uderzywszy się o krzak spadł w trawę hucząc zagniewany, niby pijany basista na weselu. Żaby z plebaniji stroiły swoje fagoty i klarnety do wieczornego koncertu; czajki piszczały po łąkach, a od wsi dolatywało szczekanie psów i głosy pastuchów jadących z końmi na nocną paszę. Wszystko to mile kołysało duszę Teodora. Miłość jest panteistyczną — powiedział poeta. U Teodora może do téj wysokości nie doszło jeszcze uczucie, było one jeszcze w zawiązku, przecież nie mniéj uczyniło go wrażliwym, niż przedtém, na te wszystkie głosy natury, rozumiał je lepiéj. Zakochani wchodzą z naturą w jakiś bliższy stosunek, powiedziałbym pokrewieństwa duchownego i dla tego stronią wtedy od ludzi, a samotność nie tylko im wystarcza, ale ma dla nich niewysłowiony urok. Czegoś podobnego doświadczał w téj chwili Teodor, dla tego w milczeniu postępował obok ojca, nie siląc się na rozmowę, która odrywałaby go od spokojnych rozmyślań.
Szli tedy jeden za drugim zajęci każdy swojémi myślami; minęli łąki, weszli na miedzę ciągnącą się wśród łanów zwalonego zboża i doszli aż do wsi. Miedziany, rozpalony do czerwoności księżyc wychylił się z za topoli Lipczyńskiego dworu. Na tle jego ognistéj tarczy rysowała się ostro sylwetka domu ze słupkami w ganku i facyjatką.
— A tośmy się kawałek spory zapędzili, — odezwał się stary Kowalski — to to już dwór Lipczyński. Trzeba nam wracać.
Teodor nic na to nie odpowiedział.
— A możeby podejść pod dwór i dowiedziéć się o zdrowie panny Radoszewskiéj.
Teodor aż poczerwieniał z radości, byłby ojca uściskał za te słowa, ale się wstydził zdradzić ze swoją słabością. Odrzekł więc tylko z przybraną sztucznie powagą.
— A, wypadałoby.
Poszli tedy ku bramie. Od kuchni zalatywały głosy i śmiechy czeladzi wieczerzającéj. W samym dworze było ciemno; tylko w oknach Radoszewskiego świeciło się. Przechodząc ku gankowi koło tych okien, zatrzymali się uderzeni niezwykłym widokiem. Jakiś jegomość w wytartéj kapocie klęczał na środku pokoju i wyciągał ręce do Radoszewskiego, który zafrasowany chodził dużymi krokami targając wąsy, to znowu zatrzymywał się przed klęczącym, rozkładał ręce, wzruszał ramionami, jakby się usprawiedliwiał lub téż odmawiał. Twarzy klęczącego widzieć nie mogli, bo był tyłem zwrócony do okna.
Zawahali się czy mają wejść, czy wracać, bojąc się, że ich wizyta może nie na rękę będzie w téj chwili, ale służący zobaczywszy ich z ganku, roztworzył szeroko drzwi do oświeconéj sieni i rzekł:
— Jest pan w domu.
Cofnąć się nie wypadało. Stary Kowalski tylko zrobił uwagę służącemu, że może pan zajęty lub kto z ważnym interesem jest u niego.
— Jest tylko pan z Brzozówki.
Nim to skończył, Radoszewski usłyszawszy obce głosy już wtoczył się do sieni, a ujrzawszy znajomych serdecznie się ucieszył i nuż witać.
— Poczciwi, kochani. Otóż to mi się nazywa prawdziwa niespodzianka. Proszę, proszę. A toście zrobili łaskę, żeście mnie nawiedzili.
— Przyszliśmy — tłómaczył się stary Kowalski — dowiedziéć się o zdrowie choréj. Czy wczorajszy wypadek niepogorszył choroby?
— Owszem, pomógł cudownie pomógł. Ja zawsze mówię, że pan Bóg to najlepszy doktór, to téż pocieszył mnie strapionego. Od wczoraj gorączka, jakby ręką odjął. Teraz tylko idzie o to, aby do sił przyszła. A Kundusia już o tém pamiętać będzie, bo Bronisia to jéj oczko w głowie.
Młodemu Kowalskiemu zrobiło się tak na sercu, jakby mu kto zdjął z niego ciężki kamień.
— Ale chodźcież daléj — prosił wprowadzając ich do drugiego pokoju, który służący już oświécił na przyjęcie gości. Jest i Jacenty u mnie. Zrobimy sobie może wiścika, to nam przejdzie wieczór. A nie myślałem, że go tak mile spędzę. Pan Bóg zawsze łaskaw na biédnego człowieka. Jacusiu! Jacusiu! — zawołał otwierając do drzwi do swego pokoju — prosimy do kompaniji.
