W żydowskich rękach/Część druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł W żydowskich rękach
Podtytuł Powieść w dwóch częściach
Rozdział W baraku
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia J. Czaińskiego w Gródku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.
I.
W baraku.

Kilka tygodni zaledwie upłynęło od czasu, jak robotnicy kolejowi rozpoczęli gospodarować na polach zagajowskich, a już okolica zmieniła całkiem swój dawny charakter. Z owego wdzięcznego lasku, w którym niegdyś Bronisia z Walerym dziećmi się bawili, ocalało zaledwie parę drzew nad stawem. Reszta znikła bez śladu, pnie nawet powykopywano już z ziemi, grunt zrównano i wystawiono na nim barak inżynierski, za którym oparkaniono znaczną przestrzeń i stawiono szopy, magazyny na pomieszczenie rekwizytów potrzebnych do budowy mostu na rzéce. Tam, gdzie dawniéj złodziéj leśny lub spłoszony zając tylko się przemykał, panował gwar i ruch nieustanny. Cieśle, stolarze, kowale uwijali się w oparkanionéj przestrzeni zabudowywając ją coraz więcéj. Stawiano naprędce warsztaty, kuźnie, przybijano podłogi, okówano okna i drzwi, heblowano stoły, kuto sztaby żelazne, zwożono kamienie, żelazo, beczki z cementem, liny, łańcuchy, łopaty i taczki, paki z gwoździami, miechy kowalskie, kafary, maszyny do dźwigania ciężarów, kamienie i drzewo i inne przeróżne materjały i narzędzia potrzebne. Robotników nie brakowało. Ciężki przednowek pędził ludzi z chat do pracy. Inżynierowie korzystali z tego i spieszyli się, by przed żniwami skończyć przygotowawcze roboty. Młody Kowalski był teraz zajęty od rana do późnéj nocy, wszystko bowiem było teraz na jego głowie, gdyż inżynier, pod którego rozkazami pracował, wyjechał do Wiédnia na czas jakiś wezwany przez inspektorat inżynierski. Szło o pewne poprawki w planie mostu, którego budowy, równie jak i innych mostów, rząd nie chciał powierzyć prywatnym przedsiębiorcom, ale wziął to na siebie. Inżynier wyjeżdżając obiecał Kowalskiemu, że będzie się starał o wyrobienie mu stałéj posady przy budowie; dotąd bowiem był on tylko prowizorycznym pomocnikiem. Ta obietnica dodawała młodemu człowiekowi ochoty do pracy: chciał przekonać swego przełożonego, że zasługuje na uznanie i dlatego z podwojoną pilnością pracował; a ta jego pilność i energja oddziaływała bardzo na podwładnych, zwłaszcza, że praca nie rachowała się na dnie ale na robotę. Był to więc rodzaj wyścigów, w których każdy chciał zarobić jak najwięcéj. To téż z każdym dniem przestrzeń koło baraku zaludniała się i zabudowywała coraz więcéj. Nawet wieczorem praca nie ustawała, osada robotnicza krzątała się żywo, w oknach baraku i na podwórcu migały się światła w różnych kierunkach; z kominów kuźni sypały się iskry, słychać było uderzenia młotów i siekiér, warczenie kół tokarskich, turkot wozów i głośne nawoływania i rozkazy. Jednego takiego wieczora przed barakiem zatrzymał się jakiś niepokaźny wózek i z niego zeszło dwóch ludzi. Jeden z nich w długiéj żydowskiéj jupicy rzuciwszy drugiemu parę słów szwargotu, poszedł prosto ku kantynie. Był to Abraham Habe.
Jeszcze baraku nie rozpoczęto budować, kiedy przemyślny żyd, w budce naprędce z desek skleconéj założył filiję swojéj szynkowni, zaopatrzył ją w różne wiktuały i tym sposobem zagarniał cały prawie zarobek robotników do swéj kieszeni. Teraz urządził on już porządną kantynę, zasobną we wszystko, czego nietylko prosty robotnik, ale rękodzielnicy i inżynierowie potrzebować mogli. Rozumie się, że za to Habe kazał sobie dobrze płacić, to téż mu płacono, bo wyboru nie było. Miasteczko było daleko, a w bliskości nikt Habie konkurencyji nie robił. Szynkarz z Zagajowa, katolik, próbował parę razy dowozić do baraku artykuły żywności i wódkę, ale Habe obniżył w tym czasie ceny u siebie, wszystko pchało się do niego, zwłaszcza, że dawał na kredyt, a szynkarz zagajowski wracał do domu z niesprzedanym towarem lamentując nad stratą, jaką poniósł. Dziedzic Zagajowa, gdy się do niego doniosło, robił usiłowania, aby Habemu zabroniono szynkować na jego gruncie, ale odpowiedziano mu z rządu, że nie mają do tego prawa, bo Habe szynkuje na gruncie kolejowym. Na to nie było rady, a Habe zaciérał ręce z radości, że mu się udało wcisnąć znowu do wsi, z któréj go kiedyś tak sromotnie wygnano i na złość Czujce tuż pod jego okiem prowadzić swój handel. Dla nasycenia się tą uciechą często zajeżdżał do kantyny, przesiadywał tam chętnie to robiąc obrachunki ze swoim szynkarzem, to zamawiając sobie ludzi do roboty; gdyż jak wiémy Habe zajmował się dostawą materyjałów do budowy.
