W żydowskich rękach/Część druga/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W żydowskich rękach |
Podtytuł | Powieść w dwóch częściach |
Rozdział | Niespodzianki |
Wydawca | Księgarnia K. Łukaszewicza |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Drukarnia J. Czaińskiego w Gródku |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomimo pośpiechu, z jakim ojciec i syn zabrali się do roboty, nie można było załatwić wszystkich czynności do południa. Napróżno Radoszewski niecierpliwił się, piorunował na wszystkie rachunki i koleje, ani prośby, ani groźby nie skłoniły niewinnych pedantów do porzucenia nieskończonéj roboty i dopiéro koło godziny drugiéj ruszono ku Lipczynom. Radoszewskiemu, gdy zobaczył gości swoich na bryczce rozjaśniła się twarz i rozwiązał język. Zaczął sobie żartować z kolejarzy, utrzymywał, że ich nie wypuści od siebie z niewoli, dopóki koléj nie da mu czarno na białem, że posiadłości jego tykać nie będzie i mnóstwo nagadał konceptów. To téż w dobrym humorze zajeżdżali do dworu. Gdy się bryczka zatrzymała przed gankiem, Radoszewski huknął tubalnym głosem:
— Rychtujcie baby jedzenie, bośmy głodni, jak wilki.
Nikt jakoś się nie pokazał na to donośne wezwanie. Tylko jakaś pojeżona głowa wychyliła się oknem z kuchni i prędko schowała.
Radoszewskiego niecierpliwiło to milczenie. Powtórzył rozkaz jeszcze donośniejszym głosem i zsiadł z bryczki zapraszając gości na ganek.
— Hej! jest tam kto? Cóż to u licha, czy dżuma przeszła tędy czy co? Żywego ducha nie ma?
Skrzypnęły drzwi w sieni i wyszła po cichu Kundusia blada i zapłakana, dając palcem znak Radoszewskiemu, który podniósł głos, aby był cicho.
— Cóż to znaczy? Silentium? Przecie my nie mnichy, a mój dwór nie klasztor. Gadaj aspanna co to ma znaczyć?
— Bronisia chora leży.
— O! — westchnął Radoszewski zmieszany trochę tą niespodzianką, która mu w obecnéj chwili nie na rękę była. Inaczéj on układał sobie w głowie przyjazd do domu i głupio mu się zrobiło, że Kundzia tak paroma słowami pomieszała mu szyki.
— Cóż to? — czy głowa ją boli? To przecie przejdzie. Aspanna masz podobno na to jakieś skuteczne leki.
— Bronisia bardzo ciężko chora od tygodnia — rzekła Kundusia łkając i wybuchła głośnym płaczem.
— To może jaka zła gorączka, trzeba było poszukać w mojéj „ekonomii“, tam przecie są środki na wszelkie choroby.
— Próbowałam wszystkiego i lekarza wołaliśmy z miasteczka i nic nie pomaga. Biedaczka leży nieprzytomna — nawet nie poznaje — i znowu zaniosła się od płaczu.
Radoszewski zafrasował się mocno. Nagle przypomniawszy sobie obowiązki gospodarza, zwrócił się do gości i rzekł:
— Przebaczcie panowie, że was tak przyjmuję.
— Niech się pan nami całkiem nie krępuje — przerwał mu żywo stary Kowalski. — My nie myślimy zajmować panu czasu w takiem zmartwieniu.
— Opuszczacie mnie w nieszczęściu? — spytał żałośnie.
— Uchowaj Boże. Nie chcieliśmy tylko być natrętni.
— W domu Radoszewskiego żaden gość nie był nigdy natrętny. Proszę, wejdźcie do świetlicy. Kundusiu, ugość panów, ja zaraz służyć będę, tylko pójdę zobaczyć nieboraczkę.
Napróżno Kowalscy chcieli odłożyć wizytę na czas inny, Radoszewski nie puścił ich i gwałtem zaprosił do świetlicy. Odejście gości uważałby za obrazę; musieli szanować drażliwość jego w tym względzie i zostali. Zwłaszcza, że odejście w téj chwili było prawie niepodobne, bo zanosiło się na burzę. Grube chmury ciągnące od zachodu zakryły niebo, wiatr napędzał nowe, robiło się coraz ciemniéj i grzmot głuchy od czasu do czasu pomrukiwał w oddali. To téż Kowalscy radzi nie radzi usadowili się w świetlicy.