Jacenty wszedłszy zmieszał się ujrzawszy obu Kowalskich. Ale i oni nie mniéj widokiem jego byli zadziwieni, bo od tych kilku tygodni, w których go nie widzieli, zmienił się do niepoznania prawie. Pożółkł, wychudł, ze szpaka stał się prawie siwiuteńki, oczy w dół zapadły i jakimś gorączkowym błyszczały ogniem, a w całéj twarzy i postawie znać było znękanie i frasunek wielki. Witając się z przybyłymi był jakiś trwożliwy, nieśmiały, pokorny, jakby względem nich coś zawinił. Do rozmowy mieszał się mało, a gdy czasem Radoszewski, lub który z Kowalskich zagadnął go jakiem zapytaniem, odpowiadał, jak ze snu nagle obudzony, często nie wiedząc o co był pytany. Nie długo potém chwycił za czapkę i zabiérał się do wyjazdu, choć już wieczerzę podawano. Dopiéro na usilne prośby Radoszewskiego, szczególniéj, gdy mu ten coś szepnął do ucha, rozjaśnił się nieco, położył czapkę i został.
Gdy wniesiono wieczerzę, pojawiła się za chwilę Kundusia. Miała to bowiem w zwyczaju, że chciała zawsze naocznie się przekonać, jak gościom smakuje jedzenie, a przytém zawsze od gości dostał jéj się jaki komplement za zdolności kulinarne. To téż Radoszewski ujrzawszy ją wchodzącą nie omieszkał oznajmić gościom, o celu jéj przybycia i rzekł:
— Oho! Kundusia przyszła po komplement za zająca z buraczkami. Źle trafiłaś moja Kundziu, bo moi goście jakoś niejadki, a o Jacusiu, to i nie ma co gadać; jakby go na post skazali, ani ruszył. No, Jacusiu, jeżeli nie jész to przynajmniéj pij. Na frasunek dobry trunek.
Potém zwracając się do Kundzi — spytał.
— A cóż tam nasza pacyjentka?
— Dziękować Bogu — w oczach przychodzi do zdrowia. Zaniosłam jéj potrawkę z kurczęcia i zjadła z wielkim apetytem.
— Pozdrów że ją aspanna od moich gości, którzy umyślnie się tu fatygowali, by się dowiedziéć o jéj zdrowiu.
Kundusia dygnęła z wdzięcznością w imieniu Bronisi, spoglądając szczególniéj na młodego Kowalskiego, który przez sympatyję Pini wkradł się już do jéj serca i dobrze był tam notowany. Nic więc dziwnego, że kiedy wróciła do choréj z relacyją, najwięcéj mówiła o nim, wychwalała jego urodę, grzeczność, miłe obejście i troskliwość o zdrowie Bronisi. Chora słuchała jéj dość obojętnie, jak się słucha o osobach, których się całkiem nie zna i które nas nie obchodzą, a mimo to zastanowiło ją, co może mieć za powód obcy człowiek zajmować się jéj zdrowiem. Myśl ta uporczywie wracała jéj do głowy natrętna tak dalece, że po niejakim czasie zdecydowała się zapytać Kundzi:
— Co to za jeden ten pan Kowalski?
— Kto go wié. Mówią że geometra, ale to mi się nie wydaje, bo patrzy na bardzo porządnego człowieka. (Kundusia musiała mieć nie bardzo pochlebne wyobrażenie z czasów swéj młodości o geometrach). Przywiózł ich tu jegomość wczoraj, bo podobno ze starym razem do szkół chodzili. Przesiedzieli cała tę burzę, co nam tyle szkody narobiła.
— A więc to on był, który jak mówiłaś, przyniósł mnie tutaj z bawialnego pokoju? — pytała Bronisia przypominając sobie, a blada jéj twarz zarumieniła się wstydem.
— Tak, tak, on sam.
— O, to ja nie będę śmiała pokazać mu się na oczy.
— Zobaczysz, że będziesz śmiała, bo mu jakoś tak uczciwie z oczów patrzy, że można się ośmielić do niego od pierwszego razu. Żebyś wiedziała jak go Pinia polubiła. O, to nie Walery.
Chwyciła się za usta, zmiarkowawszy, że głupstwo zrobiła, wspominając w téj chwili Walerego. To téż chora skrzywiła się, jak po gorzkiem lekarstwie, wydęła pogardliwie wargi i aby przerwać rozgadanéj Kundusi przymknęła oczy.
