W żydowskich rękach/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł W żydowskich rękach
Podtytuł Powieść w dwóch częściach
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia J. Czaińskiego w Gródku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MICHAŁ BAŁUCKI.
W ŻYDOWSKICH RĘKACH.
Powieść w dwóch częściach.
LWÓW.
Nakładem księgarni K. Łukaszewicza.
Z drukarni J. Czaińskiego w Gródku.
1885.





I.
Kochani sąsiedzi.

Szary zmrok rozmazał w niewyraźne kształty kontury wioski, do któréj para koni ciągnęła po piaszczystéj drodze bryczkę... Na bryczce siedziało dwóch mężczyzn. Jeden już mocno szpakowaty, wychudły i ruchliwy; drugiego profil ostro i wyraźnie rysował się na jasném tle zachodniego nieba i pokazywał rysy regularne. Cera tylko, niewiadomo czy wskutek zmierzchu czy z natury wydawała się ciemną, przez co białka oczów i zęby, które czasem odsłaniał w sarkastyczném uśmiechu, nabierały rażącéj białości. Słuchał on w milczeniu swego starszego towarzysza, który chciał go rozgadać i bawił jak mógł opowiadając o wszystkiém, co mu na oczy lub na myśl przyszło. Młody człowiek był widocznie obcym w tych stronach, a szpakowaty jegomość uważał za obowiązek dawać mu objaśnienia o ludziach, okolicy i ciekawych wypadkach.
Wtém naraz przestał mówić i wpatrzył się w jeden punkt nieba za lasem, który coraz, coraz się więcéj zarumieniał.
— Grzesiu! — odezwał się wreszcie do furmana — co to tam tak się zaczerwieniło za lasem. Czyby to księżyc?
— Ej, nie widzi mi się, proszę pana. To prędzej gdzieś się pali...
— Pali się, powiadasz? — A gdzie być może?
— Ta to tak wygląda jakby w Lipczynach. Płomień tuż za lasem...
— W Lipczynach powiadasz?
— Tak mi się widzi...
— Prawda — akurat w téj stronie lipczyński dwór jakby strzelił. — Biédny Radoszewski — mówił niby do siebie — jeszcze mu tego brakowało. — Trzebaby się jednak przekonać. Czyśmy minęli już leśniczówkę?
— Ano zaraz będzie...
— To skręć na cesarkę i wio do Lipczyn co koń wyskoczy.
Furman śmignął batem w powietrzu; potém po końskich grzbietach, raz i drugi wołaniem zachęcał je do pospiechu, ale nie na wiele się to przydało. Leniwe szkapy szarpnęły zrazu i przyspieszyły biegu, ale wnet pomęczyły się i zwolniły. Dopiéro gdy się wygrzebały z piasku na bity gościniec, ruszyły raźniéj w górę ku lasowi. Tymczasem szpakowaty jegomość zwrócił się do młodego człowieka i zapytał:
— Pan nie znasz jeszcze Radoszewskiego?
— Ani jego, ani nikogo prawie, proszę pana...
— Poczciwy człowiek z kościami, choć do rany przyłóż. Tylko biedak nie najlepiéj stoi w interesach. Chłopi go kradną, żydzi oszukują i wyzyskują, a co chłop i żyd nie weźmie, to sam rozda i rozczęstuje, bo taka to już natura. Z pod serca wyjmie i da. Dlatego też sam nic nie ma. Długów po uszy. I trzeba mu było jeszcze tego ognia... To go do reszty dorżnąć może...
— Jeżeli asekurowany...
— On asekurowany? — Nie namówiłbyś go pan do tego.
— A to czemu?
— Ot zwyczajnie — człowiek staréj daty — ma swoje uprzedzenia i przesądy. Uważa ogień za dopust Boży. — Opatrzność boska — mówi, to najlepsza asekuracyja, a potém życzliwość sąsiedzka. Przy takiéj asekuracyji szlachcic może spać bezpiecznie.
— A toć to przedpotopowy człowiek. Nie przypuszczałem że tacy ludzie istnieją jeszcze.
Trzeba, panie, trzeba wiedziéć kto to Radoszewski. — Gościnny, uczynny do przesady, na usługi sąsiedzkie oddałby grosz ostatni. To też ma ogromny mir w okolicy. Żaden sąd polubowny bez niego się nie obejdzie, a kto wie czy go i marszałkiem nie obiorą, bo choć głowa nie tęga ale serce złote. Nazywamy go tu powszechnie naszym kochanym Radosiem, a każdy uważałby sobie za grzech przejechać koło jego domu i nie wstąpić. To téż dwór jego istny dom zajezdny... Ciągle w nim goście. Jedni przyjeżdżają, drudzy wyjeżdżają. Już to można powiedziéć, że ma w nas wszystkich przyjaciół. Jestem pewny, że tam teraz z połowa sąsiedztwa zjechała na ratunek. Dość każdemu wiedziéć że w Lipczynach nieszczęście, aby porzucił wszystko i biegł do poczciwego Radosia, jak my oto teraz.
— Jeżeli wszyscy jak my przyjadą tylko z gołémi rękami, to nie na wiele przyda się panu Radoszewskiemu ta pomoc sąsiedzka.
Szlachcic spojrzał z podełba na mówiącego; nie spodobała mu się taka uszczypliwa uwaga młodzika, który siedział na jego wózku i znał go ledwie od paru dni. Miał ochotę palnąć mu kazanie za taką śmiałość, ale równocześnie przypomniał sobie, że jest właścicielem dwóch córek na wydaniu. Każdy młody człowiek mający jakie takie kwalifikacyje na męża, był dla niego bardzo ważną osobą, któréj obrażać i odstręczać nie należało. Dlatego uważał za stosowne połknąć urazę i odpowiedział:
— A prawda — prawda. — Trzeba było wstąpić do domu i zabrać choćby parę wiaderek. Ale to byłoby nas długo zabawiło, a tak będziemy jedni z pierwszych. Obecność życzliwych osób w nieszczęściu, to także pociecha niemała.
Młody człowiek nic na to nie odpowiedział. Milczenie jego można było różnie tłómaczyć. Pan Jacenty wytłomaczył je sobie jak najlepiéj znowu przez wzgląd na Pelcię i Balbinkę. Dla biédnego bowiem szlachcica siedzącego dzierżawą na lichéj wiosczynie, dwie córki na wydaniu z przewróconémi główkami, były zbytkiem większym może, niż dla niejednego wyścigowe anglezy. Trzeba bo wiedziéć, że Pelcia i Balbinka, kandydatki do stanu małżeńskiego szanując swoją godność i rasę poprawioną przez matkę baronowę, uważały za ubliżenie pomagać ojcu w ciągnieniu jarzma gospodarskich zajęć — i cała ich czynność ograniczała się na ciągłych przygotowaniach do tych wyścigów, których ostateczną metą miał być ołtarz i młodzieniec choćby nie młody, mogący oprócz miłości i wierności małżeńskiéj, ślubować żonie kocz z czwórką, stroje z Paryża i podróż za granicę. Gdy jednak pewna liczba lat minęła i zabrała ze sobą z twarzy panieńskiéj puszek pierwszéj młodości, panny Jacentówny znacznie obniżyły skalę swoich wymagań i każdy młody człowiek, nawet z bardzo skromnémi kwalifikacyjami, wydawał się dla nich pożądaną partyją — tym bardziéj ów młody człowiek, który był typem męzkiéj piękności, z energią, ogniem, i tą pewnością, jaką nadaje przebijanie się przez świat o własnych siłach. Panna Pelagija, wielka amatorka i znawczyni koni, utrzymywała, że zrobił na niéj wrażenie ślicznego arabczyka o rozdętych nozdrzach i pełnego ognia, a zaś sentymentalna Balbinka porównywała jego oczy do przepaścistéj nocy, pełnéj niezbadanych tajemnic.
Wprawdzie młody ów przedstawiciel nocy i arabczyk, nie miał jeszcze odpowiednich kwalifikacyj na wyprowadzenie któréj z córek pana Jacentego z długoletniéj niewoli staropanieństwa, był bowiem dopiéro świeżo zainstalowanym pomocnikiem przy inżynierze wysłanym przez rząd do nadzorowania budowy kolei, mającéj przechodzić przez te okolice; ale pan Jacenty nie był wybrednym, wierzył, że młody człowiek, ma przyszłość przed sobą i że przy pracy daleko zajdzie. Na tę więc daleką drogę umyślił obarczyć go którąkolwiek ze swoich dwóch córek. Wybór zostawił on mu nieograniczony. Dotąd sprawa była nie rozstrzygnięta. W czasie czterdziestoośmiogodzinnego pobytu pod dachem pana Jacentego, gdzie mieścił się tymczasowo wraz z inżynierem zanim barak będzie wykończony, młody człowiek który przedstawiał się jako Teodor Kowalski, ukończony słuchacz politechniki wiedeńskiéj — nie objawiał jeszcze wyraźnéj skłonności do żadnéj z panien, lubo każdéj z nich inaczéj się zdawało. Pelcia była zdania, że ognistémi spojrzeniami ujarzmiła już dla siebie dzikiego araba, Balbina utrzymywała, że odnalazła klucz do ciemnéj zagadki téj tajemniczéj duszy młodzieńca. Papa zaś, lubo nauczony częstem doświadczeniem nie dowierzał ani domysłom Pelci, ani przeczuciom Balbinki; miał jednak nadzieję, że młody człowiek skazany na dłuższy pobyt w okolicy nie obfitującéj w panny, a tém samem na dłuższe obcowanie z jego córkami, zdecyduje się choćby z nudów na małżeństwo. Toż samo myślał o inżynierze dopóki się nie dowiedział, że ten był już żonaty i dzietny.
Przez troskliwość o córki pan Jacenty strzegł młodego technika jak oka w głowie, bacząc przedewszystkiém na to, aby go inny jaki tatko niezarekwirował do swego domu, również w matrymonijalnych celach. Rozciągnął więc nad nim staranną opiekę, towarzyszył mu w pole na wymiary i do miasteczka gdzie było główne biuro inżynieryji. Właśnie ztamtąd wracali do domu, gdzie ich powrotu niecierpliwie oczekiwały dwa serca, dwie pary panieńskich oczu, naładowane elektryzującémi spojrzeniami, gdy przypadek zwrócił ich z drogi i pociągnął ku Lipczynom.