I teraz przyjechał dla umówienia się z ludźmi o zwózkę kamienia. W tym celu udał się do kantyny. Syn zaś jego, który z nim razem przyjechał, udał się na podwórze rozpytując się robotników o inżyniera Kowalskiego. Ktoś mu powiedział, że może znajduje się w magazynie. Z trudnością dostał się tam, przesuwając się między wozami i stosami drzewa, którymi podwórze było zapchane. Wszedłszy do magazynu spytał ludzi zajętych ważeniem gwoździ i haków, czy nie wiedzą, gdzie jest pan Kowalski?
— Pan pewnie pytasz się o inżyniera Kowalskiego, mego syna? — spytał staruszek stojący z książką, w któréj zapisywał ciężar i gatunek ważonych przedmiotów.
— Tak.
— Był tu przed chwilą, ale wyszedł. Może będzie w kancelaryji.
Przybyły niepodziękowawszy nawet za objaśnienie odwrócił się i wyszedł z magazynu, kierując swe kroki na przeciwległy róg podwórza, gdzie znajdowała się kancelaryja. Zastał tam inżyniera siedzącego przy lampie nad jakimś rysunkiem i zajętego tak mocno, że nie uważał wchodzącego.
— Dobry wieczór panu, panie Kowalski.
Inżynier podniósł głowę i popatrzył na przybyłego pytającym wzrokiem.
— Pan mnie może sobie nie przypominasz, panie Kowalski, a ja miałem przyjemność już widzieć pana w Wiédniu. Wszak pan chodziłeś tam na politechnikę, a ja miałem wielu znajomych między pańskimi kolegami.
— Schodziliśmy się u Brunera na szachy. Pan sobie mnie nie przypominasz?
— W istocie nie bardzo.
— To nic dziwnego. W Wiédniu, gdzie tyle ludzi się przewija przed oczami. Jestem Dawid Habe.
A widząc, że słowa te nie wytłómaczyły jeszcze inżynierowi nic, bo nie spuszczając z niego zdziwionych oczów, zdawał się czekać na dalsze wyjaśnienie, dodał:
— Mój ojciec dostawił wczoraj dwieście palów do mostu, i podobno pan ich nie przyjąłeś.
— Bo nie odpowiadały przepisanéj grubości.
— Pan bo zanadto jesteś skrupulatny, panie Kowalski, — rzekł Dawid z ironicznym uśmiechem, rozsiadając się nieproszony na kanapie, — musi to być piérwsza praktyka pańska. Że tam o parę centimetrów pal będzie węższy, to przecież na tém nie tak wiele znowu zależy.
— Trzymam się przepisów, — odrzekł chłodno inżynier.
— Przepisów, przepisów, — bąknął Dawid niecierpliwie, drwiąco. Któż się trzyma tak ściśle przepisów. Ci, co je układali, położyli maximum wymagań; za tém nie idzie, aby od nich coś odstąpić nie można. Nie trzeba być znowu pedantem. Man muss leben, und leben lassen. W interesach jest to konieczność. Pan jesteś jeszcze nowicyjusz w tym względzie i zapominasz, że ludzie ludzi nawzajem potrzebują. My naprzykład mamy liczne stosunki i znajomości w Wiédniu, moglibyśmy panu także być w czém pomocni.
Kowalski położył ołówek na bok, zwrócił się do mówiącego i wpatrując się w niego bystro, spytał:
— W czémże naprzykład?
— Pan naprzykład — ciągnął ośmielony tém zapytaniem Dawid, — jako poczynający będziesz potrzebował zapewne protekcyji.
— U kogo.
— Przełożonych swoich w Wiédniu. A my i tam mamy swoich ludzi, którzy wiele mogą zrobić dla pana.