Tymczasem Kowalscy nagadawszy się do woli z Radoszewskim, pożegnali go dość wcześnie, choć ich zatrzymywał, tłómacząc się, że potrzebują wypocząć po całodziennéj pracy. Również nie chcieli pozwolić aby ich kazał odwozić przekładając spacer po księżycowéj nocy nad jazdę. Jacentego zostawili odchodząc. Uderzyło ich to, że Procesowicz, który się tak bardzo spieszył do wyjścia przed wieczerzą, przetrzymywał ich jeszcze i został. Stary Kowalski uważał nawet, że niecierpliwie oczekiwał ich wyjścia. To zachowanie się niezwyczajne pana Jacentego mogłoby ich na różne domysły naprowadzić, gdyby nie to, że obaj mieli o czém innem myśleć i mówić.
Przez następnych kilka dni nawał czynności niepozwalał im odwiedzić Radoszewskiego. I nie mieli przytém żadnego ważnego powodu. O Bronisi dowiedzieli się, że z każdym dniem ma się lepiéj, — i nie chcieli znowu narzucać się tak ciagłemi wizytami, zwłaszcza, że bez tego Radoszewski dzień w dzień miał gości, którzy przyjeżdżali witać go z podróży. Odkładali więc na późniéj wizytę.
Tymczasem w sobotę przed wieczorem pojawił się on sam u nich w baraku i oświadczył, że przyjechał zabrać ich ze sobą na jutro.
— Zabawicie się lepiéj, jak przeszłéj niedzieli, bo w Lipczynach teraz gwarno jak dawniéj i wesoło.
Prosił tedy, by dziś jeszcze pokończyli czynności swoje, bo ich zabierze niezwłocznie i nie puści od siebie aż po dwudziestu cztérech godzinach.
Zgodzili się na tę propozycyję pod warunkiem, że zatrzyma się godzin kilka. Przystał chętnie, i nie chcąc obecnością swoją im przeszkadzać, wyniósł się z baraku ku rzéce i skracał sobie czas oglądaniem robót przygotowawczych koło mostu. Potém zaszedł do magazynu, gdzie, stary Kowalski był zajęty i z godzinę przesiedział przypatrując się jego zajęciu.
Trochę mu wstyd było, że człowiek starszy od niego i o wiele rozumniejszy, zmuszony był pracować tak mozolnie na kawałek chleba, podczas gdy jego życie płynie wśród ciągłych zabaw i przyjemności. Jakoś go ta myśl niepokoiła i może dla tego ofiarował się Kowalskiemu pomagać w jego rachunkach. Godzinę całą przepędził przy wadze zapisując świéżo nadeszłe transporty, sumując wydane materyjały. Praca ta umęczyła go trochę, ale moralnie czuł się jakoś skrzepionym, że pracowiciéj przepędził kawał czasu i wyręczył trochę przyjaciela, który przez ten czas załatwiał inne czynności. Dopiéro kiedy opuścił magazyn przypomniał sobie, że pracował dla niemców, i dla koleji, tak potępionéj przez niego. Ale apostazyją tę od zasad swoich tłomaczył sobie przyjaźnią dla Kowalskiego. Dla przyjaciela wszystko bagatela — mówił pocieszając się i uspakajając wyrzuty sumienia.
Od magazynu przeszedł do baraku, gdzie odbywała się wypłata robotników. Pomiędzy tymi zobaczył wielu chłopów ze swojéj wsi, którzy ujrzawszy go przywitali uniżenie.
— To i wy do kolejników przystaliście? — spytał ich Radoszewski.
— Ba, cóż było robić — odrzekł jeden skrobiąc się po głowie — pan Bóg nie dał urodzaju. Żeby nie ta koléj, toby przyszło człekowi i z głodu umrzéć. A tak to się zarobi choć na sól i krupy, i na podatek.
Radoszewski znowu zawstydził się w duszy, że on dziedzic i niejako opiekun tych ludzi, nie był w stanie poratować ich w nieszczęściu i musieli do niemców się uciec, by obronić się od śmierci głodowéj. Dla tego jednego powodu koléj nie wydawała mu się tak niepotrzebna i potępienia godną.
— To ta wasza koléj nie zły daje zarobek ludziom.
— A tak — odrzekł Kowalski — mamy dosyć robotników.
— I po wieléż taki robotnik bierze dziennie?
— Różnie, lecz nigdy mniéj niż reńskiego.
— No, to nie złe, to prawie dwa razy tyle, co przy naszych robotach. A pracuje się bezwątpienia mniéj.
— To téż lud ciśnie się do nas; ale będziemy musieli większą część niedługo odprawić.
— A to dla czego?
— Bo roboty ziemne już są na ukończeniu. A do innych chłop prosty się nie zda.
— To cóż ci biédacy będą robić?
Inżynier ruszył na to ramionami i nic nie odpowiedział. Radoszewskiego ta nowina widocznie zainteresowała i zaniepokoiła, bo po niejakim czasie odezwał się znowu?