Po kwadransie dobili się przez piaski do lasu. Las ten należał do Lipczyn. Był to bór wspaniały, pełen starych świerków i dębów ogromnych rozmiarów, gęsto podszytych młodémi drzewkami. Tu i owdzie leżały drzewa złamane burza albo spruchniałe od starości. Znać było że siekiery nie znał ten las. Młody człowiek zwrócił na to uwagę i wyraził zdziwienie swoje.
— Wnosząc z tego lasu — rzekł — nie możnaby pana Radoszewskiego posądzić o ruinę. Las to jak mało gdzie zdarzyło mi się widzieć. To fenomen w naszych czasach... — Zwykle u nas goliznę obywatelską znać najprzód po wytrzebionych borach, gdy tymczasém tutaj ochronę posunięto bodaj do przesady.
— To też to jedno, co jeszcze nadaje wartość Lipczynom — ten las. Żydzi od dawna już ostrzą sobie zęby na niego; parę razy trafiało się Radoszewskiemu sprzedać go bardzo korzystnie. Prusacy zeszłego roku dawali mu tyle, że mógłby był tém spłacić przynajmniéj czwartą część długów ciążących na majątku. Ale stary uparł się i nie chce.
— I z jakiegoż powodu?
— Ot, także dziwactwo. — Ma pod tym względem pewne skrupuły. Las uważa za coś świętego i stawia go na równi ze starémi tradycyjami, dla których ma religijne poszanowanie... „Stary las — mówi, to tyle znaczy co stary herb, obu wartość rośnie z latami“.
— Tak, dopóki oba się nie przeżyją — rzekł technik i twarz jego skrzywiła się przykrym wyrazem niezadowolenia. — Teraz nie dziwię się — mówił on daléj — że Galicyja tak zacofana w przemyśle, że skarby jéj marnieją, jeżeli są jeszcze tacy Radoszewscy. I mają za złe, nam młodym, że chcemy przejść do porządku nad tą generacyją; zacofana, która wegetuje tylko, ale nie ma już racyji bytu. Są to kamienie, które zawalają drogę prądowi postępu — i usunąć je trzeba.
Pan Jacenty znowu poruszył się niespokojnie na bryczce. — Pomimo że nie podzielał wszystkich zasad Radoszewskiego, przykro mu się zrobiło, gdy usłyszał z ust młodego człowieka wyrok wydany z takiém pogardliwém lekceważeniem. I on po troszku należał już do tych kamieni, które inżynier kopnięciem nogi chciał odrzucić na bok. — Chciał coś w obronie tych kamieni powiedzieć, ale czy uważał żeby się to na wiele nie zdało, czy znowu córki przyszły mu na myśl i nic nie powiedział. Tak milcząc ujechali część lasu.
Las się przerzedzał i pomiędzy ciemnémi ścianami, jakie drzewa tworzyły z obu stron drogi, widać było szeroki płat nieba oświeconego łuną, a dołem złociste płomienie pożaru.
— To nie w Lipczynach się pali — odezwał się furman.
— A gdzie? — spytał pan Jacenty.
— To w Zagajowie panie.
— W Zagajowie. — Phe! to nie warto było tak gnać koniska, — rzekł machnąwszy ręką. Stanął na bryczce trzymając się dla równowagi ramienia furmana i patrzał przed siebie wytrzészczając cebulaste oczy.
— Tak — mówił — to w Zagajowie. Prawda. Masz racyją. Cała fabryka w płomieniach. No, chwała Bogu, że to nie Radosia spotkało takie nieszczęście. O Zagajów nie ma się co kłopotać... Nawracaj...
Furman chciał już skręcić, gdy Jacenty zatrzymał go.
— Czekajno — rzekł — coś w Lipczynach rzęsiście oświecone okna, muszą być goście, może jaka feta. Kiedyśmy już tak blizko to trzeba wstąpić.
Usiadł na bryczce i zwracając się do swego towarzysza powiedział:
— Poznasz pan przy sposobności poczciwego Radosia.
— Może to nie właściwa pora, — nie jestem ubrany.
— Ale furda. On na takie bagatele nie uważa. Będzie ci rad — zobaczysz.
Młody człowiek nie przeczył i w milczeniu zgodził się na propozycyją swego gospodarza. — Po chwili zaczepił go pytaniem.
— Wytłómacz mi pan jednakże dla czego pożar w Zagajowie jest dla pana tak obojętną rzeczą. — Wszak nieszczęście zawsze jest nieszczęściem czy w Lipczynach czy w Zagajowie, czy gdziekolwiek się stanie, zwłaszcza, że to zawsze pańskie sąsiedztwo.
— Ba — ba — to całkiem inna rzecz, — zawołał pan Jacenty wywijając z ferworem ręka w powietrzu — Lipczyny i Zagajów — to niebo i ziemia, ogień i woda.
Tu mieszka człowiek powszechnie szanowany, dla którego każdy dałby życie z ochotą, a w Zagajowie siedzi samolub, arystokrata. — Gdyby ten człowiek chciał do nieba prowadzić, jeszczeby nikt za nim nie poszedł.
— Cóż to za jeden taki?
— Niejaki Czujko. Edward Czujko.
— A cóż on tak złego zrobił?
— To by było jeszcze najmniejsza. I to by mu jeszcze można darować, że tylko za groszem jak żyd się ugania, bo dziś dużo panów zeszło na to. — Ale są tam inne brudy i grzészki, o których ludzie przebąkują. Jego ożenienie, przyjście do majątku to nie czyste sprawy. Mówią, że zbałamucił bratu narzeczoną, potem go rozpoił, wykierował na dziada, a sam majątek zagarnął.
— Czytałem w któréjś gazecie, że jakiś Czujko ma miéć wzorowe gospodarstwo. Czyby to był ten?...
— A on ci, on. Dostał nawet medal na wystawie rolniczéj za to swoje gospodarstwo, ale cóż z tego, kiedy go ten honor dyjabelnie dużo kosztuje, bo nakładów potrzeba dużo, a zysku nie ma żadnego. — Tak samo i z fabrykami mu idzie, bo trzeba panu wiedzieć, że choruje na wielkiego przemysłowca. Powiadają że z Angliji przywiózł sobie tę chorobę. Postawił młyn amerykański i stracił na nim. Chciał założyć cukrownią na akcyje, ale nie znalazł wspólników. W końcu namówił jakiegoś kapitalistę z miasta, żeby razem założyć fabrykę machin, i narzędzi rolniczych, — ot właśnie tę, co się pali teraz. Nie wiele dałbym za to, że to on sam podpalił. Po takim człowieku wszystkiego spodziéwać się można.
— Jakiż miałby cel palić samego siebie?
— Żeby choć w części odbić straty, bo fabryka nie szła. U nas tu w okolicy gospodarstwo idzie po dawnemu, w maszyny nie wierzą, a jeżeli jaki taki potrzebował, to wolał sprowadzić przez żydów z zagranicy, niż od niego kupić.
— Czy tak zły miał wyrób!...
— Podobno nie.
— Więc pewno drogi?
— I to nie; ale widzi pan, jak kto nie ma miru między ludźmi, to choćby im chleb z miodem i masłem dawał, to i tak nie przynęci do siebie.
— W interesach sympatyja i antypatyja powinny być, zdaje mi się, obojętną rzeczą.
— Tak się panu zdaje. Do wszystkiego potrzeba szczęścia i przyjaźni ludzkiéj, a jemu zbywa na jednéj i na drugiem. Do czego się weźmie — to mu nie idzie, a bierze się do wszystkiego, bo to projektowicz jak mało. U niego pomysły jak róże miesięczne, co miesiąc co nowego.
— Powiadasz pan, że i na amerykańskim młynie stracił?
— A jakże — stracił z kretesem...
— To mnie dziwi, bo zdaje mi się, że okolica nie obfituje w młyny.
— Tak, ale o kilka mil ztąd żydzi postawili drugi, a że był bliżéj traktu głównego i do tego żydzi dali znacznie niższe ceny, więc go podcięli. Z żydami panie — to nie tak łatwa sprawa. To naród stworzony do handlu i spekulacyji. Ci umieją robić interesa. Gdzie szlachcicowi mierzyć się z nimi? — Ale bo też żyd nie trzyma służby, powozów, nie mieszka w salonach, zjé byle co, prześpi się byle gdzie, czasem i nie dośpi i nie dojé, gdy tego interes wymaga; to też kontentuje się mniejszym zyskiem i tam, gdzie szlachcic stracić musi, żyd wyjdzie cało i z zyskiem. A jemu się chciało rywalizować z nimi. Mrzonki panie, mrzonki... Czy wiesz pan, co on zrobił? Poodbierał u siebie żydom wszystkie arendy, propinacyje i obsadził katolikami. No i nie głupota to, proszę ja pana kochanego? I cóż pytam się zyskał na tém?
Karczmy jego przepadły, a żydzi teraz bij zabij na niego. Kto wie czy byłoby im przyszło na myśl stawiać młyn amerykański, gdyby nie to, że chcieli mu dokuczyć i poszli na udry. To naród równie mściwy, jak przemyślny, trzyma się za ręce i dlatego wiele może. Za jednego wszyscy się ujmą.
— A u nas brak solidarności i dlatego nic dziwnego, że taki Czujko upada ze swoimi projektami.
— On nas nie zna — to i my go znać nie chcemy.
— Można go było nie znać jako osobę prywatną, ale jeżeli występował w zamiarze podniesienia przemysłu krajowego i handlu, to popierać go w tém należało. Żydzi inaczéj zagarną wszystko; przejdą suchą nogą do ziemi obiecanéj przez to morze, które nas zaleje. Pod tym względem tedy jestem całkiem po stronie pana Czujki.
— Więc pan myślisz, że jemu idzie o nas, o dobro kraju? Bajki panie. Jemu idzie o własną kieszeń i nic więcéj.
— W tem nie widzę nic złego, że szuka zysku. Interes, to najsilniejszy czynnik w dziejach przemysłu. Poświęcenia nie wielką na tém polu odegrały rolę. Ale jeżeli interes pojedynczego człowieka przyczynia się do podniesienia bogactwa krajowego — to zdaniem mojém, obowiązkiem jest każdego, popierać takiego człowieka.