— Za to, że będę ich oszukiwał. Czy do tego pan prowadzisz?
— Oszukiwał, oszukiwał, jakich pan niedelikatnych wyrazów używa. Kto tu mówi o oszukiwaniu? Idzie tylko o to, abyś pan nie był zbyt wymagający. I my byśmy coś na tém zarobili i pan byś źle nie wyszedł. Pan mnie rozumiesz?
— Wcale nie. Chciéj się pan jaśniéj tłómaczyć.
— Krótko mówiąc, my byśmy panu mogli za taką grzeczność dobrze wynagrodzić.
Twarz inżyniera pokraśniała rumieńcem i oczy zapaliły się żywym blaskiem, ale nic nie powiedział, tylko przygryzł niecierpliwie wargi.
Dawid dobrze sobie tłómaczył to milczenie, poprawił się wygodnie na kanapie i uderzając z lekka prętem po wysokich butach, mówił napuszyście:
— Jeżeli pan wolisz, moglibyśmy się ułożyć co do ceny, za którą pan zdecydowałby się zrobić nam podobną grzeczność. Wierz pan, to wcale niezły interes. Przy innych kolejach ludzie na pańskiem stanowisku zebrali sobie niezły kapitalik. I pan tu możesz przyjść do czego, idąc z nami ręka w rękę. No, zgoda? spytał klepiąc poufale inżyniera po ramieniu.
Kowalski odsunął poważnie jego rękę i rzekł głosem stłumionym od wewnętrznego wzburzenia, które starał się pokonać:
— Jeżeli pan jeszcze raz ośmielisz się przyjść do mnie z podobnemi propozycyjami, pokażę panu drzwi. Rozumiesz pan?
Dawid spojrzał na niego zdziwiony. Nie spodziéwał się wcale takiéj konkluzyji. Może uważał ją za rodzaj manewru tylko, więc próbował jeszcze przekonać inżyniera; ale zaledwie otwarł usta do tego, Kowalski nie mogąc powstrzymać gniewu wybuchnął gwałtownie i wskazując na drzwi krzyknął:
— Wychodź pan! — takim głosem, że Dawid uważał za stosowne bezzwłocznie zastosować się do tego rozkazu i wyniósł się co prędzéj, odgrażając się dopiéro za drzwiami słowami: to grubianin, niedelikatny człowiek, nie ma najmniejszéj grzeczności. Im daléj był od mieszkania inżyniera, tym stawał się śmielszym i niezadowolenie swoje dobitniejszémi wyrazami objawiał. Tak mrucząc i odgrażając się doszedł do kantyny, gdzie we drzwiach spotkał ojca.
— No cóż? — spytał stary Habe.
— A, z tym gałganem nie da się nic zrobić, on nie ma wyobrażenia o robieniu interesu.
— Może mu za mało obiecywałeś?
— Nie chciał ani mówić o tém. Zaledwie mu zaproponowałem ugodę, wybuchnął tak grubiańsko, że uważałem za konieczne wyjść.
— Głupiec.
— Grubianin. Gdybym nie był uważał na przyzwoitość, byłbym go nauczył rozumu i delikatności.
— Nie warto. I tak on tu niedługo będzie popasał. Goldfinger mówił, że ma jakiegoś dobrego człowieka na jego miejsce. Trzeba będzie, żebyś napisał o tém do Wiédnia. Ten jeszcze nie jest potwierdzony. To wszystko da się jakoś zrobić. Mówiąc to stary Habe gramolił się na wózek, na którym syn jego już się był umieścił. Gdy usiadł, woźnica chciał zaciąć konia, ale stary Habe go zatrzymał.
— Na cóż jeszcze czekamy? — spytał Dawid.
— Zaraz, posłałem Joska do wsi. Ma się dowiedziéć o jedną ważną rzecz, która nas bardzo obchodzi. Idzie tu o ciebie Dawidku, dodał poprawiając się na siedzeniu.
— O mnie.
— Tak. Widzisz, ja uważam, że ciebie szkoda do takiego interesu. Inna rzecz ja, Goldfinger. My przyzwyczajeni do włóczęgi, do życia takiego, jak to mówią na ławie i pod ławą, znamy okolice, znamy ludzi, stosunki, to my sobie już damy i bez ciebie radę. Dla ciebie mam ja coś lepszego, co będzie bardziéj odpowiadało twoim zdolnościom i twojemu wychowaniu. Josek mi właśnie wspomniał, że baron Goldberg kupił tu gdzieś w Galicyji dobra, i że myśli założyć w Sokole filiją swego domu. Ty znasz barona?