— Więc już kończycie roboty ziemne?
— Na tych gruntach, które już zostały przez rząd zakupione. Z innemi zaczekać musimy aż do przymusowego wywłaszczenia ich, co zapewne nie nastąpi aż na przyszłą wiosnę.
Znowu nastała dłuższa pauza, po któréj Radoszewski pierwszy przerwał milczenie mówiąc:
— A gdybyście mieli więcéj gruntu pod koléj, to roboty by się nie przerywały.
— To się rozumie.
Radoszewski zamilkł i zamyślił się.
Tak dojechali do dworu, gdzie już Kundusia czekała z kolacyją. Do kolacyji przyszła także Bronisia, blada jeszcze i osłabiona, ale już przechadzała się o własnych siłach. Wejście jéj tak jakoś zmieszało Kowalskiego, gdyż się jéj wcale nie spodziéwał ujrzéć tego wieczora, że bochenek chleba, który właśnie krajał, upuścił na talérze i talérz rozprysnął się na dwa kawałki.
— Brawo! brawo! dobry znak — zawołał Radoszewski — ożenisz się pan.
Słowa te do reszty zakłopotały inżyniera, ale nie mniéj i Bronisię, która niewiadomo, czy z powodu téj wróżby, czy téż może na wspomnienie owéj chwili podczas burzy, zarumieniła się i ze spuszczonémi oczami usiadła obok ojca. Oboje z Teodorem nie śmieli jakoś patrzéć na siebie tego wieczora. Dopiéro nazajutrz, gdy się spotkali przed obiadem w ogrodzie, tak że niepodobna się było minąć, musieli zagadać. Z początku szło im jakoś sękato, rozmowa się rwała i ograniczała na krótkich pytaniach, a krótszych jeszcze odpowiedziach, ale powoli, powoli rozgadali się na dobre. Delikatna nieśmiałość i względność Teodora ośmielała Bronisię, czuła się coraz swobodniejszą, a on słuchał jéj z zajęciem, bo każde słowo jéj tchnęło prostotą i szczerością, która chwytała za serce. Opowiadała mu o swoim pobycie w klasztorze, o koleżankach, a wreszcie o Kundzi, o jéj poczciwości i zawodach, jakich doznała w życiu. Z koleji znowu Teodor dawał jéj opisy miast, w których mieszkał czas dłuższy, a że widział wiele i umiał patrzéć na wszystko i opowiadać, więc Bronisia wsłuchała się w jego opowiadanie, że zapomniała, iż miała Kundzi pomagać zaprawiać sałatę do obiadu. Poczciwa staruszka musiała ją dopiéro szukać po ogrodzie zaniepokojona, co się stało z jéj pieszczotką. Kiedy ją zabrała ze sobą od Teodora, i wracały wśród agrestowych szpalerów do domu, spojrzała z niepokojem na nią i rzekła:
— Ale ty taka rumiana mocno, koteczko, czy znowu nie gorączka?
— O nie Kundusiu, dziś czuję się zdrowszą, niż kiedykolwiek — i wesołą. Wiész, ten pan Kowalski, to bardzo miły człowiek. I dziwna rzecz, pierwszy raz go widzę, a gadaliśmy ze sobą tak, jakbyśmy się Bóg wié jak dawno znali.
— A widzisz — i Pinia tak samo, — rzekła ucieszona Kundusia. — I o czémżeście tak gadali?
— Boże, czy ja wiém? — o wszystkiem. Tak nam się snuło jedno z drugiego i nigdy wątku nie brakło, jak w téj powiastce, coś mi ją kiedyś opowiadała. Po południu musisz i ty słuchać pana Teodora. On tak pięknie opowiada.
Ale po południu jakoś tak nieszczęśliwie się złożyło, że Bronisia nie mogła korzystać z miłego towarzystwa pana Teodora. Przyjechały jakieś kuzynki księdza proboszcza, dwie wystraszone i nieśmiałe gąski, które za nic w świecie nie dały się namówić wyjść z pokoju do ogrodu, gdzie większa część gości spacerowała — i Bronisia z obowiązku gospodyni musiała je bawić do późnego wieczora. Za to po kolacyji, nim odeszła do swego pokoju, żegnając się z Teodorem, powiedziała mu z naciskiem i wdzięcznym uśmiechem do widzenia, a Kundzia obecna temu chcąc mu jaśniéj wytłómaczyć intencyją swojéj pieszczotki dodała:
— Bronisię tak zajęło opowiadanie pana dobrodzieja, że niecierpliwie będzie czekać na dalszy ciąg.