— To znaczy, że powinniśmy pracować na niego. Jeszcze tego by brakowało.
— Nie zrozumiałeś mnie pan. Idzie tylko oto, abyście tam, gdzie macie do wyboru między takim panem Czujką a żydami, nie dawali tym ostatnim piérwszeństwa. Czyż by to mogło nazywać się ofiarą ze strony którego z panów, gdyby mając kupować np. mąkę lub sprowadzić maszynę jaką, nabył ją od Czujki zamiast od żydów.
— Ba, to nie wszystko jedno, bo żyd i skredytuje i mogę mu jeszcze nawymyślać, co mi się podoba, a panu Czujce kłaniać się potrzeba i czekać w przedpokoju razem z lokajami, aż mu przyjdzie ochota wyjść i pogadać z człowiekiem.
— Więc taki dumny?
— Ba, ba, jeszcze jak. To dość spojrzéć na niego, żeby to widziéć. Mina jak u lorda, ręce ciągle w kieszeniach jak przyszyte, nos do góry niby dubeltówka wymierzona na gwiazdy, a nogami tak z pańska przebiéra, jakby po klawiszach chodził. Jedném słowem człowiek nieznośny, a przytém...
Niedokończył bo już dojechali do dworu, a wrzawa, jaka tam panowała, zagłuszyła jego słowa.
Na dziedzińcu w Lipczynach istny obóz. Mnóstwo koni, bryczek, ludzi krzątających się roje. Można było wszystko dokładnie widziéć, bo na dziedzińcu widno było jak we dnie od świateł, co szerokiémi smugami padały z jasno oświéconych okien i od blasku pożaru, który oświécał szeroko okolicę. Stajnie i wozownie nie mogły pomieścić koni przybyłych gości, umieszczono więc je na dziedzińcu. Służba domowa roznosiła obrok i sypała go obficie koniom to w opałki to w bryczki, a dwie służące z czeladnéj kuchni, stawiały dla furmanów garnki i misy z wieczerzą pod śpichlerzem na stole na prędce z tarcic złożonym. Karbowy tymczasem częstował ich okowitą, bo Radoszewski zalecał zawsze służbie nie żałować traktamentu dla przybyłych w gościnę. Więc téż na dziedzińcu było wesoło, gwarno, krzykliwie, zwierzęta i ludzie mieli w bród wszystkiego. Rozgościło się to wygodnie, jakby tu wiekować miało. Gdzie kto chciał to siadł, — gdzie chciał, postawił bryczkę i umieścił konie. Porządku ani ładu nie było żadnego, — to téż nasi podróżni przybywszy ostatni, nie mogli już wjechać w dziedziniec — tak wszędzie było pełno. Musieli więc wysiąść z bryczki i piechotą przeciskać się przez ten tabor koni, wozów, bryczek ku dworowi.
— A co — nie mówiłem? — odezwał się pan Jacenty do swego towarzysza idąc naprzód i torując mu drogę — nie mówiłem, że znajdziemy tu dużo ludu? — to się bardzo często zdarza w Lipczynach. Istny dom zajezdny.
— W którym się jednak nic nie płaci — dodał technik z uśmiechem.
— Za taką gościnność płaci się sercem — rzekł Jacenty sentencyjonalnie.
— Z nieograniczonym terminem wypłaty.
Jacenty nie słyszał już tego dodatku, bo stanęli właśnie koło otwartego okna, z którego wraz ze strugą światła i gorąca, płynęła chaotyczna wrzawa, z któréj od czasu do czasu wyskakiwały głośniejsze wykrzyki radości, toasta, homeryczne śmiéchy lub brzęk tłukącego się szkła. — Zabawa była w całéj pełni. Wino dodawało rezonu i humoru...
— A co — prawda — wesoło i ochoczo? — spytał Jacenty zatrzymując się dla swego towarzysza, który zabłąkał się między dyszlami i pozostał nieco w tyle. — U Radoszewskiego zawsze tak. Stary ma dar zabawiania gości i animowania wesołości. Zobaczysz jak cię przyjmie serdecznie. Za pół godziny będziesz się czuł jak u siebie. Tu się pan będziesz mógł przypatrzyć staropolskiéj gościnności.
To rzekłszy wziął technika pod rękę i wprowadził po paru schodach do obszernéj sieni, gdzie stał duży stół przygotowany do wieczerzy. Drzwi od sieni były na rozcież otwarte do świetlicy (tak Radoszewski nazywał swój salon) i zebrani tam goście wnet spostrzegli przybyłych.
— Jacuś, Jacenty, dawaj go tu!... — zawołało kilka głosów dobrze już rozmoczonych w winie; połowa gości wytoczyła się do sieni na niepewnych nogach z kieliszkami w ręku. — Okrążono przybyłych i zarzucono ich pytaniami.
— A ty zkąd się tu wziąłeś Jacusiu? — hę?
— Myślałem, że nasz poczciwy Radosio się pali — tak siadam i wio co prędzéj. — Wesoły okrzyk radości buchnął z kilkunastu piersi potężnych.
— A to jakbyśmy się zmówili, bo i my tak samo.
— I my, i my — powtarzali inni z tyłu.
— Słuchajno Radosiu — to i Jacek był pewny że się u ciebie pali.
Słowa te zwrócone były do małego, tłuściutkiego człowieczka, który w towarzystwie kilku gości spieszył z dalszych pokoi na powitanie przybyłych. Był to gospodarz domu. Figurka na pozór nie poczesna, nie uderzająca ani wspaniałością postawy, ani typowémi rysami. Krępy, przysadkowaty, z twarzą zarumienioną i świécącą się od potu, kulkowatym noskiem, strzyżonémi wąsikami, z oczami osadzonémi na wiérzchu jak porcelanowe gałki i łysiną wyglądał raczéj na oberżystę niż na obywatela. Kto wié czy nie téj pospolitości winien był także po części popularność, jakiéj używał w powiecie. Ludzie nie lubią tych, którzy ich przerastają lub czemkolwiek odróżniają się, a pan Radoszewski wyglądał sobie na bardzo zwyczajnego człowieczka. Dopiero po bliższém poznaniu figurka ta nabierała wartości, bo w tych niepozornych kształtach, oblanych tłuszczem, kryły się niezmierne skarby szlacheckiéj tradycyji. Radoszewski wcieleniem był wad i cnót staropolskich. Ruchliwe grono gości zasłaniało nam co chwila małą figurkę gospodarza podając ją sobie z rąk do rąk wśród serdecznych wykrzykników.
— A to dopiéro, jakbyśmy się zmówili.
— Wszyscyśmy się przelękli o ciebie.
— I hurmem się zjechali.
Tak odzywano się ze wszystkich stron a gospodarz na to:
— Poczciwi sąsiedzi, kochani sąsiedzi!... Kto ma takich zacnych a uczynnych sąsiadów i przyjaciół, — ten może spać bezpiecznie. Nie zginie — jak Boga kocham, nie zginie.
— Nie zginie — nie zginie — powtarzała chórem szlachta.
— Zacni, poczciwi, niech wam to Bóg wynagrodzi, piszczał gospodarz dyszkantem i ociérał łzy, jakie mu rozczulenie wyciskało z oczów i rzucał się w coraz inne objęcia. Jacenty zbliżył się także z kolei i wyściskawszy i wycałowawszy z dubeltówki Radoszewskiego rzekł, przedstawiając mu swego towarzysza.
— Przedstawiam ci mego gościa — inżyniera pana Kowalskiego...
— Z Sandomiérskiego? nieprawda, nieprawda? — zagadnął przybyłego Radoszewski.
— Nie panie, jestem ze Lwowa.
— Może syn Jędrzeja, który umarł przed czterema laty?
— Nie, mój ojciec żyje chwała Bogu.
— To nic. — Będzie to jeden także pewnie z moich znajomych, bo znałem wielu Kowalskich; byłem nawet z jakimś Kowalskim w szkołach. Może to i on, bo rysy pańskie nie są mi obce...
Przypominają mi kogoś dobrze znajomego...
Było to zwyczajem Radoszewskiego, że w każdym gościu wchodzącym w dom jego, dopatrywał zawsze jakiegoś stopnia kolligacyji lub znajomości, a to dlatego, by mógł jako już niby z dobrym znajomym, stanąć odrazu na poufałéj i serdecznéj stopie i żeby gość nie czuł się obcym u niego. Zaraz potém następowały serdeczne pocałunki, a potem toast na cześć nowego gościa. Tą koleją odbywało się powitanie aż do wejścia służącego, który przyszedł poprosić do kolacyji.
Gospodarz zwrócił się do gości i odezwał głośno:
— Pozwólcie kochani sąsiedzi na skromną przekąskę. — Czém chata bogata tém rada...
Ruszono hurmem do stołu... Miała to być zaimprowizowana kolacyjka dla niespodziewanych gości, za któréj skromność gospodarz już naprzód przepraszał, a tymczasem technik zobaczył ze zdziwieniem zastawę, jakiéj nieraz w zamożnych domach nie spotkać. Wszystkiego było po uszy jak na odpustowym obiedzie. — Patrząc na to trudno było uwierzyć, że się jest w domu zrujnowanego szlachcica, który ostatkami goni.
Pan Jacenty widocznie przesadził, pomyślał sobie technik — tu przecież ruiny nie znać, — a patrząc z jakim apetytem i humorem sprzątali kochani sąsiedzi z półmisków, zrobił sobie uwagę, że przecież nie mianoby litości objadać tak bankruta; taka uczta byłaby chyba stypą pogrzebową.
Miał czas do robienia sobie uwag, bo żadna rozmowa nie zawiązała się jeszcze przy stole. Wszyscy zajadali w milczeniu. Życzliwość sąsiedzka i wino wytrawiło żołądki, wszyscy byli przy apetycie, to też jedli aż się uszy trzęsły. Przez dłuższy czas nic nie było słychać tylko brzęk widelców i nożów, a wśród tego urywane wykrzykniki na pochwałę potraw i gospodarza.
— Wyborne!
— Wyśmienite.
— Delicyje prawdziwe!
— A już to można powiedziéć, że u ciebie Radosiu kuchnia jak rzadko.