— Młody Goldfinger był jego agentem i przez niego poznałem się z baronem na giełdzie. To znakomitość finansowa.
— To téż ja myślę, że jeżeli ten człowiek zdecydował się przenieść do Galicyji, to on tu nie napróżno będzie siedział. Do interesu potrzeba mu będzie ludzi uzdatnionych. Dlatego zaraz mi na myśl przyszło, żebyś ty się tam mógł umieścić. Toby było miejsce dla ciebie.
— A cóż w tém Josek?
— Jemu powiedziano, że w zagajowskim dworze jest żona i córka Goldberga. Powiadają, że i on sam miał tu przybyć. Josek poleciał dowiedziéć się co w tém jest prawdy. Możnaby na miejscu ubić interes. Goldfinger jutro zaraz móglby się z nim widziéć.
Umilkli na chwilę czekając na Joska. Każdy z nich w milczeniu snuł daléj plany odnoszące się do kwestyji, którą poruszyli. Obu wśród tych rozmyślań przyszło do głowy pytanie, co za interes mógł sprowadzić rodzinę bankiera do Zagajowa. Dawidkowi przyszło na myśl małżeństwo córki bankiera z młodym dziedzicem Zagajowa i udzielił téj uwagi ojcu. Ale stary Habe z powątpiewaniem potrząsł głową i rzekł:
— Tobym miał Goldberga za bardzo złego finansistę, gdyby tak kiepski chciał zrobić interes. Łączyć się z bankrutami, to tyle co samemu przez połowę zbankrutować.
W téj chwili na drodze oświéconéj księżycem jakaś czarna postać zamajaczała pod lasem i cień ten coraz bardziéj i dość szybko zbliżał się do wózka.
— To Josek, rzekł Habe.
Josek zdyszany, spocony zbliżył się do wózka i zaszwargotał po żydowsku:
— Nie, jego nie ma, tylko żona i córka. — We dworze mówią już i o małżeństwie.
— A widzi ojciec — wyrwał się Dawid tryumfująco — i nie mówiłem?
— Ja jednak temu jeszcze nie wierzę. — W tém jest coś innego — rzekł Habe niedowierzająco. — No dobranoc Josek.
Dał znak woźnicy i bryczka ruszyła z miejsca a wkrótce zginęła w cieniu, co długim pasem padał na ziemię od pagórka, — tymczasem inżynier po odejściu Dawida długo jeszcze wzburzony chodził po pokoju, irytując się bezczelną śmiałością żyda, który śmiał mu robić tak nieuczciwą propozycyję.
Stary Kowalski wróciwszy z magazynu zastał go jeszcze w tym stanie.
— A tobie co się stało? — spytał stary syna.
— To ten bezczelny żydziak tak mnie zirytował — odrzekł Teodor i opowiedział ojcu w krótkości treść rozmowy a zakończył słowami: no, powiédz ojcze czy to nie jest oburzające?
— Dla nas, ale nie dla nich mój Teodorze. — Żyd nie rozumie interesu bez malwersacyj.
— Tam, gdzie nie oszukuje, uważa się za stratnego. To podstawa ich spekulacyj. I dla tego też śmiészą mnie nawoływania dziennikarskie, że powinniśmy współzawodniczyć z nimi na polu handlu i przemysłu i zamiast rozpalać się ku nim nienawiścią, uczyć się od nich sposobu robienia interesów. — To tyle znaczy, jakby mi kto kazał od złodzieja uczyć się sposobu nabywania majątku. — Współzawodnictwo z ludźmi, dla których wszystkie środki są godziwe, jest niemożebne dla tych, którzy chcą zostać uczciwymi. — Prawda, że i u nas naliczyłby dosyć takich, co z żydami mogliby iść w zawody pod względem nieuczciwości, wyzyskiwania ludzi etc. — ale u nas opinija gardzi takimi, gdy przeciwnie u żydów opinija składa się z samych takich ludzi; uczciwi w znaczeniu pełnéj moralności, należą tam do wyjątków, a żyda, któryby nie oszukał w swojém życiu nikogo, ze świécą trzebaby szukać. Powiadają, że religija ich toleruje podobną niemoralność, a nawet ją usprawiedliwia. Jeżeli tak jest, — to czyż podobna nam rywalizować z tym narodem? Tu nie idzie o sam spryt, przebiegłość, ruchliwość których brak nam zarzucają, — tu idzie o moralność, z któréj żaden uczciwy człowiek wyzuć się nie może i oto powód, dla którego w walce z żydami na polu przemysłu i handlu jesteśmy pobici.