— Obie będziemy czekać — rzekło rezolutnie dziéwczę — bo Kundusia jeszcze więcéj ciekawa.
To mówiąc skłoniła mu się wdzięcznie i życzliwie i pobiegła za kuzynkami proboszcza, które prosto od stołu uciekły do panieńskiego pokoju.
— Jak widzę — rzekł z uśmiechem stary Kowalski do syna — jesteście już z panną Radoszewską na bardzo familijnéj stopie.
— Ach, co to za miłe dziéwcze — odrzekł tenże ściskając ojca za rękę z radości. O! ten Walery, to niegodziwiec.
— Daj pokój Waleremu, kiedy i ona o nim tak prędko zapomniała.
— Sądzisz ojcze, że zapomniała?
— Wszak widzisz, że się już pocieszyła.
— To mnie trochę i dziwi. Tak go kochała podobno.
— Była to dziecinna zabawa. Chowali się razem, znali się dobrze, — i dziewczyniątku zdawało się, że do miłości więcéj nie potrzeba. Nieuczciwy postępek tego pana Walerego zbudził ją z tego złudzenia. O ile widzę to tutaj więcéj jéj duma dziewicza, niż serce ucierpiało. I dla tego rekonwalescencyja odbyła się tak prędko.
Teodor musiał w duszy przyznać, że ojciec jego miał trochę słuszności. Zrobił bowiem sam jedno spostrzeżenie, które to przypuszczenie prawdopodobném robiło. Podczas kolacyji, któryś z gości wspomniał o konkurach młodego Czujki.
Teodor spojrzał wtedy na Bronisię — oczy ich spotkały się, bo i ona patrzała na niego i miała twarz tak spokojną, trochę tylko zasępioną odcieniem jakiegoś pogardliwego oburzenia, że aż się tém ucieszył. Nie śmiał jednak dowierzać własnemu spostrzeżeniu. Dopiéro słowa ojca utwierdziły go w tém mniemaniu, że Walery był rzeczywiście dla Bronisi całkiem obojętny. To go tak ucieszyło, że nie mogąc miarkować swojéj radości zawołał:
— Ach, gdyby tak było, jak mówisz ojcze. —
Stary Kowalski popatrzył na syna uważnie że ten aż musiał spuścić oczy i zarumienił się.
Ruch gości zabiérających się to do kart, to do wyjazdu, uwolnił go od dalszych pytań ojca, które go trochę żenowały. — Czas im było powracać do domu. Radoszewski żegnając się z nimi wyprowadził ich na ganek.
Kiedy już mieli siadać na bryczkę — wziął na bok Teodora i rzekł nie patrząc na niego, jakby wstydził się tego, co miał mówić:
— Słuchajno, panie Teodorze, gdyby mi przyszła ochota wejść w ugodę z tymi kolejarzami i odstąpić im grunt pod koléj, to gdzie się to trzeba udać?
Teodor spojrzał zdziwiony na Radoszewskiego, uszom własnym niedowierzał.
— Jakto — spytał uradowany — pan byś to rzeczywiście chciał uczynić.
— Cóż mam robić! Przecież nie mogę pozwolić, żeby ludziska marli z głodu.
— Jeżeli pan pozwolisz, to ułatwię to panu. Jutro tu będę by pomówić z panem obszerniéj o warunkach.
Chciał mu jeszcze uścisnąć rękę i powiedziéć, że jest zacnym człowiekiem; ale bał się obrażać go tym jawnym hołdem. Wszelka pochwała głośna wydawała mu się obrazą. Dla tego rozstał się z nim w milczeniu, ale w powrocie do domu opowiedział to wszystko ojcu i nie mógł się dość nadziwić szlachetności tego człowieka, który pod skorupą przesądów, zabobonów i uprzedzeń żywił takie złote serce. To budziło w nim cześć i podziw.
Ale więcéj jeszcze zdziwił się, gdy w kilka dni potém usłyszał, że Radoszewski sprzedał Prusakom część lasu za dziesięć tysięcy reńskich. Wiadomość ta gruchnęła po całéj okolicy — i narobiła ogromnego hałasu. Znaną bowiem była zatwardziałość starego szlachcica w tym względzie i wierzono, że prędzéj pozwali się zlicytować, zsekwestrować, nim zgodzi się na sprzedaż lasu. Wielu nie chciało temu dać wiary, ale przekonano niewiernych Tomaszów, pozwalając im włożyć ręce w rany, jakie Prusacy pozostawili w drzewach poznaczonych na ścięcie. Zjeżdżano się zewsząd do Lipczyn dla dowiedzenia się o przyczynie tego niezwykłego wypadku; ale Radoszewski tak zwykle wielomówny i szczery, teraz zbywał nie tylko półsłówkami, ale nawet żartami, które jednak widocznie nie szły mu z serca, bo zdawał się być mocno struty i zgryziony w sobie. Choć się śmiał, to oczy ustom przeczyły i niebrały udziału, w téj maskaradzie. W oczach było ponure zamyślenie, które wszystkich mocno intrygowało.