A gospodarz z wyładowanémi jedzeniem policzkami kłaniał się i zapraszał by jedli i dziękował za pochwały. Trwało to dość długo. Dopiéro gdy żołądki należycie wyładowano, gdy były jak to mówią nalane i nadziane, rozpoczęto rozmowę. Z ilością wypitych kieliszków wzmagała się serdeczność i rozmowa. Każdy chciał się wygadać; to też słowa krzyżowały się i plątały jak w babelskiéj wieży. Z kolei przyszedł na języki i Edward Czujko.
— Jemu tam ciepło teraz — odezwał się jakiś jegomość siedzący naprzeciw Kowalskiego, zatarł ręce z uciechy, zaśmiał się jak zachrypnięty kogutek; a w małych oczkach jego zamigotało, jakby kto łepek od szpilek w nie wsadził.
— Toż się tam musi uwijać teraz — zrobił uwagę pan Fiderkiewicz a staromłodą jego twarz zakonserwowaną jak ogórek w occie, pokrzywił śmiech w mnóstwo zmarszczek.
— No radbym teraz widzieć tego sztywnego Anglika — zahuczał tubalnym głosem stary Nemrod téj okolicy — Protasiewicz.
— Pewnie od tego gorąca zmiękł trochę i roztajał, wtrącił ktoś z tyłu.
— Gdzie tam — odezwał się gospodarz — wyobraźcie sobie, zastałem go z cygarem w ustach, z ręką w kieszeni, przypatrującego się pożarowi, jakby kto na ten przykład przypatrywał się sztucznym ogniom.
— Więc byłeś u niego?
— To się rozumie. Ponieważ to zawsze sąsiad, trudno mi było patrzéć spokojnie na jego nieszczęście, więc tedy mospanku jak tylko zobaczyłem że gore, zabrałem na wóz czeladź, wiadra, drabiny, osęki i pojechałem.
— Ja bym tam nie pojechał — odezwał się ktoś kogucim głosem.
— Ani ja, ani ja — zawołało kilku innych.
— To powinna być nauczka dla niego, jak to źle nie miéć przyjaźni z ludźmi.
— Niechby się spalił z kretesem.
— Za poczciwyś mój Radosiu, za poczciwy. Tacy ludzie nie warci tego.
— To był mój obowiązek sąsiedzki i dla tego pojechałem. Ale teraz żałuję tego...
— A widzisz.
— Tacy ludzie nie umieją być wdzięczni.
— Wyobraźcie sobie, ciągnął daléj gospodarz — ja przyjeżdżam z całą ochotą i serdecznością ratować go, a on mi na to: nie potrzebnie się sąsiad fatygowałeś — bo wszystko jest assekurowane...
Szkoda zachodu, zwłaszcza że ratunek już prawie niemożebny. Zgłupiałem, zrobiło mi się tak, jakby mnie kto zimną wodą polał...
— A co? wychodzi na moje — zawołał ucieszony Jacenty zwracając się do technika — jemu szło o to, aby się wszystko spaliło.
— A to dla czego? — zawołało kilku.
— Bo mu assekuracyja wróci więcéj niż fabryka była warta. To majster panie...
— Więc sąsiad dobrodziéj myśli, że to umyślnie podpalono? — zapytał Protasiewicz...
— U niego to wszystko możebne — odezwał się Jacenty.
— A nie... nie... Co prawda to prawda, zaprotestował gospodarz, podpalone było i to przez złość. Sam to mówił.
— Tak mu wypadało teraz gadać.
— Być może, że ktoś przez złość podpalił. Już podobno trafili na ślad.
— I któż? Może żydzi.
— Nie. Jakiś Szymon Łaś...
— Ojciec cyganki?
— Tak. — A — to oni prawują się z Czujką o grunt. Cyganka rości sobie jakieś pretensyje. A że kilka dni temu przegrała proces więc bardzo prawdopodobnie, że to od nich wyjść musiało. Poprostu musieli się zemścić. Posłano zaraz dworskich do mieszkania Łasia i nie zastali go w domu, a cyganka była mocno zmieszaną i nie umiała powiedziéć gdzie ojciec. Oj wszystko pokazuje, że to oni.
— To będzie ciekawa sprawa. Nasz Procesowicz ładny by z tego procesik wyprowadził. Prawda Sewerynie?
Słowa te skierowane były do szpakowatego jegomości chudego, wysokiego i ziemianego koloru, który z nastrzępionemi wąsami siedział w końcu stołu i nie mieszał się wcale do rozmowy. Nazywano go powszechnie Procesowiczem, bo miał żyłkę do pieniactwa. Dawniéj nawet był adwokatem, potém ożeniwszy się osiadł na wsi, ale zajęcia gospodarskie nie mogły go powstrzymać od uprawiania zawodu, do którego nawyknął. Prawował się z sąsiadami, z włościanami, z żydami o byle co, o kawał zaoranego pola, o wypasioną łąkę, o najmniejszą szkodę w lesie. — Mieszkanie jego założone było aktami sądowémi, — życie całe przepędzał na wózku jeżdżąc na termina. Zdarzało mu się często wygrać sprawę, ale ostatecznie przegrana zawsze była po jego stronie, bo jeżeli zyskał w procesie kilka reńskich, to przez zaniedbanie gospodarstwa stracił kilka set za to, a nieraz i więcéj. To też zabrnął w długi — i ratował się tém, że drugim prowadził interesa. Szczególniéj żydzi, u których siedział w kieszeni, wysługiwali się nim. Procesowicz lubiał przytém zjazdy sąsiedzkie, gdzie popisywał się chętnie adwokacką wymową. Toteż zdziwiło wszystkich, że tego wieczora siedział cicho jakby mu kto usta zamknął na kłódkę.
— Sewerciu! — zapytał go gospodarz — co się tobie dzisiaj stało? — Czy proces jaki przegrałeś.
— E, dajcie mu pokój — to kolejarze tak mu krwi napsuli. Nie mógł ich zmusić, żeby koléj poprowadzili przez jego wiosczynę, choć się nałaził za tém.
— Tak, toby go podreperowało. Wziąłby gruby grosz za swoje wydmy i piaski, na których nawet kartofle rodzić się nie chcą.
— Sprocesuj ich, radził któryś jowialny.
— Ba i tego próbował, — odezwał się inny, — ale mu się nie udało.
— Powinieneś Bogu podziękować, — rzekł gospodarz — że twoją wieś ominęli. — Jakbym ja był szczęśliwy, żeby się to mnie stało. Ale oni gwałtém dybią na moje Lipczyny. Najpiękniejszy kawałek ziemi chcą mi zabrać pod koléj i do tego kawał lasu. — Ale niedoczekanie ich!... Nie dam ani piędzi ziemi, — zawołał uderzając w stół.
Jacenty poglądał niespokojnie na młodego technika. Słowa gospodarza były potrochu obrazą dla niego, bo on to reprezentował koléj. Chciał jakoś zagodzić tę sprawę i dlatego odezwał się prędko:
— Ależ Radosiu wywłaszczą cię — zmuszą — mają do tego prawo. Nieprawdaż panie Kowalski. Bo ten pan od kolei.
— Pan od kolei — a to przepraszam — ale to się nie stosuje do pana. Pan robisz co ci każą, ot tak jak żołnierz na wojnie: każą mu się bić i bije się, bo to jego obowiązek. Tu tylko zarząd winien.
— O ile wiém, — odparł Kowalski — przyspieszenie budowy kolei ma jedynie na celu, aby przyjść w pomoc ludności wiejskiéj, zagrożonéj głodem i podnieść byt obywateli zrujnowanych kilkoletniémi klęskami i nieurodzajami.
— Terefere mospanie dobrodzieju — wyrwał się Fiderkiewicz — kolei nie było, a ludzie żyli. Jak chcą pomódz, to niech stworzą nam kredyt w banku, a ludowi niech dadzą zapomogę w ziarnie i gotówce, to przecież krótsza droga. — Kto tam na tém zarobi, chyba żydzi.
— Dla czego koniecznie żydzi? — Macie panowie lasy, szaber, kamień — to wszystko można będzie spieniężyć.
— A kto będzie pilnował roli? — To nie dla nas interes.
— Niech ich tam las trzaśnie z ich koleją — huknął tubalnym głosem Nemrod — nie mieli co lepszego robić jak koléj. Jeżeli dotąd było mało zwierza w lasach, to teraz go wcale nie będzie, — nie będzie nawet po co ze strzelbą wyjść w pole.
Jacenty chciał znowu osłodzić swojemu przyszłemu in spe zięciowi tę pigułkę — i odezwał się żartobliwie.
— Naszemu Nemrodowi idzie tylko o to, żeby miał gdzie polować. Gdyby to od niego zależało, toby wszystkie pola zamienił w lasy, a ludzi w dzikie zwierzęta. — A co, nieprawda kochany Protaziu?
Nemrod się roześmiał serdecznie, śmiech ten sprawił trzęsienie na całéj okazałéj powierzchni jego ciała — szczególniéj w okolicy żołądka i podbródka. Zapóźno przypomniał sobie, że za ostro wyraził się może o kolei wobec jéj reprezentanta i dla złagodzenia słów swoich dodał:
— No, koléj ma także swoje dobre strony; nie można zaprzeczyć...
— A tak — podchwycił inny — n. p. moja jejmość cieszy się już z tego, że nie będzie potrzebowała trząść się po złych drogach na odpust do Słupczowa, a za pięć godzin będzie mogła być u swojéj ciotki w Krakowie — to mi jazda, aż miło.
— Tak, pod tym względem, to będzie wygoda — wtrącił ktoś znowu.
— I za tę wygodę — odezwał się gospodarz — trzeba będzie pozwolić pokrajać sobie nasze cudne łany, przetrzebić stare lasy, zeszpecić najpiękniejsze okolice. Jak im przyjdzie ochota — to gotowi jeszcze przez nasze cmentarze wytykać linie i gnieść maszynami święte prochy naszych ojców. Mówcie sobie co chcecie, ale te koleje z przeproszeniem pańskiém (te słowa zaadresowane były do technika) to wymysł szatański — i dla tego ja nie dam ani kawałka ziemi.
— To cię wywłaszczą.
— Niech wywłaszczą — odezwał się z ferworem gospodarz znowu pięścią w stół uderzając, że aż szklanki i kieliszki zabrzęczały — niech wywłaszczają: niech biorą gwałtem, a dobrowolnie nie dam, jakem Radoszewski.