Staruszek mówił to na pozór spokojnie, ale błyszczące jego oczy i twarz zarumieniona pokazywały, że się zapalił trochę tém co mówił. — Uwaga, z jaką syn słuchał go, podniecała go jeszcze więcéj do wypowiadania swych zapatrywań, z któremi nie zawsze i nie przed każdym na harc wyjeżdżał. — Stary Kowalski obserwował wiele, myślał dużo, ale rzadko mówił. Trzeba było silnego podrażnienia aby go do tego skłonić. Obecnie dotknięty przedmiot rozdrażnił go widocznie, bo po chwili znowu mówić zaczął.
— Dla tego ja — ciągnął daléj — lubo jestem za postępem i wolnością, nie podzielam całkiem w praktyce równouprawnienia żydów. — Dopóki instytucyje ich religijne, a raczéj talmudyczne przepisy, nie zformują się na podstawie bezwzględnéj moralności i uczciwości, dotąd równouprawnienie jest niemożebném. — Jeżeli ludzie podejrzani o złe zamiary zostają pod nadzorem policyjnym, to nie mniéj i tu potrzebna jest wielka kontrola i nadzór. Może nazwiesz mnie wstecznym mój Teodorze. Młody umysł nie pojmuje takiego ograniczenia swobody działania, — to téż nie narzucam ci moich przekonań, ale ci powiadam to, czego mnie doświadczenie nauczyło. I ja kiedyś inaczéj się na tę kwestyję zapatrywałem; dziś zmieniłem zdanie. Mała jedna okoliczność poddała w wątpliwość wszystkie moje teoryje o równouprawnieniu, współzawodnictwie etc. Było to wtedy, kiedym się starał o posadę w banku. Miałem wszystkie potrzebne do tego kwalifikacyje, jakich nie posiadał żaden z konkurujących, spokojnie więc oczekiwałem nominacyji; gdy tymczasem ku wielkiemu zdziwieniu memu, posadę ową dostał syn jakiegoś kupca żyda, chłopak bez żadnych prawie nauk, tyle że czytać umiał, znał trochę języki i buhalteryji tyle, ile się w sklepie u ojca nauczył. Ale ojciec wiedział do kogo trafić, posmarował i syn pojechał na posadę. Mnie ani nie wpadło na myśl, że można w taki sposób zdobywać sobie posadę, żyd nie rozumiał jak można ją dostać bez łapówki; — to co mnie wydawało się czynem nie moralnym, jemu wydawało się całkiem naturalną rzeczą, bo on wychował się już w takich pojęciach — i nawet nie widział w tém nic złego. Ten drobny wypadek otworzył mi trochę oczy, począłem myśleć głębiéj nad kwestyją żydowską u nas, obserwować ją i doszedłem do przekonań trochę odmiennych od tych, jakie dziś mają kurs w świecie, jakie ja sam niegdyś podzielałem. Tak — rzekł nagle zmieniając ton, — ja ci tu gadam o moich przekonaniach, a twoje przekonanie w obecnéj chwili jest zapewne takie, że powinniśmy przedewszystkiem kazać nastawić samowar. Tyś pewnie głodny; a ja przez moje gadulstwo zapomniałem na śmierć o tém, że nic nie jadłem od obiadu.
— Mamy czas jeszcze, — zapomniałem o tém, żem głodny, — słuchając cię ojcze. Słowa twoje, mają dla mnie wielkie znaczenie. Bo muszę ci się przyznać, że i ja nieraz już rozmyślałem nad tą kwestyją. W obecnéj chwili wydaje ona mi się nadzwyczaj ważna, szczególniéj odkąd wróciłem do Galicyii i rozpatruję się w jéj stosunkach. Widzę żywioł obcy obyczajem i mową, ubiorem, językiem, religiją, a nawet, jak sam powiadasz ojcze, moralnością, rozrastający się coraz więcéj wśród naszego społeczeństwa ze szkodą jego. Jakaż na to rada?
Stary Kowalski ruszył ramionami i rzekł:
— Rada trudna, bo pasożyt ten wyrwać i wyrzucić się nie da, a strawić go także nie można.
— Byli tacy, którzy próbowali zlać się z tym narodem, wessać go niejako w nasz organizm.
— I zakazili się. Widać to po téj gorączce złota, jaka trzęsie i rozpala dziś wielu. Znasz mnie o tyle, że nieposądzisz mnie, abym był idealistą, marzycielem, byt materyjalny uważam za konieczną podstawę rozwoju i pochwalam usiłowania w tym względzie; ale w tych zabiegach dzisiejszego społeczeństwa nie widzę dążności świadomych celu, uczciwych w środkach, jeno namiętność jakaś, która porywa na oślep. To zakażenie, które nastąpiło przez zetknięcie się nasze z tym żywiołem. Podziałał on na nas, jak kwas w mléku — zfermentował nas tylko.