Ale jeżeli wszyscy byli zdziwieni i rozciekawieni, to Habe był przerażony tą wiadomością. Pominąwszy bowiem fakt sam, niesłychany prawie w dziejach przemysłu galicyjskiego, że zrobiono interes na kilka tysięcy guldenów bez pośrednictwa żydowskiego; — sprawa ta obchodziła go jeszcze osobiście, jako najbardziéj interesowanego. Lipczyny bowiem uważał już niejako za swoją własność, sprzedanie więc lasu w téj wsi bez jego wiedzy poczytywał za rozbój, po prostu za kradzież.
Pobiegł zaraz do dworu zbadać istotny powód takiego nieprzewidzianego obrotu rzeczy; ale Radoszewski odprawił go krótko nawymyślawszy dobrze.
— A co ty, ksiądz — mówił wpadając z furyją na wystraszonego żyda — żebym się przed tobą spowiadał z tego, co robię. Com zrobił, tom zrobił, to mi się tak podobało, i basta, a nikomu nic do tego. Rozumiesz kpie jakiś.
Wrzeszczał głośno, jakby chciał siebie samego, własne myśli zakrzyczéć, bo te może także mu stawiały podobne zapytania. Krzyczał niedopuszczając Haby do słowa, bijąc ciągle w to, że on nie powinien się wtrącać do jego interesów, że nic do tego nie ma. Habe miał na to gotową odpowiedź — weksle w pugilaresie, ale wstrzymał się od tego; nie chciał bowiem występować na własną rękę przeciw Radoszewskiemu; miał do tego zastępcę w osobie Goldfingera, do niego więc pojechał na naradę.
Goldfinger stary mieszkał w Sokole. Była to mieścina zamieszkała głównie przez żydów, a więc brudna, śmierdząca, bo chociaż liczyła dużo majętnych żydów, to jednak ci przez wrodzone temu narodowi skąpstwo i niechlujstwo, nie tylko nie przyczynili się do podniesienia miasteczka, ale owszem przyspieszali jego zniszczenie. Żydzi się bogacili, ale miasteczko upadało. Rzemieślnicy katolicy, którzy je zamieszkiwali, nie mogąc wytrzymać konkurencyji z fabrycznemi robotami sprowadzanemi przez żydów, zubożeli; niektórzy rozpili się i wysługiwali się żydom, trudniąc się fuszerkami i naprawkami. Domy ich przeszły po większéj części w żydowskie ręce; a sami zamieszkiwali teraz poddasza i nędzne izdebki w podwórcach; nie znać ich było prawie. Za to żywioł żydowski rozsiał się, rozwielmożnił z niesłychaną szybkością. Na rynku pełnym błota i wybojów, roiło się tego mnóstwo przy furach i kramach, że aż czarno było od jupic żydowskich. W otwartych oknach na suszących się kolorowych betach wygrzewały się brudne bachory z kędzierzawemi czuprynami lub żydówki w białych czepcach i kaftanikach. Po ulicach stare żydówice w bindach, zabłoconych pończochach i wydeptanych pantoflach siedziały w podsieniach lub włóczyły się po rynku sprzedając kiszone jabłka, ogórki i groch obwarzony.
Domy przeważnie drewniane, z facyjatkami oryginalnych kształtów, otaczały rynek. Były one, jak to wspomniałem brudne i odarte. Kilka tylko wyróżniało się większą starannością, a między tymi trzymały pierwszeństwo murowany i na żółto pomalowany dom Goldfingera z balkonem, który pompatycznie nazywano kamienicą.
Przed ten dom zajechał Habe i spytał Golfingerowéj, zajętéj w sklepie sortowaniem gwoździ — o męża, a dowiedziawszy się, że jest w szpichlerzu przy odstawie zboża do młyna, poszedł tam niebawem i bez powitania nawet przystąpił od razu do interesu, udzielając wspólnikowi wiadomość o sprzedaży lasu. Goldfinger tak się zdziwił i zmieszał, że aż wypuścił z rąk tabliczkę, na któréj notował miary zboża.
— Radoszewski sprzedał las? — zawołał. — Nie, to być nie może.
— Może być, bo jest.
— I cóż go do tego zmusiło?
— Albo ja wiém? Może jak go przyparła potrzeba i nie mógł znikąd dostać pieniędzy, zdecydował się wreszcie. To ludzie z wosku, — rzekł pogardliwie — z nimi każdy zrobi co chce, a on miększy niż inni, ktoś go pewnie namówił.