— To znaczy, że zamiast wziąć za morgę 600 reńskich a może i więcéj, dostaniesz pan zaledwie trzysta, gdy z urzędu pójdzie szacunek — odezwał się technik żywo, bo nie mógł słuchać spokojnie takiéj gadaniny.
— I tego nie wezmę — odparł Radoszewski, — bo ja ziemią ojców moich frymarczyć nie myślę.
Technik chciał znowu coś odpowiedzieć, gdy Jacenty wstrzymał go — i biorąc za rękę szepnął:
— Daj pan pokój, nie draźnij go, bo to na nic się nie zda. — Dziwak i basta. Na tym punkcie nie ma z nim co gadać...
Ale Kowalski nie dał się wstrzymać tym argumentem i znowu zabrał głos:
— Z tego co tu słyszę — rzekł — zdawaćby się mogło, że nie można było bardziéj dokuczyć panom, jak prowadząc koléj przez tę okolicę; gdy tymczasem gdzieindziéj proszą się o to jak o największe dobrodziejstwo. Bo rzeczywiście droga żelazna jest dobrodziejstwem, gdyż łączy odległe miejsca z całym organizmem świata ucywilizowanego. Koleje to arteryje, w których pulsuje życie ludzkości. — Przez koléj okolica ta wejdzie w bliższy i łatwiejszy stosunek ze światém...
— I cóż zyskamy na tém połączeniu? — spytał Szperacki, chodząca opozycja, zerwawszy się ze stołka i stając jakby do pojedynku naprzeciw Kowalskiego. — Co zyskamy — pytam się? — Chyba to, że zagranica będzie miała łatwiejszy przystęp do zarzucenia nas swojémi wyrobami, za które oddamy ostatni grosz jeszcze dziś trzymający się jako tako kieszeni, bo go się nie ma sposobności pozbyć.
— Jeżeli koléj będzie nam zabierać grosze, to będzie je także przywozić za nasze produkta...
— I ktoż to weźmie? Chyba żydzi, bo ci mają handel w swoich rękach.
— To trzeba się postarać, aby nie był ich przywilejem wyłącznym. Po co nam tak kosztownych pośredników?
— Ciekawym kto będzie chodził koło roli, jak szlachta zacznie kupczyć? My nie mamy do tego ani głowy, ani czasu. — Od tego jest panie żyd, żeby handlował i szachrował, a szlachcic...
— Żeby pracował na żyda, — dokończył z ironicznym uśmiechem Kowalski.
— Dla czego ma pracować — odparł zbity nieco z toru tą uwagą Szperacki i urażony opozycyją młodzieniaszka. — Przecież żydowi nie daje się darmo. Ja sprzedaję a on kupuje.
— Tak, tylko jak kupuje? — Obywatel cały rok się mozoli, pracuje, boryka się z żywiołami, z ludźmi, — i w końcu zamiast zysku wpada w długi, a żydzi robią majątki.
— Więc cóż na to za rada?
— Za granicą są spółki, domy komissowe, które prowadzą interesa bezpośrednio na innych targach europejskich. Coś podobnego możnaby zrobić i tutaj, a koléj ułatwi właśnie to zadanie.
— Na to trzeba dużo rzeczy.
— Przedewszystkiem solidarności.
— I pieniędzy, których u nas brak.
— Z czasem się znajdą.
— Ba, ba, ba, — czekaj tatka latka.
— Ale bardzo naturalnie — nie ma o czém gadać. Szkoda czasu.
— Ot, weźmy się lepiéj do roboty. Taroczek czeka — zaproponował ktoś.
— Chodźmy do taroka, — zawtórowało kilku i gromadnie ruszono się od stołu. Znowu po kolei każdy wyściskał gospodarza, a ten znowu przepraszał gości za skromne przyjęcie, wycałowano się z dubeltówki i wszyscy przeszli do świetlicy, gdzie już czekały rozłożone stoliki, karty i wino.
I pan Jacenty wielki amator taroczka i wszystkich gier w karty — bo jak mówił — dawały mu one chwile wytchnienia i zapomnienia o kłopotach — pociągnął także za innymi zapomniawszy całkiem o swoim towarzyszu inżynierze. Ten nie poszedł za wszystkimi, nawet z pewnym rodzajem lekceważenia i pogardy poglądał za tłoczącymi się do stolików — a potém wyszedł do ogrodu. W ogóle można było zauważyć z całego jego postępowania, że całe otoczenie, w którém się dziś przypadkiem znalazł, traktował trochę z góry, z pewném poczuciem wyższości, którą może usprawiedliwiało zachowanie się biesiadników, ale nie usprawiedliwiał wiek młody i możnaby go z tego powodu posądzić o zarozumiałość.
Dla wytłómaczenia tego rysu w charakterze inżyniera muszę dodać, że od bardzo młodych lat przebywał za granicą, gdzie nabrał dużo uprzedzeń do swoich. Uprzedzenie to spotężniało jeszcze po powrocie. Ukończywszy studyja techniczne powrócił do kraju, jakkolwiek za granicą ofiarowano mu, jak na początek, wcale korzystną posadę. Wrócił, bo życzeniem ojca jego było, aby pracował wpośród swoich i dla swoich. Tymczasem pokazało się, że w kraju nie było co robić — że nie mógł znaleźć dla siebie miejsca. Właściciele fabryk, których tak niewiele ma Galicja, z niedowierzaniem spoglądali na młodego człowieka przedstawiającego im świadectwa uzdolnienia: traktowali protekcyjonalnie, obiecywali jakby z łaski jakie zajęcie, — w rezultacie, gdy się jakie miejsce pokazało, obsadzali je niemcem. To w młodym inżynierze wzbudziło słuszny żal i oburzenie, z gorzką ironią począł obserwować fatalny stan rodzinnych stosunków i coraz więcéj zrażał się do nich. Byłby wyjechał znowu i może na zawsze, gdyby go ojciec nie był powstrzymywał przedstawiając mu, że każdy początek trudny, że właśnie powinien zostać i starać się wszelkiemi sposobami umieścić w jakiéj fabryce, w jakiém przedsiębiorstwie i tam działalność swoją rozwinąć, aby przekonać ziomków, że nietylko obcy może coś zrobić w przemyśle.
— Galicyja, — mówił mu, — zaczyna się teraz budzić do pracy, potrzeba więc być pod ręką, w pogotowiu, aby obcy nie zajęli wszystkich gałęzi przemysłu u nas, aby nas nie wyparli ze wszystkich stanowisk.
Młody człowiek tedy pozostał, a że nie chciał siedziéć i czekać z założonémi rękami, przyjął tymczasowo miejsce przy budującéj się kolei, nie puszczając jednak z oka śmiałych planów, o których urzeczywistnieniu marzył zawsze. Młodéj duszy pełnéj zapału, szlachetnéj dumy i nauki, uśmiechała się ta myśl, że on będzie jednym z tych, którzy podniosą przemysł w Galicyji. W tym celu bacznie obserwował stosunki miejscowe, poznawał kraj i ludzi. To też nic dziwnego, że to co widział i słyszał w domu Radoszewskiego, nie bardzo ucieszyć go mogło. Ludzie tacy, jak ich tutaj poznał, odejmowali mu wiarę w urzeczywistnienie jego planów, a przynajmniéj odwlekali to urzeczywistnienie na bardzo długo.




II.
Podsłuchane — podpatrzone.

Ogród Radoszewskiego odpowiadał całkiem jego usposobieniom. Nie było w nim ani szerokich gazonów, ani pięknych grup drzew, ani sztucznych klombów. Podzielony był prostémi ścieżkami na kwatery obsadzone krzakami porzeczek i agrestów. W środku kwater między bujną trawą ślady drzewa owocowego, a daléj ku płotowi w końcu ogrodu maki, koper, kminek, sałata i wszelkie ogrodowizny, rozsiadły się gęsto na pulchnych zagonach. Ogród ten otaczały z dwóch stron grabowe gęste aleje, datujące się jeszcze od królowéj Bony, która tę modę wraz z włoskiémi topolami wniosła do Polski i najprzód ją zaaklimatyzowała w biskupich i zakonnych dobrach. Gęsta ciemność panowała w téj chwili w aleji; zaledwie tu i owdzie przez liście jak przez sito przelewały się srébrne strugi księżycowego światła, które w przeróżnych arabeskach haftowało ciemności. Aleje kończyły się koło domu z jednéj strony kilkoma rozłożystémi lipami, pod któremi stały dębowe stoły i ławy. Tam Radoszewski gościł zwykle za dnia kochanych sąsiadów.
Do tego miejsca zmierzał inżynier wyszedłszy z domu, gdy w drodze zatrzymał go jakiś dźwięczny, młody głosik, który wydzwonił nad nim zapytanie:
— Prawda Kundusiu, że już gaśnie?
Kowalski podniósł głowę w stronę zkąd głos dochodził i ujrzał na ganeczku na tle oświéconych drzwi ostro zarysowany cień panienki, w krótkiéj sukience, w długich, jasnych warkoczach z zakasanémi powyżéj łokcia rękawami. Panienka miała główkę podniesioną i zwróconą w stronę Zagajowa, w miejsce na którém złociła się już bardzo niewyraźnie łuna dogorywającego pożaru.
— O! już znacznie przygasło, — odezwał się głos rozstrojony i nosowy kobiety, która stała w zacienioném miejscu i dla tego mało co widzieć ją można było.
— Więc powiadasz, — odezwał się znowu świeży głosik — że nic im się złego przez to nie stanie?...
— Nic zgoła. Jegomość mówił, że mieli wszystko assekurowane i wrócą im co do grosza.
— To chwała Bogu, chwała Bogu — powtarzała z uciechą panienka.