— Więc nie ma rady?
Stary nic nie odpowiedział, chodził po pokoju z założonemi w tył rękoma, coś pomruczał i kręcił głową, wreszcie rzekł:
— Kiedy Mojżesz wywiódł żydów z Egiptu, bojąc się, by się w ziemi świętéj nie zarazili bałwochwalstwem postronnych narodów zakazał im wszelkich z nimi stosunków. Nazwano go za to wielkim mędrcem i prorokiem. No, ale gdyby któremu z nas przyszła ochota doradzać coś podobnego Galicyji, nazywano by go pewnie wstecznikiem. A jednak to może jedyna droga naszego ocalenia. Oddzielić się o ile można od tego niszczącego żywiołu, jak najmniéj go potrzebować, Napoleon takim systemem wojował z Anglją.
— I nasza okolica ma takiego Napoleona — w Czujce.
Stary Kowalski na wspomnienie tego nazwiska zatrzymał się, popatrzył na syna zdziwionym wzrokiem i spytał po chwili.
— Czy tu jest w okolicy jaki Czujko?
— Tu w samym Zagajowie — to sam właściciel Zagajowa. O ile słyszałem wypowiedział żydom wojnę na zabój i pomimo strat, przykrości, na jakie go ta uporczywa walka naraża, nie ustępuje.
— To widocznie jakiś dzielny człowiek, — rzekł stary Kowalski. Powiedział te słowa więcéj machinalnie, bo myślał zdaje się o czémś innem i tak utonął w tém zamyśleniu, że nie słyszał nawet służącego wchodzącego z samowarem. Dopiéro syn przypomnieć musiał mu, aby siadł do kolacyji.
Podczas jedzenia ojciec spytał niby od niechcenia Teodora; czy zna tego Czujkę dobrze.
— Osobiście go nie widziałem — odrzekł Teodor. A chciałbym bardzo poznać go, bo z tego co o nim słyszałem, nie wiém jeszcze, czy to zapoznany genjusz jaki prowincyjonalny, czy téż człowiek rzeczywiście rozumny.
— Niesłyszałeś czy ten Czujko nie miał brata? — pytał stary Kowalski gniotąc w palcach kuleczki z chleba i wpatrując się w nie tak zapamiętale, jakby one całą jego uwagę w téj chwili zajmowały.
— Podobno miał — a nawet zachodzą tu jakieś familijne tajemnice, o których nieco słyszałem.
I tu Teodor opowiedział ojcu w krótkości to, co owego wieczora słyszał w Lipczynach. Stary słuchał go z żywém zajęciem. Czasami przerywał mu opowiadanie jakiem zapytaniem; to znowu niespokojnie kręcił się na stołku, a oczy jego biegały ruchliwie po izbie lub zatrzymywały się nieruchomo zdradzając niezwykle wewnętrzne wzruszenie.
Teodor zakończył swoje opowiadanie mówiąc:
— Zawsze to jakieś ciekawe indywiduum, — prawda?
— A tak, ciekawe — powtórzył machinalnie stary.
W tém za okném na drodze dał się słyszeć najprzód turkot bryczki, potém jakiś krzyk i równocześnie łoskot jakiegoś ciężaru spadającego. Inżynier zerwał się na równe nogi.
— Pewnie znowu staréj drogi nie założono i ktoś wpadł w fosę. A że téż tym ludziom nie można dosyć zalecać ostrożności. — Chodźmy.
— A sam wieczorem założyłem drąg, — rzekł stary Kowalski zapalając latarnię. Jakiś włóczęga musiał odłożyć, a może i skradł, bo to u nich nie kupić.
Inżynier zawołał jeszcze służącego i we trzech wyszli do miejsca, z którego krzyk dał się słyszeć.
Dawniéj szła tamtędy droga. Teraz jednak z rozpoczęciem robót kolejowych — gdy z tego miejsca wypadało brać ziemię na nasyp, rozkopano starą drogę a inną poprowadzono grzbietem pagórka. — Ażeby zaś niewiadomi nie byli w nocy narażeni na wypadki, wykopane doły ogrodzono poręczami. Musiano to czynić po kilka razy, bo zawsze znalazł się jakiś niepoczciwy amator, który w nocy sprzątał te zapory. I tego wieczora ktoś, może nawet który z robotników wracając do domu, zabrał ze sobą patyk, którym droga była założona — to sprowadziło właśnie wypadek, który inżyniera wyciągnął z domu. Zanim zdążył na miejsce, w głębi fosy obok przewróconéj bryczki leżał jakiś obywatel i klął na czém świat stoji furmana za niezgrabność.