Pokój ten znał Teodor z czasu piérwszego pobytu w Lipczynach; ale wtedy zapełniony był on pijaną, hałaśliwą szlachtą, odorem wina i kartami i dla tego nie miłe zrobił na nim wrażenie. Teraz zaś, przy zmroku, z uroczystą ciszą, którą tylko przerywał monotonny chód zégara, inne miał wejrzenie. Wyglądał jakoś swojsko, potulnie. Te sprzęty stare a wygodne, obrazy pożółkłe z niedzisiejszéj epoki, zrosły się prawie ze starémi ścianami domu, patrzały tak jakoś poczciwie, gościnnie, serdecznie, że Teodor, którego całe dotychczasowe życie było jakby na popasie, doznawał tutaj miłego wrażenia, jakby po długiéj włóczędze wrócił do rodzinnego gniazda. Coś w nim roztajało, jakby usiadł zmarznięty przy ciepłym kominie. Nie mógł się powstrzymać, by nie wyspowiadać się ojcu z tego wrażenia.
— Rozumiem dobrze to uczucie twoje — rzekł stary. — To ta poczciwa atmosfera, przesiąkła ciepłem rodzinném, tak oddziaływa na ciebie. Tego uczucia nie doznaje człowiek w świéżo umeblowanych salonach, które pachną jeszcze sklepem i politurą. Tu każdy sprzęt, każdy kącik to jakby członek rodzinny, towarzysz od lat wielu, zdaje się czuć i mówić. To ciepło rodzinne dziś ostygło bardzo u nas, knajpa, kawiarnia zastąpiła dom. Pomimo całego respektu, jaki mam dla cywilizacyji i postępu, nie mogę pochwalić tego rozprężenia stosunków rodzinnych, które nowsze czasy przyniosły ze sobą. Gniazdo rodzinne, to punkt ciężkości dla człowieka. Nie idzie zatém, aby leżéć w niém bezczynnie; ale mieć je trzeba jak schronienie przed burzą, jako ognisko, z którego się czerpie zapał i ochotę do pracy. Rodzina to pomnożony człowiek. Im silniejszémi węzły się splecie z tą rodziną, tém będzie silniejszym.
Wśród tego, kiedy stary Kowalski mówił, pojawiała się od czasu do czasu wysoka dziewczyna wnosząc to obrus biały, którym nakryła stół, to szklanki i talérze, chléb i masło. Były to forpoczty, zapowiadające zbliżenie się głównéj armiji t. j. imbryczka z kawą i garnuszków ze śmiétanką, z którą pojawiła się Kundusia z Pinią. Suczka szła ze zwieszoną głową za swoją panią; zobaczywszy obcych podniosła jedną łapkę w górę i przypatrzyła się; potém zaczęła gości obwąchiwać a nakoniec wspięła się przedniemi łapkami na kolana Teodora — i poruszyła parę razy ogonkiem na znak przyjaznego afektu. Była to niesłychana uprzejmość ze strony Pini, którą Kundusia nawet pomimo smutku zauważyć musiała i aby dać poznać inżynierowi całą wartość karesów swojéj faworytki, uważała za stosowne objaśnić go, że psina nie do każdego tak lgnie, i nawet osoby często bywające w domu nie miały takiego szczęścia podobać się Pini. Rozumie się, że ta szczególna sympatyja suczki dobrze inżyniera zarekomendowała Kundusi. Było to u niéj świadectwem na bardzo dobrego człowieka.
Przyrządziwszy wszystko do kawy klucznica zapowiedziała gościom, że sam gospodarz niebawem nadejdzie. Jakoż niezadługo otworzyły się drzwi i wszedł Radoszewski. Z twarzy jego widać było, że choroba córki zaniepokoiła go mocno.
— Źle z moją jedynaczką — rzekł siadając i zwracając się do Kundusi zapytał: Z czego jéj to przyjść mogło?
— A z czegoby jak nie za zmartwienia.
— Zmartwienia? A to co?