Inżynier słuchał tego głosu, byłby tak słuchał bardzo chętnie godzinę i dłużéj, bo głos ten robił na nim podobne wrażenie, jak śpiew słowika w letniéj nocy — tak mu jakoś w sercu było dobrze, jakby kto w niém otworzył okienko i zapuścił promień słoneczny. Uczuł w sobie wiosnę. I widok panienki, również jak jéj głos, miał dla niego coś pociągającego z przyjemnością też przypatrywał się zakryty cieniem drzewa, owemu zjawisku na ganku. Księżyc pomógł mu do tych obserwacyj, bo wyjrzał właśnie z zachmury i rzucił cały snop promieni na śliczniuchną twarzyczkę i błyszczące oczy dziewczęcia. Dziwnie uroczo i tajemniczo wyglądała między témi dwoma światłami, niebieskawém księżyca i złocistém — od lampy pokoju. Twarzyczka jéj była w téj chwili podobną do róży, z powodu silnych rumieńców, które paliły się na niéj, co pochodziło ztąd, że panienka niedawno wybiegła z kuchni, gdzie zajęta była pieczeniem ciastek. — Miała jeszcze na sobie fartuszek biały i rączki mąką ubielone...
Nie miejcie mi za złe, że biorę bohaterkę, prosto z kuchni, od ciastek i konfitur, gdy jest tyle innych panien, któreby miały większe do tego pretensyje, jak np. nie szukając daleko córki pana Jacentego, w tym właśnie czasie wystrojone, ublanszowane, udrapowane, oczekujące przybycia ojca z mniemanym konkurentem — i gubiące się w domysłach, co mogło być powodem spóźnienia. W przekonaniu tych panien nie kto inny, tylko one przeznaczone były na główne bohaterki tego romansu — i nie darują mi zapewne nigdy, żem nad nie przeniósł nieokrzesaną Bronisię, podlotka dopiero wyzwolonego z klasztoru, nie umiejącego jeszcze chodzić w białéj sukni, nie noszącego koka, nie mrużącego arystokratycznie oczów. Bronisia nie potrzebowała nic sobie dodawać, śmiała się chętnie i często i to tym śmiechem głośnym, serdecznym, który odkrywa... swobodę duszy i białe ząbki. Pożar w Zagajowie zmącił na chwilę tę wesołość, ale skoro się dowiedziała od Kundusi, że właściciel nie poniósł żadnéj straty, wróciła znowu do dawnego humoru i klasnąwszy w ręce z uciechą zawołała:
— O! to w niedzielę będą u nas. Pan Walery przyjedzie z pewnością skoro już wié, że wróciłam z klasztoru.
— Tak — i będzie jadł przypalone ciasteczka...
— Ach, moje ciasteczka, — zawołała Bronisia z przestrachem i rozwartémi rączkami rzuciła się w głąb pokoju, a za nią poszła Kundusia. Inżynier słyszał jeszcze dobrze stąpania po wschodach młodéj panienki zbiegającéj do kuchni — i dziwna rzecz, zaciekawiło go dla kogo biegła z takim pośpiechem piéc ciasteczka — a lubo nie był wcale amatorem tego rodzaju przysmaków, czuł jakiś żal, jakąś niechęć do owego nieznajomego, dla którego przeznaczone one były na niedzielę. Byłby chętnie przyjął na siebie tę robotę, a przynajmniéj chętnie pogawędziłby zamiast niego z owém rozkoszném stworzeniem, które nań od pierwszéj chwili takie sympatyczne wywarło wrażenie. Sam nie wiedział czemu przypisywać to dziwne, niezwykłe zajęcie się panienką spotkaną po raz piérwszy i to tak przelotnie. Może tak silnie przemówiły za nią zmączone rączki i gospodarski fartuszek, może mu się spodobała, że ją zobaczył w tak poetycznéj, księżycowéj nocy; w fantastyczném oświetleniu księżyca; ale inżynier nie należał wcale do sentymentalnych marzycieli nocnych, był więcéj realistą choć realista z sercem, ale umysłem trzeźwym. I może dla tego właśnie czuł cały urok téj natury świeżéj, niesfałszowanéj sztuczną afektacyją, któréj panny po większéj części pożyczają sobie z książek. Po tyloletnim pobycie w mieście, wśród kobiet sztucznie wychowanych, Bronisia pociągała go urokiem świeżości, prostoty i natury. Była ona typem polskiego dziewczęcia, który pod wpływem cywilizacyji coraz więcéj się zatraca. Pod wpływem różnych czynników, jakie postęp przynosi, otrzymujemy okazy w dobroci doskonalsze od Bronisi, więcéj skombinowane i praktyczniejsze, ale inżynier pomimo całego szacunku, jaki żywił dla nowszych teoryj wychowania, w głębi duszy uczuł teraz sympatyją dla owych wiejskich dziewuszek kryjących się jeszcze tu i owdzie po dworkach szlacheckich — o których czytał tyle, a których okaz doskonały miał obecnie przed oczami. Wszystkie uprzedzenia, jakie nabył za granicą, zarzuty, jakiémi obarczał kobiety swego kraju, zbladły jakoś wobec Bronisi i zmalały. Czuł że gotówby się był przeniewierzyć w téj chwili swoim teoryjom. Długo stojąc nieporuszony myślał o tém; dopiero głośne krzyki, które słyszeć się dały wewnątrz dworu, wyrwały go z tego zaklętego koła. Krzyki pochodziły z świetlicy, gdzie wzniesiono czyjeś zdrowie z zapałem. Kowalskiego raziły te wrzaski pijanych i usunął się od nich w aleję grabową, która oddzielała ogród od gospodarskich budynków. Chodził po niéj czas jakiś, wreszcie usiadł na darniowéj kanapce.
Po jakimś czasie usłyszał za sobą dwóch ludzi, którzy chodząc po podwórzu rozmawiali ze sobą. — O ile poznać można było z głosu, zbliżali się ku téj stronie, gdzie siedział Kowalski — i w niewielkiéj od niego odległości zatrzymawszy się, ciągnęli daléj rozmowę. — Inżynier z początku nie zwracał uwagi na to co mówili, — ale powtarzane kilkakrotnie nazwisko Czujki, Łasia — zajęły go trochę, bo nazwiska te znał już z opowiadania pana Jacentego i innych biesiadników. A że rozmawiający zatrzymali się niedaleko z drugiéj strony płotu i nawet usiedli opodal — więc mógł dokładnie słyszeć ich rozmowę.
— Ba, ba — mówił jeden — nie złapią go oni tam tak łatwo. A choć złapią to się wykręci, jak już nieraz bywało. A czy jemu to nowina siedziéć w kryminale? Nasiedział się już dość za różne sprawki, bo to człek mściwy i uparty.
— Więc mówicie, że on to przez złość zrobił?
— To się wié.
— I o cóż mu tak chodzi.
— O, to długa historyja. To się jeszcze zaczęło za piérwszego pana, kiedym był oficyjalistą w Zagajowie. Było mi tam dobrze, wszystkim było dobrze, bo pan był dobry, nie taki, jak ten teraz. Niepodobny do tamtego choć rodzeni bracia. Ten twardy, nieużyty a dumny, a zaś tamten był miękki jak wosk, każdy z nim zrobił co chciał. To téż ludziska łazili do dworu jakby procesyją, to o ziarno na przednówku, to o opał na zimę, to o zapomogę na wesele, a w kumy prosili go co niemiara bo im szło o hojne wiązanie dla chrześniaków. A pan dawał i dawał, aż go upominać musiano, że ludziska nadużywają jego dobrego serca i że tacy nawet przychodzą po wsparcie co nie potrzebują tego. Ale on odpowiadał wtedy: to już ich grzech a nie mój. Wolę wesprzéć i takiego co nic nie wart, niż żebym miał przez to nieraz odmawiać takim, co tego istotnie potrzebują.
— A to uczciwe było panisko, — odezwał się drugi głos.
— Oj, co uczciwe, to uczciwe, ale cóż kiedy mu się ludzie nieraz źle odpłacili za jego dobre serce, ale najbardziéj dali mu się we znaki Łasiowie. Była to cygańska familija. Pan osadził to na roli, na Leśniczówce, z warunkiem żeby Łaś za to odrabiał ludziom we wsi kowalską robotą. Ale cygan — zwyczajnie cygan, na miejscu nie wysiedział. Bywało włóczył się po kilka miesięcy, ale gdzie bywał, co robił, nikt nie wiedział. Czasem wracał z grubym groszem, a rodzina jego postrojona w adamaszki i błyskotki, czasami znowu wracali odarci i biedni, a wtedy szli znowu do dziedzica z przeproszeniem i o zapomogę. Pan był miękki i dawał się przebłagać, szczególniéj gdy za Łasiami zaczęła prosić ich córka Anćka. Matka stroiła dziewczynę w korale, haftowane koszule, jedwabne chustki i wodziła ją po jarmarkach i odpustach, przechwalając się przed ludźmi z jéj urodą. To dziewczynę wbiło w pychę i próżność. Zrobiła się zalotną. Gdy ją dziedzic pierwszy raz zobaczył mogła mieć lat ośmnaście, a kształtna była jak świeca. Szatan wiedział co pokazać, żeby wywieść na pokuszenie. Dziedzic trochę kochliwy, lubił ładne buziaki i cyganka wpadła mu w oko — od tego czasu często zaglądał na Leśniczówkę. Ludzie we wsi poczęli już głośno gadać o tém, — Łasiowie sami wygadywali i cyganka nie taiła się z tém, że dziedzic bywa u niéj. Zaczęła się stroić — nie trudno się było domyśleć za czyje pieniądze. Łasiom z tém nieźle się działo, — dziedzic podarował im parę krów i pola kilka morgów przyczynił. Źle było — ale nikt nie śmiał przestrzédz dziedzica, bo to była draźliwa rzecz. Jednak jemu samemu po jakimś czasie otworzyły się oczy, bo rzadziéj odwiédzał teraz cygankę i nawet parę razy jéj nie przyjął, gdy przybiegła do dworu. W końcu wyjechał z domu na dwa miesiące, a w tym czasie cyganka powiła syna. Kiedy pan powrócił do domu, Łasiowa stara zaraz się zjawiła i prosiła o posłuchanie. Po paru dniach gruchnęło po wsi, że dziedzic cyganom darował sołtysostwo i przyłączył je do Leśniczówki. Było tego razem więcéj jak dwie kmiece role.
— I to może ten grunt o który się teraz prawowali?
— Tak to ten sam.
— No, więc im się prawnie należy, kiedy im dawny dziedzic darował.