— A cóż z ciebie za niedołęga, żeby pozwolić koniom wpaść do dołu. Pewnieś gamoniu zdrzymnął się i konie poszły sobie gdzie chciały.
Mówiąc to gramolił się w błocie, którego pełna była fosa. Furman tymczasem zerwawszy się na nogi uspokajał i przytrzymywał spłoszone konie a w chwilach wolnych od tego zajęcia tłomaczył się panu:
— Jechałem wielmożny panie jak Bóg przykazał. Nie patrzałem co prawda przed siebie, bo wiedziałem, że droga równa jak po stole, — zagapiłem się na one światło i myślę coby to być mogło, aż tu bęc i zjechaliśmy na sam dół. Tfu! czy licho nas otumaniło? Zkąd tu dół?
— Przecież tu była droga przez las. A tu ani lasu, ani drogi. W imię ojca i syna. Obywatel strząsnąwszy z rękawów błoto, podniósł do góry głowę i także się zdziwił, bo nie poznał okolicy.
— Cóż u kaduka — zawołał — chybabyśmy zbłądzili.
— Ale nie, proszę wielmożnego pana, jechaliśmy dobrze. — Ano tam figura.
W tém nad fosą zamigotała latarka i odezwał się głos.
— Któż tam taki? — spytał obywatel.
— My przychodzimy pomódz. — Panowie złą drogą pojechaliście. — Czy nic się nie stało?
— Kaj to nie stało — rzekł furman — ano oś się złamała.
Inżynier zsunął się z latarką do fosy. Przy świetle przypatrzywszy się obywatelowi zawołał:
— A, to pan?
Obywatel wytrzeszczył na niego cybulaste oczy zdumiony.
— Pan mnie zna? — Z kimże mam przyjemność?
— Jestem inżynier Kowalski. Miałem przyjemność być raz gościem w pańskim domu, — wszak pan Radoszewski.
— A tak — zawołał szlachcic ucieszony spotkaniem znajomego. Powiedz że mi aspan dobrodziéj coście wy tu porobili? Ja się poznać nie mogę z temi stronami, a przecież je znam jak własną kieszeń.
— Roboty już się zaczęły koło koleji.
— A to koléj tak gospodaruje — teraz się nie dziwię. Bo to ona przewraca teraz świat do góry nogami; — bez urazy pańskiéj — dodał przypomniawszy sobie z kim rozmawia.
Inżynier zostawił uwagę Radoszewskiego bez odpowiedzi i zbliżył się z latarką do bryczki którą ojciec jego z pomocą furmana i służącego postawili na kołach. Tył był nienaruszony, ale za to oś przednia złamana i jedno koło uszkodzone. Inżynier kazał bryczkę podciągnąć do baraku, a Radoszewskiego zaprosił do siebie. Szlachcic nie był od tego, bo choć do domu miał tak blizko, że pomimo tuszy bez wielkiego umęczenia mógłby był dojść piechotą, ale niechciał po nocy budzić niewiast i ludzi we dworze i wchodzić jak włóczęga do własnego domu. Szlachcic wracający z podróży bez bryczki piechotą — to sprzeciwiało się pojęciom Radoszewskiego. A przytém, co prawda, nęciła go tutaj przyjemność pogawędki, bo stary lgnął do ludzi, a barak pomimo spóźnionéj pory wrzał życiem. Przed kantyną przy świetle, które padało na drogę przez otwarte drzwi i okna, siedzieli i gawędzili robotnicy posilając się po całodziennéj pracy. Wrzawa, śmiechy i wesołość panowała wszędzie, było ludno jak na jarmarku. Przez tabor ludzi ledwie przecisnąć się mogli do mieszkania inżyniera.
Wtedy Kowalski znając po trochu zwyczaje Radoszewskiego, kazał usunąć samowar, gdyż szlachcic herbaty tylko na lekarstwo używał, a przynieść węgrzyna butelkę. Niezadługo przybył do kompanji i stary Kowalski oznajmiając, że bryczka będzie gotowa za dobrą godzinę. Nie zasmuciło to wcale Radoszewskiego; butelka wina i gawędka wystarczyły do skrócenia czasu. Zakurzył fajeczkę i usadowił w krześle swoją pulchną figurę. Stary Kowalski naprzeciw na pace przykrytéj dywanikiem i swojemi bystremi, przenikliwemi spojrzeniami mierzył od czasu do czasu nowego gościa. Radoszewski to zauważył, a że nie lubiał bawić się w mruczka, więc obcesowo zwrócił się do staruszka i zagadnął go.