Kundusia wahała się czy powiedziéć — i spojrzała na Kowalskich, jakby chcąc dać poznać Radoszewskiemu, że to rzecz, o któréj przy obcych mówić może nie wypada. Ale Radoszewski, który zrozumiał jéj skrupuły rzekł:
— Mów aspanna bez żenady. To mój stary znajomy, kolega z lat szkolnych, a to jego syn. Przed nim nie mam sekretów.
Kundusia dygnęła z pewną pretensyją przybyłym.
— No, mów aspanna z czego jéj się ta choroba przyplątała?
— Po prostu z kochania. Już to takie tkliwe nasze panieńskie serca, że nic tak nas nie dotknie, jak nieszczęśliwa miłość. Ja raz także ledwo nie umarłam z tego.
— Aspanna inna rzecz. Ale Bronisia nie może się nazywać nieszczęśliwą w tym względzie. Walery, o ilem uważał, kręcił się koło niéj.
— Tak, a żeni się z inną, niegodziwiec.
— Z inną? I Bronisia się o tém dowiedziała?
— Z początku tailiśmy przed nią, bo się bałam o nią. Cóż ona, myślałam sobie, powie na to, kiedy mnie, gdym się o tém dowiedziała w kuchni, wypadł z rąk garnuszek ze śmietanką na ziemię i poparzył Pinię. I ona biédna ucierpiała przez tego niegodziwca — mówiła żałośnie patrząc na swoją faworytkę, musiałam jéj robić okłady.
— Ale mówże mi aspanna o córce. Któż jéj powiedział o tém?
— A to Magdusia wygadała się z tém przed panienką.
— A może to babskie plotki tylko, — mówił Radoszewski kręcąc wąs w zamyśleniu.
— Bronisia tak myślała i zburczała Magdusię, że plotki roznosi, bo wierzyła w niego jak w świętą ewangeliją, aleśmy się przekonali, że ludzie prawdę mówili. Jednego dnia wybrałyśmy się z Bronisią na spacer w stronę Zagajowa, biédne dziewczątko ciągnęło za sercem w tamtą stronę, bo miało nadzieję spotkać go i przekonać siebie i mnie, że go ludzie nie słusznie posądzili. Idziemy tedy drogą pod lasem, a tu słyszymy za sobą tentent koni. Bronisia się obejrzała i chwyciła mnie za rękę. Odgadłam zaraz, że jego musiała zobaczyć i zatrzymałyśmy się w miejscu. Niezadługo nadjechał on na białym koniu, a obok niego jakaś panna czarna jak noc, wyglądała na cygankę lub żydówkę. Oboje żywo ze sobą, coś rozmawiali. Gdy nas mijali, ten, ten, ten niegodziwiec spojrzał na Bronisię, jakby ją pierwszy raz widział i nawet się nie ukłonił. Aż mi się zaćmiło w oczach z oburzenia i żalu, szczególniéj gdy uczułam, że Bronisia ścisnęła mnie jakoś strasznie za rękę. Zdawało mi się, że mnie kto za serce ściska. Jeszcze nas ta para nie minęła, kiedy owa panna wskazując prętem na moją biédną Bronisię, spytała go: Kto to? A on niecnota powiedział obojętnie: Nie wiem i pojechał daléj jak gdyby nigdy nic. O! Pinia poznała się na nim. Ona go nigdy nie lubiła.
— No i z tego Bronisia się rozchorowała, spytał Radoszewski.
— Alboż to mało jeszcze? Biédactwo, jak podcięta trawka zaraz padła i zemdlała. Wołałam za niemi ratujcie moje dziecko, ale nie słyszeli i pojechali daléj, a mnie się zdawało, że oni po mojem sercu jadą, tak stratowali je niemiłosiernie. Ledwiem się potém biédaczki docuciła, poczęłam jéj potém perswadować, pocieszać; ale ona nie słuchać nie chciała, tylko ciągle mówiła: do domu, do domu. Widać już biédactwo przeczuwało chorobę. Przez drogę już uważałam, że miała rączęta mocno rozpalone i narzekała na ból głowy. Zaledwieśmy przyszły do domu położyła się i od tego czasu nie wstała. I może już nie wstanie więcéj — dodała z wielkim płaczem.