— Ba, kiedy to nie koniec na tém. Darował — to prawda, bo taka była jego wola, ale potém żałował tego, bo młoda cyganka a bardziéj jeszcze jéj matka, która ją podmawiała i uczyła jak ma wyzyskiwać dziedzica, zamiast być wdzięczni za jego łaskę, nachodzili go z coraz nowémi pretensyjami. To przyłazili Łasiowie, to cyganka sama z dzieckiem na ręku przybiegała do dworu prosić raz wraz o coś nowego. A pan dawał i dawał, żeby się pozbyć natrętników; aż w końcu cierpliwości się przebrało i chciał się ich pozbyć, bo go wstyd było przed ludźmi, że się tak zaplątał, a bardziéj jeszcze bał się, żeby się to nie doniosło do Kalenicy, gdzie jeździł w konkury. Była tam panna jedynaczka, rozpieszczona, ale ładna co się zowie, choć nie rumiana, owszém bledziuchna i delikatna. Za to jéj oczy, to istne bławatki na śniegu, a umiała niémi tak patrzéć że cię po sercu łechtało. Pan mój często tam jeździł i starzy państwo go lubili a i panienka dość łaskawie na niego poglądała. — Słowem zanosiło się na weselisko. Cyganka coś zaczęła miarkować i stała się natarczywsza, a że dziedzic do dworu wpuszczać jéj nie kazał, więc go na gościńcu napastowała, a bywało nieraz ku Kalenicy się za nim puszczała. Była obawa, że tam do dworu kiedy za nim wpaść gotowa, bo była śmiała do bezczelności i gwałtowna; więc mogła to zrobić. Panu szło bardzo żeby do tego niedopuścić i chciał się co prędzéj pozbyć Łasiów i cyganki ze wsi. Odkupił więc od nich grunt i dodał jeszcze coś grosza, byle tylko wynieśli się w inne strony. Tak się téż stało. — Poszli gdzieś w świat i przez kilka miesięcy słychu o nich nie było. Pan odetchnął — a i my wszyscy we dworze kontenci byli z tego, że pan uwolnił się od takiéj plagi — i niezadługo spodziewaliśmy się wesela. — Wszystko się dobrze do tego składało. — Starzy państwo z Kalenicy chętnie przyjęli oświadczenie, panna z początku robiła ceregiele, ale w końcu zgodziła się — i ślub był zapowiedziany na drugą niedzielę zapustną. Młodszy brat dziedzica przyjechał z zagranicy i przywiózł panu powóz do ślubu, bo pannie zachciało się koniecznie nowego powozu. Właśnie oglądaliśmy wszyscy to cacko na podwórzu, gdy je rozpakowywano, kiedy naraz u bramy pojawiła się cyganka z dzieckiem na ręku, obdarta, brudna i zbiédzona. Pan nasz gdy ją zobaczył zbladł okropnie i zmieszał się. W pierwszéj chwili nie wiedział, co zrobić; ale służba, którą tak bezczelna natrętność cyganki do żywego oburzyła, bez jego rozkazu rzuciła się ku bramie, — i wypędziła cygankę daleko za wrota. Ale na drugi dzień przyszła znowu i to w czasie, gdy dziedzic z bratem wyjeżdżali do Kalenicy. Ja siedziałem wtedy na koźle obok furmana. Ten, gdy ją zobaczył zbliżającą się do powozu, zaciął konie i popuścił cugle. Musiało koło zawadzić ją trochę, bo wrzasnęła przeraźliwie, ale mimo to biegła jeszcze czas jakiś za nami zawodząc i klnąc na przemiany. Gdyśmy przyjechali do Kalenicy pan wyglądał jak ten, co go na śmierć prowadzą. Wcale nie miał miny konkurenta. Widocznie spodziewał się, że cyganka lada chwila wpadnie za nim do dworu, bo wychodząc z powozu polecił mi, bym czatował na drodze i nie puszczał jéj ku dworowi. Spełniłem rozkaz, ale cyganka czy przeczuwała to, czy też tak mocno okulała, że dojść nie mogła, dość że nie pokazała się wcale. Za to gdyśmy wrócili do Zagajowa dowiedzieliśmy się, że cyganka wniosła się do Leśniczówki i że Łaś wrócił także z nią i mieszka przy niéj. Łasiowa gdzieś podobno zmarła tymczasem podczas włóczęgi. Leśniczówkę uważali znowu jakby swoją własność. Probowaliśmy ją parę razy wyrzucić ztamtąd, ale to było niepodobieństwem, bo wyprawiała sceny, wrzaski nie do opisania; kładła się na ziemi, dzieckiem broniła się przeciw tym, którzy ją chcieli chwycić. Krótko powiedziawszy, nie można jéj było nic zrobić. Pan musiał podać skargę do sądu; ale sprawa ta nie mogła się tak prędko rozstrzygnąć, a tymczasem była obawa, że cyganka gotowa podczas ślubu zrobić jaką awanturę. Myśleliśmy nad tém, jakimby sposobem na ten czas wydalić ją ze wsi gdy tymczasem, ona sama usunęła się niewiedziéć z jakiego powodu. Może bała się dworskich ludzi, którzy się na nią odgrażali. Dość, że schowała się gdzieś bez śladu. Aż tu naraz na tydzień przed ślubem pojawiła się w Kalenicy w kościele i gdy ksiądz czytał ostatnie zapowiedzi naszego pana, podsunęła się ku ambonie i zawołała głośno: jest przeszkoda, o! jest przeszkoda — on ojcem tego dziecka — i powiedziawszy to podniosła dziecko w górę i pokazywała je na wszystkie strony.
— A to okropne! — Ta kobieta nie musiała chyba mieć spełna zmysłów.
— Gdzie tam. Dobrze ona wiedziała, co robi. Po ślubie jużby się jéj były wszystkie dochody urwały, dla tego użyła wszelkich sposobów, by pana skompromitować i zerwać małżeństwo. I to się jéj całkiem udało. Panna zemdlała i nieprzytomną wyniesiono z kościoła; potém rodzice pannę wysłali do Zagajówki — i odtad pan nasz więcéj tam się nie pokazał. Rozchorował się ciężko, a gdy po kilku miesiącach podniósł się z łóżka, to rodzony ojciec byłby go nie poznał, tak się zmienił do niepoznania. Schudł, zżółkł, podstarzał i wyłysiał.
— Pewnie to był tyfus.
— Tak doktorzy mówili. Ale jego nie to zjadło, tylko zmartwienie i wstyd przed ludźmi. Zamiast po chorobie przychodzić do siebie, on jeszcze więcéj zapadł na zdrowiu, bo się gryzł w sobie, a nie miał go kto uspokoić, pocieszyć. Brat był niby grzeczny, mieszkał przy nim w czasie choroby, ale to był zimny człowiek zawsze. To też nasz pan nie przylgnął do niego, unikał go, unikał wszystkich i siedział najczęściéj zamknięty w swoim pokoju. A jeżeli czasem pokazał się, to chodził jak błędny, nieprzytomny. Myśleliśmy że to dalsze skutki choroby, ale niestety przekonaliśmy się po jakimś czasie, że on pił. Tak. Desperacyja nauczyła go tego.
— Cyganka wysiedziała się jakiś czas w areszcie za znieważenie świętego miejsca, a potém wróciła do wsi na Leśniczówkę.
— I niewypędzono jéj ztamtąd?
— Było o to staranie. Sąd nawet wzywał pana, aby przysiągł, jako ten grunt Łasiom spłacił, ale pan nie stanął. Obojętnem mu już teraz było, bo cyganka nie mogła mu już zrobić nic gorszego nad to, co zrobiła. Zaniechał całkiem procesu i sprawa ta poszła w odwłokę. Po jakimś czasie brat wyjechał od niego, a w rok niespełna ożenił się z panną z Kalenicy.
— Jakto? Brat się z nią ożenił.
— Tak, tak. To pana naszego do reszty dobiło. Jeżeli dawniéj pijał w sekrecie, to teraz nie wstydził się już niczego, pijał po karczmach, po szynkowniach do upadłego — z desperacyji.
— To ta po części i słusznie mówią ludziska że brat go dobił. Ale że panna go chciała.
— Ha, był gładki, umiał się przypodobać a nęcił go posag panny, bo on sam nie miał nic. Zagajów należał do naszego pana wyłącznie, dostał go nie po rodzicach ale od ciotki, która go sobie bardzo upodobała. Ożenił się więc i osiadł w Kalenicy tuż pod okiem brata, niby na urągowisko. Powiadają, że raz pan nasz idąc z karczmy spotkał ich jadących powozem — może i prawda, bo odtąd nigdy nie chciał iść w tamtę stronę ku Kalenicy, nawet po pijanemu, a gdy widział kiedy jaki powóz lub bryczkę, to uciekał z gościńca ku lasom. Bał się zapewne spotkać z nimi. Unikał także innych panów, z którymi dawniéj żył w sąsiedzkiéj przyjaźni, jeżeli który z litości go nawiedził, to chował się przed nim, uciekał to do lasu, to do karczmy. Spotkał czasem dziada na drodze, to go zaciągnął nie do siebie ale do karczmy i pił z nim bez upamiętania. I na Leśniczówkę zachodził nieraz po pijanemu do cyganki, która od niego ostatni grosz wyciągała. Mówią że go namówiła do małżeństwa. Czy prawda nie wiém. Cyganka się sumituje na wszystkie świętości, że została jego żoną, ale świadków nie ma. Dziadek przy kościele, co miał być jednym ze świadków, dawno umarł, a służący Tomasz gdzieś się zapodział, że odszukać go nié mogą.
— No, a przecie w księgach kościelnych...
— Otóż widzicie w tym nieczysty interes, że właśnie w księgach kościelnych brakuje téj karty. Sąd dochodził i niémógł dojść w jaki sposób zginęła. Dla tego to proces tak się wlecze.
— No, a dziedzic nic nie poświadczył?