— Czy sądzisz, że on nie z własnéj chęci to zrobił? — spytał Goldfinger.
— Jestem pewny, że nie. Jest tu ktoś inny, co się wmieszał w tę sprawę. Radoszewski za głupi na to, żeby aż Prusaków szukać do sprzedaży; — on by w każdym razie mnie się poradził. Tu jakiś majster nielada wchodzi nam w drogę. No, ale nie czas o tém teraz gadać. Teraz trzeba działać.
— Cóż chcesz zrobić?
— Pojechać najprzód do powiatu i w starostwie założyć protest przeciw sprzedaży lasu. Można udowodnić, że lasy w Lipczynach stanowią główną wartość ziemi więc jako główny wierzyciel nie możesz pozwolić na obniżenie téj wartości.
Nie odkładając téj sprawy pojechali zaraz do powiatu. Mieli przytém nadzieję dowiedziéć się tam o owym tajemniczym pośredniku, który był czynnym w sprzedaży lasu. Wiadomość ta była dla nich niezmiernie ważna. Dotąd bowiem mieli do czynienia z samym tylko Radoszewskim, człowiekiem miękkim, nie rachunkowym, niepraktycznym, rachowali się z nim jak sami chcieli. Teraz z przestrachem spostrzegli, że między nich a niego wsunęła się jakaś trzecia osoba, zapewne sprytniejsza i przebieglejsza od Radoszewskiego. To Habę zaniepokoiło bardzo. W spekulacyjach jego, szczególniéj tych, które się tyczyły Radoszewskiego, były pewne niedokładności rachunkowe, które przy bliższém rozpatrzeniu mogłyby wyjść na wierzch. Nie chciał owemu nieznajomemu dać czasu na to; dlatego postanowił działać szybko, natarczywie. Wszystkie względy, które go dotąd wstrzymywały i skłaniały do oszczędzania Radoszewskiego, ustąpiły wobec niebezpieczeństwa, jakie jemu samemu zagrażało. Przybywszy do powiatu kazali sobie natychmiast napisać protest i udali się z tém do starosty. Starosta jednak po przejrzeniu treści oświadczył im, że sprawa ta była już roztrząsana przed sprzedażą lasu, ale znawcy orzekli, że przez wycięcie ilości drzew zakupionych przez Prusaków, gospodarstwo lasowe w Lipczynach nie ucierpi wcale i że przetrzebienie lasów było konieczném. Pokazał im świadectwa zaprzysiężonych leśniczych sporządzone podług wszelkich formalności.
Habe widząc, że na téj drodze nic już zrobić się nie da, chwycił się ostatecznego środka i wspólnie z Goldfingerem wniósł podanie o sekwestracyję ruchomości i wystawienie Lipczyn na licytacyję, a to na mocy prawa wekslowego. Habe zrobił ten krok pod wpływem strachu przed owym tajemniczym doradcą Radoszewskiego. Kto to mógł być, tego dociec nie mógł pomimo, że nie żałował trudu, aby się dowiedziéć. Tymczasem klucz do téj zagadki, nad któréj rozwiązaniem przemyślny żyd napróżno się męczył, dostał się dziwnym sposobem w ręce człowieka, napozór obojętnego w téj sprawie.
Był nim stary Kowalski.
W niecałe dwa tygodnie po sprzedaży lasu, dostał on kartkę od Procesowicza z wezwaniem, aby w interesie niecierpiącym zwłoki przybył do niego. Zaintrygowało go niemało to wezwanie i nie mówiąc nic nikomu, nawet synowi, pojechał natychmiast do Brzozówki. Zajechawszy przede dwór, spostrzegł kilkoro ludzi stojących w ganku z minami zasmuconemi. Na zapytanie jego, czy jest pan w domu, kiwnęli w milczeniu głowami i wskazali na drzwi, któremi właśnie wychodził karbowy, ten sam, który wręczył był w baraku kartkę. Ujrzawszy Kowalskiego otworzył mu drzwi i poprosił do pokoju.
Tu bardziéj jeszcze niespodziewany widok go uderzył. Zobaczył Procesowicza zmienionego, wychudłego, leżącego na łóżku i przyjmującego ostatnie pomazanie z rąk kapłana. Z sąsiedniego pokoju dolatywał płacz kobiét. Chory leżał bez znaku życia, jak już umarły. Na skrzypnięcie otwiéranych drzwi, podniósł powieki, a ujrzawszy wchodzącego Kowalskiego, poruszył ręką i niewyraźnym szeptém wezwał go do siebie.