— Wstanie, wstanie, Pan Bóg jest miłosierny — mówił Radoszewski chodząc po izbie, on nie pozwoli, żeby mi dziecko miało zmarniéć przez takiego pędziwiatra. Niech się żeni zdrów; ja z córką prosić się nie myślę, bo nie ma o co. To jeszcze pytanie kto lepszy, czy Czujkowie, czy Radoszewscy. Żaden z Radoszewskich z cyganami się nie bratał. Niech tylko Bronisia przyjdzie nieco do siebie, to jéj wybiję z głowy te amory. Nie ma się o co martwić. Znajdzie sobie męża, jakiego będzie chciała.
Sierdził się szlachcic i chodził dużymi krokami po pokoju, co przy małéj jego figurce wyglądało dość zabawnie.
Tymczasem w pokoju pociemniało mocno od ołowianych chmur, które coraz gęściéj tłoczyły się jedna na drugą. Zerwał się wicher mocny, że topole jak kłosy zginały się pod jego podmuchem. Potém powstała zawierucha, która łamała drzewa w ogrodzie i niosła z sobą gałęzie, tumany piasku, gonty i liście. Błyskawica raz za razem rozdziérała chmury. Na ciemne ich tło wysunęła się jedna bledsza, nieco błękitna, jak balon wydęty i pędziła prosto ku lipczyńskiemu dworowi.
— To gradowa chmura — zauważył stary Kowalski.
— Chryste Jezu! — zawołała Kundusia żegnając się i składając ręce. A u nas jeszcze wszystko w polu.
— To nic — rzekł Radoszewski. — Dawajcie prędko krzyżyk.
Kundusia co tchu pobiegła po talizman przeciw gradom, a gospodarz tymczasem tłómaczył gościom cudowną moc krzyżyka, który jeszcze babce jego przyniósł jakiś krewny z pielgrzymki do ziemi świętéj. I na dowód tego wziął z drżących rąk Kundusi krzyżyk, stanął w oknie naprzeciw chmurom i głośno z silną wiarą modlić się zaczął. Żegnał na wszystkie strony krzyżykiem pola i budynki, zabezpieczając je tym sposobem od gradu i piorunów. Był to, jak wiémy, jedyny sposób asekuracyji, praktykowany w Lipczynach. Innego nie znano. Radoszewski tak wierzył w cudowną moc krzyżyka, że dałby się był zarąbać w téj chwili, iż polom jego nic się nie stanie złego. I Kundusia także uspokajała się tą wiarą, a jeżeli dotykała, to więcéj przez wrodzoną płci pięknéj nerwowość i wrażliwość.
Ale bo téż rzeczywiście nawet silniejsze organizmy, niż wątła figura Kundusi, mogły być wstrząśnięte tą gwałtowną burzą, która szalała i srożyła się na dworze. Wicher szarpał drzewami, przygniatał je do ziemi prawie, jakby się pasował z niémi, zdziérał z nich liście i gałęzie i porywał je z sobą z zaciekłą jakąś namiętnością, która zdawała się mieć coś żyjącego i zwierzęcego w sobie. A w górze ogromne bałwany czarnych, stalowych, żółtawych chmur przewalały się z rykiem i tarzały po niebie warcząc grzmotami, od których dom się trząsł, ziejąc błyskawicowym ogniem. Zygzakowate wstążki piorunów co chwila wypadały z trzaskiem, zdawało się, że ziemia pęka, psuje się. Ulewny dészcz, porywany wiatrem w kierunku ukośnym, zaćmił do reszty świat tak, że najbliższych drzew w ogrodzie widać nie było. Za niedługą chwilę zamiast dészczu, gruby grad zaczął bębnić po dachu, po oknach, tłukł szyby i kilkanaście kulek lodowych wielkości niedużych orzechów włoskich wpadło z łoskotem do pokoju.