— Pan także od koleji?
— Tak, jestem magazynierem.
— Mój ojciec więcéj dla rozrywki przyjął to zajęcie — dodał prędko inżynier.
— A to pański ojciec — bardzo mi miło — i podniósłszy się podał rękę staremu.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł tenże — tośmy już kiedyś znali się. Czy pan nie chodziłeś do gimnazjum we Lwowie.
— Tak, w roku jeżeli się nie mylę, czterdziestym czwartym skończyłem piątą klasę.
— No to w takim razie kolegowaliśmy i nawet siedzieliśmy obok siebie.
— Ignaś! — zawołał ucieszony Radoszewski zrywając się na równe nogi.
— On sam — odrzekł z uśmiechem Kowalski.
— A niechże cię nie znam — mówił Radoszewski chwytając w objęcia starego i cmokając go na wszystkie strony — a to mi prawdziwa niespodzianka. Odsunął się od niego aby mu się przypatrzyć lepiéj, potém znowu przyskoczył i ściskał i mówił na przemiany:
— Tak, ten sam nos cienki, prosty, dla któregośmy cię kompasem nazywali. Te oczy przenikliwe, sprytne. Że cię téż zaraz nie poznałem. To chyba coś mnie zaślepiło. Widziałem tylko, że coś znajomego, ale ani rusz sobie przypomnieć. No, czy ja mógł przypuścić, że się tu spotkamy. Dobrze to mówi przysłowie: góra z górą się nie zejdzie. To to my panie — ciągnął daléj zwracając się do młodego Kowalskiego, — z ojcem twoim przez cały rok ramie przy ramieniu siedzieli. Pamiętasz Ignasiu, jakeś mi pensa wyrabiał, bo ja tam nigdy do tych nauk wielkiéj inklinacyji, ani zdolności nie miałem.
Tu zaczęły się sypać reminiscencyje z czasów szkolnych, jeden drugiemu przypominał różne epizody, a w miarę im głębiéj zapuszczali się w tę epokę tém więcéj przybywało treści do rozmowy. Już dawno bryczka naprawiona stała przed barakiem, a Radoszewski ani myślał o wyjeździe. Wysuszono butelkę do dna; inżynier kazał przynieść drugą, potém i trzecią, a gawędzie nie było końca. Dopiéro, gdy biały ranek zajrzał przez okna i zbladło światło lampy, spostrzegł się Radoszewski, że czasby już było jechać. Ale znowu rozstawać się z kolegą, z którym się tyle lat nie widział, nie miał ochoty. Zaproponował tedy, żeby razem we trzech jechali do Lipczyn.
— Ta to i tak niedziela, a wy przecie kolejarze nie żydy, ani żadne heretyki, żeby gwałcić święto.
— Roboty nie mamy wprawdzie, ale mamy rachunki.
— To poróbcież sobie rachunki, a ja zaczekam, bo jak mi Bóg miły bez was za nic w świecie nie wrócę do domu. Kiedy mi się udało złapać taką rybę, to bez połowu nie stanę u siebie. Przegawędzimy sobie panie u mnie w ogródku pod lipami, po szlachecku, po staremu; dam wam miodku, żeście zapewne takiego nie pili i przepędzimy dzień, jak Bóg przykazał. No zgoda?
A widząc, że ojciec i syn wahali się i namyślali, dodał żywo:
— Bo zostanę u was na egzekucyji i choćby z tydzień siedziéć będę, a robić wam nie dam, będziecie musieli gościa bawić. No wybierajcie.
— Ja ci pomogę Teodorze — odezwał się stary, — to może uporamy się z rachunkami przed obiadem.
— Tak i pojedziemy sobie do Lipczyn na summę, a potém do mnie prosto na śniadanko. Rzecz skończona, a teraz jeszcze po kieliszku do poduszki.
Od tego ostatniego toastu nie mogli się wymówić, choćby ze względu na ową poduszkę, któréj rzeczywiście potrzebowali znużeni całonocném czuwaniem. Trzeba było choć godzin parę przespać się, by mieć świéższy umysł do pracy, która ich jutro czekała. Sprowadzono tedy jeszcze jedno posłanie dla gościa i równo prawie z wschodzącém słońcem pokładli się do spoczynku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.