Kowalski poszedł ku niemu, chory chwycił go konwulsyjnie za rękę i trzymał tak czas jakiś ciężko oddychając; potém zebrawszy nieco siły kazał wszystkim oddalić się z pokoju. Został tylko ksiądz i Kowalski. Wtedy chory głosem słabym, przerywanym westchnieniem i charczeniem zaczął mówić:
— Jesteś pan, dobrze. Zrobiłem obrachunek z panem Bogiem, teraz jeszcze z ludźmi. Księże proboszczu, oto ten pan, powiédz mu wszystko.
Bezsilny opuścił głowę na poduszki i przymknął oczy. Ksiądz tymczasem zwróciwszy się do Kowalskiego, rzekł:
— Penitent złożył na moje ręce ośm tysięcy guldenów, które dawny jego znajomy niejaki Kaźmierz Czujko złożył u niego do przechowania, z poleceniem, aby oddał to kiedyś jemu lub synowi jego. Pan podobno wiész, gdzie ten syn się znajduje. Będziesz więc tak dobry uwiadomić go, aby albo sam zgłosił się po odbiór tych pieniędzy lub upoważnił kogo do odebrania ich udzielając mu potrzebnych dokumentów.
Kiedy kapłan wypowiedział te słowa, ręka chorego, która dotąd ściskał konwulsyjnie dłoń Kowalskiego, opadła bezwładnie na łóżko. Procesowicz już nie żył. W godzinę potém Kowalski wrócił w poważném i smutném usposobieniu do baraku. Przez drogę rozmyślał nad ostatnią wolą Procesowicza. Teraz dopiéro wyjaśniło mu się, co znaczyło owo dziwne i niespokojne zachowanie się biédnego szlachcica w czasie jego przyjazdu, te pytania urywkowe. Bał się, że ktoś upomniéć się może o depozyt, że trzeba będzie albo splamić sromotnie honor szlachecki albo zapłacić. No i zapłacił. Ale zkąd biédak taki zdobył się na zebranie podobnéj sumy, to było jeszcze dla niego zagadkowém. Gdy w tém mijając Lipczyny przypomniał sobie ów wieczór, w którym widział Procesowicza klęczącego przed Radoszewskim. Teraz wytłómaczyła mu się sprzedaż lasu.
Czyn ten taką czcią przejął go dla tego niepozornego, zacofanego szlachetki, tak wzruszył całego, że nie mógł wrażenia tego zataić przed synem, gdy wrócił do domu. Teodor poznał zaraz z jego twarzy, że coś niezwykłego spotkać go musiało i jął się dopytywać.
— Odkryłem tajemnicę — rzekł stary głosem wzruszonym — tajemnicę sprzedaży lasu.
— Mnie się zdaje, że tajemnica wcale zwyczajna. Bieda zmusiła Radoszewskiego.
— Nie, nie, — zaprotestował żywo i z tryjumfem Kowalski, — nie ubliżaj tak temu zacnemu człowiekowi. On tego nie byłby zrobił nigdy dla siebie.
— A więc dla kogoś, czyj honor trzeba było ratować.
— Był człowiek, który z biédy dopuścił się nieuczciwego czynu. Czekała go hańba. Dla uratowania go od tego Radoszewski poświęcił swoje zasady. Poczciwy szlagon, któryby jednéj piędzi ziemi nie oddał dla ratowania siebie, nie wahał się zrobić téj ofiary, gdy szło o ocalenie honoru szlacheckiego. No, rozumiesz teraz tego człowieka?
Teodor wypatrzył na ojca zdziwione oczy i długo tak trzymał je nieruchomo w zamyśleniu. Potém odezwał się powoli, z namysłem, a łzy dławiły go, gdy mówił:
— I jak tu potępiać takich ludzi? Jak oburzać się na ich przesądy, na ich rozrzutność, co się nie rachuje z jutrem, gdy w błędach ich tyle zacności, że cnoty wielu porządnych ludzi gasną wobec tego. Taki jeden czyn usprawiedliwić może nawet wobec najsurowszych sędziów. W upadku tego człowieka jest jakaś wspaniała, tragiczna powaga, przed którą korzyć się trzeba.
— A to tém boleśniejsze, że takich Radoszewskich mamy dosyć, których fortuny marnieją i przechodzą w żydowskie ręce, właśnie przez zbytek serca i szlachetny popęd do poświęceń. Patrząc na tych ludzi nie wié się, czy lekkomyślność ich nazwać cnotą, czy cnotę lekkomyślnością; tak się wiążą u nich ściśle te dwa pojęcia ze sobą. I w tém leży właśnie tragiczność ich położenia. Giną jak bohaterowie tragedyji wyciskając łzy z oczów patrzących, a nie ma sposobu zaradzenia temu, chyba trzebaby wyjąć im serca z pod żeber.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.