Radoszewski cofnął się w ponurem milczeniu i przypatrywał się nieruchomym wzrokiem walce żywiołów. Kundusia stojąc w kącie zasłaniała rękami oczy, nie mogąc znieść oślepiającego blasku błyskawic, które co chwila rozjaśniały ciemne ściany i żegnała się nabożnie odmawiając głośno modlitwy. W tém naraz huk, trzask przeraźliwy rozległ się tuż nad głowami obecnych, jakby piorun w dom uderzył. W małą chwilę potém otwarły się drzwi od dalszych pokojów a zdziwionym oczom wszystkich ukazała się Bronisia bosa, w koszulce, która nie całkiem zasłaniała jéj ramiona, odziana w jakiś szal, pospiesznie zarzucony, blada, z płonącémi oczami. Wpadła do pokoju — i krzyknęła przeraźliwie.
— Mówicie — zabił go piorun za mnie? Ja tego nie chciałam, ja go nie przeklinałam, to nie prawda. Pan Bóg źle słyszał.
Naraz wzrok jéj błędny zatrzymał się na Teodorze, zesztywniała na chwilę ze zdziwienia, w oczach coś zajaśniało.
— Żyje — zawołała — nie zabity i rzuciła się prosto w objęcia Teodora i tuliła się do niego szepcząc:
— O mój drogi, a ja cię oskarżałam.
Po tych słowach zbezwładniała zupełnie i byłaby upadła, gdyby Teodor nie był zatrzymał jéj.
Wnet ojciec i Kundusia pobiegli na ratunek zemdlonéj i chcieli ją zanieść na łóżko. Ale zaledwie się jéj dotknęli odzyskała napowrót siły i czepiając się rączkami jak kleszczykami, sukien Teodora, krzyczała:
— O, nie, drugi raz mnie nie rozłączycie. Nie, nie, nie! — głos jéj przechodził w szalone wrzaski, których boleśnie było słuchać.
Nie można było w żaden sposób oderwać jéj. Teodor więc wziął ją sam na ręce i zaniósł do jéj pokoju na łóżko. Bezwładność wróciła znowu i gdy ją położył na łóżku, zapadła w sen. Zostawił ją pod opieką Kundusi a sam z Radoszewskim wrócił do świetlicy.
Tu zaczekał z ojcem aż burza przeminęła; poczém zabiérali się do odjazdu. Z trudnością znaleziono furmana, który zmęczony niewyspaną nocą, zakopał się gdzieś w szopie i przespał całą nawałnicę. Jeszcze się dobrze nie przebudził, gdy zajechał przed ganek, bo ciągle przemykał oczy i kiwał głową. Radoszewski dla pewności byłby wolał dać innego furmana, ale żadnego z parobków nie było w domu. Wszystką bowiem czeladź w niedzielę budując na tém, że pan dobry i nic nie powie, rozłaziła się bez opowiedzenia, gdzie kto chciał. Radoszewski nie miał nawet przez kogo dowiedziéć się, czy grad zrobił w jego polach jakie szkody, czy nie. Był jednak pełen otuchy, że go minęło to nieszczęście i jeszcze przy wsiadaniu zapewniał starego Kowalskiego, że krzyżyk jego ma tę cudowną własność, iż odkąd jest w jego domu, nigdy grad nie wyrządził mu szkody. Zeszłego roku — mówił — w całéj okolicy grady zrobiły okropne spustoszenie, a mnie ominęły jakoś szczęśliwie.
Tym razem jednak cudowny krzyżyk w skutek niezbadanych przyczyn musiał stracić nadprzyrodzoną moc swoją, bo gdy Kowalscy wracali do siebie, widzieli całe łany dworskie zwalone i zniszczone od gradu.
Wieśniacy gromadkami stali po drogach i patrząc na straszną klęskę lamentowali, bo klęska dotknęła wieś całą. Wszyscy wiedzieli już o tém; tylko we dworze nie wiedziano jeszcze o niczém.
— Biédny człowiek — mówił stary Kowalski — nieszczęście dziś robi mu straszne niespodzianki. Ta klęska da mu się uczuć, bo podobno nie najlepiéj stoi w interesach.
Ostatnie zdanie było wystosowane do Teodora. Ten jednak nie słyszał go, zajęty swojémi myślami. Ojciec widząc zamyślenie syna, zamilkł, aby mu nie przerywać.
Kiedy już dojeżdżali do baraku, Teodor ocknął się z zamyślenia i zwracając się do ojca, rzekł:
— Jednak ten Walery podły człowiek, — a po chwili dodał jakby dla siebie cichszym głosem:
— Biédna dziewczyna.