— Ba, kiedy dziedzic znikł. W przystępie rozpaczy czy pijaństwa znikł jednego dnia jak kamień w wodę — i trzechletni chłopak cyganki znikł także. Zaraz ktoś musiał dać znać o tém do Kalenicy, bo brat zjechał, majątek spisano i on wziął go w administracyję. Poodmieniał zaraz służbę, pozaprowadzał różne zmiany i zaczął gospodarować, jakby we swojém. I rzeczywiście niedługo potém Zagajów dostał się w jego ręce, bo w pół roku jakoś przyszła wiadomość o śmierci pana. Umarł biedaczysko gdzieś na drodze czy w karczmie; sąd sprawdził tożsamość osoby. Opis zgadzał się zupełnie, tylko to uderzało, że papierów żadnych przy nim nie znaleziono, ani chłopca którego zabrał z sobą. W taki sposób dzisiejszy dziedzic przyszedł do Zagajowa. Rozumié się, że zaraz chciał uprzątnąć cyganów z Leśniczówki, ale nie było to tak łatwo. Dwadzieścia lat blizko ciągnał się proces — i teraz jeszcze kto wié, jak będzie, bo choć dziedzic niby to wygrał proces, ale ja wiém, że cyganka nie ustąpi, a jeżeli ustąpi to nie daleko i będzie mu takie fajerwerki wyprawiać, jak dzisiaj naprzykład, — mnie się zdaje, że ktoś jest, co ich do tego podmawia i pieniądze daje na proces, bo oni by nie byli w stanie.
Opowiadanie to przerwał jakiś chłopak, który do mówiącego odezwał się:
— Proszę pana ekonoma, Abramko powiedział, że nie ma wina.
— Powiedziałeś mu, że się kwitki jutro zapłacą.
— Mówiłem. Ale powiedział, że i tak nie da, bo nie ma.
— No, no, już dobrze. Idź do kuchni.
Po odejściu chłopaka towarzysz ekonoma zagadał:
— Coś tu u was cienko...
— Oj, cienko, cienko. Resztkami się goni. Łata człowiek, jak może, ale trudno poradzić. Pan nie da sobie nic mówić o oszczędności. Zkąd wziąć to wziąć byle było czém gości przyjąć. To się kiedyś źle skończy. A szkoda, bo pan dobry i poczciwy.
— To prawda, nie żałuje nikomu. Ciekawym tylko, czy jemu dadzą, jak mu zbraknie.
— Nie będą oni go wtedy tak kochali. Ha, cóż robić, — trzeba będzie samemu pojechać do Abramka, bo wino musi być koniecznie. Panby nie zniósł tego, żeby gościom miało braknąć. Za kwadrans wrócę — to sobie może zagramy w maryjasza do puli. Zajedźcie do mnie...
Koniec téj rozmowy wytłomaczył Kowalskiemu zagadkę pozornéj zamożności Radoszewskiego. Były to ostatnie podrygi bankruta, wysiłki niszczące do reszty jego egzystencyję. Ruina ta wydawała mu się straszniejszą wobec wesołych śmiechów i głośnych toastów. Wyglądało to na stypę pogrzebową. Inżynier z obrzydzeniem słuchał téj pijanéj wrzawy — i chcąc się od niéj bardziéj jeszcze usunąć wszedł w drugą aleję grabową, którą idąc doszedł do części domu, gdzie panowała cisza i w dwóch tylko oknach widać było światło.
Mile go uderzył przy wejściu do téj części ogrodu silny zapach rezedy i lewkoniji, któremi gęsto były obsadzone ściéżki, pokręcone w różne esy i floresy, tak, że niewielka ta przestrzeń ziemi wyglądała jak misterny haft różnokolorowy. Przy świetle księżyca kolory mniéj jaskrawie wydawały się oku, ale za to więcéj fantastyczny był rysunek haftu z tajemniczémi cieniami, przetkany tu i owdzie srebrnémi promieniami. Znać było w téj części staranną rękę kobiecą, która z miłością i znawstwem umiała chodzić koło tego. Domyślni czytelnicy pewno dodadzą sobie w myśli, że rączka ta należała do młodéj i pięknéj osóbki, np. do Bronisi, tak samo może przypuszczał Kowalski, ale autor w interesie prawdy zaprzeczyć musi temu i przypomniéć, że Bronisia niedawno wróciła z klasztoru, a kwiatki sadzone jéj rączką jeszcze nie miałyby z czém chwalić się oku ludzkiemu. To co widział technik w ogródku było wyłączném dziełem staréj Kundusi, którą przed chwilą widzieliśmy na ganeczku obserwującą razem z Bronisią pożar w Zagajowie — i przypominającą o piekących się ciasteczkach. Był to typ staréj panny, typ wszechstronnie wyzyskany przez naszych powieściopisarzy ze wszystkiémi śmiesznościami i przymiotami. Włoskie topole, krzykliwy paw’ — i stara taka klucznica, należały do niezbędnych akcesoryjów dawnego domu. Nie będę więc nudził czytelników powtarzaniem znanego już opisu takich panien, dodam tylko, że Kundusia należała do ostatnich typów tego rodzaju. Było to z kościami poczciwe stworzenie, które nikomu w życiu krzywdy nie zrobiło. Wyglądała jak zawiędły grzybek, zajmowała się u pana Radoszewskiego całém gospodarstwem na którém znała się doskonale, była czynna, ruchliwa, ale zanadto dobre miała serce. Nie chciała nikomu krzywdy zrobić, każdemu chciała dogodzić i dla tego nie umiała nic zaoszczędzić. Radoszewski był z niéj kontent, bo umiała przyjąć gości po jego myśli, starała się odgadnąć gusta każdego, by znalazł na stole to co lubił. Oboje nie pytali co kosztować będzie przyjęcie, byleby u nich w domu nikomu na niczém nie zbywało. Przytém, była przywiązaną do domu, nie jak sługa, ale jak najżyczliwsza przyjaciółka. Bronisię kochała nad życie, a po Bronisi swoją suczkę Pinię. Pinia była jakby jéj córką — na nię przelała miłość macierzyńską, karmiła ją najsmaczniejszémi kęskami, pieściła i broniła od natarczywości dworskich brytanów i tylko czarnemu mopsowi pana sędziego z powiatowego miasteczka, pozwalała cieszyć się względami swojéj faworytki. W czasie, gdy Bronisia wyjechała do klasztoru, Pinia była jedyną nieodstępną towarzyszką staréj Kundusi, z nią rozmawiała w czarnych godzinach — jéj się radziła w trudnych okolicznościach i kierowała się jéj instynktem w ocenianiu ludzi. Na kogo Pinia szczekała i szczerzyła ostre ząbki, ten już nie mógł być uważany przez nią za dobrego człowieka. To też czeladź dworska i goście starali się przez ujęcie sobie Pini wkraść się do łask Kundusi i zyskać sobie protekcyjne u niéj dodatki do obiadu. Po przyjeździe Bronisi, Pinia zeszła na drugi plan, a stara klucznica całą troskliwość swoją zwróciła na córkę swego pana. Nią zajmowała się od rana do wieczora, uczyła ja różnych sekretów gospodarskich, które jéj się kiedyś po zamążpójściu przydać miały, dawała rady i nauki, ubierała ją według swego gustu, odprawiała nowenny na intencyję szczęśliwego jéj małżeństwa, a wieczorami na tę samą intencyję kładła kabały.
Właśnie przy takiém zajęciu zobaczył ją Kowalski spacerujący po ogrodzie. Siedziała w swoim pokoju przy stoliku na którym rozłożone były karty, a Bronisia z podpartą główką przypatrywała się uważnie i słuchała mówiącéj. Ponieważ okno z pokoju było otwarte, więc mógł dokładnie widziéć całe wnętrze kobiécego mieszkania. Było ono urządzone całkiem w stylu staroświeckim; wszystko tu przypominało przeszłość. Ściany na żółto malowane, piec kaflowy z polewą pstréj barwy, na któréj odbijały wypukłe figury zielonych papug, meble staroświeckiego fasonu obite wypłowiałym adamaszkiem, obrazy zczerniałe od starości, a ramy złocone osłonione były muślinem przed muchami i ubrane w robione róże. Po jednéj stronie stało łóżko Kundusi przykryte ciemną kołdrą w tureckie palmy, — nad łóżkiem obraz Matki Boskiéj z siedmioma mieczami, przed którym paliła się lampka w sobotę. Przy łóżku na małym stoliku leżało kilka książek do nabożeństwa, lekarstwo jakieś, prawdopodobnie na ból zębów, bo Kundusia od niepamiętnych czasów cierpiała na fluksyję, kalendarz i senniki. Druga strona należała widocznie do Bronisi, bo wyglądała jakoś świéżo i czyściéj, na łóżku bieliła się płowa kołderka, a przy łóżku stał bukiet z kwiatami.
Młody człowiek nie wiele uważał na te akcesorja, jego obchodziła głównie sama Bronisia, która z zadartą i nieco na bok przechyloną główką i zarumienioną twarzyczką, słuchała z uwagą i nabożeństwem słów kabały. Mógł się jéj teraz napatrzeć do syta a choć gorszył się sam swoją niedyskretną ciekawością, nie mógł zdecydować się odejść. Obrazek, jaki mu się przedstawił w ramach okna, uwięził go na miejscu. Był w nim dziwny urok, a choć inżynier nie wierzył w kabały, jednak nie mógł odmówić żywemu zajęciu się nią kobiét pewnéj poezyji. Obrazek ten miał dla niego nawet pewną tragiczną stronę, gdy sobie pomyślał, jak te dwie kobiety związane wzajemném przywiązaniem zaglądają ciekawie w daleką przyszłość, a nie wiedzą tego, co im jutro los gotował — i wśród grożącéj ruiny stawiają sobie wróżby o szczęściu. Myśli te byłyby go może bardzo melancholicznie nastroiły, gdyby Bronisia nie była się w téj chwili zerwała ze stołka ucieszona i klaszcząc w ręce zawołała:
— Więc przyjedzie czwórką — i oświadczy się. Ach Kundusiu droga — co to będzie za radość. Ale koniecznie czwórką musi przyjechać, jak przystoi na kawalera...
Te słowa pokropiły zimną wodą rozmarzoną trochę głowę inżyniera; przypomniały mu że ma przed sobą pannę, która nie rozumie oświadczeń bez czwórki koni i krakowiaka, i że niepotrzebnie ubolewał nad jéj przyszłością, gdy jest już taki, który o tém myśli. Całe jego zainteresowanie się tak mało mu znaną panienką, wydawało mu się chorobliwém marzycielstwem, którego się wstydził. Zły i niekontent z siebie odszedł od okna i przez furtkę wyszedł na dziedziniec.
Przed oficynami, koło których przechodził, stał jednokonny wózek, na wózku siedział jakiś szpakowaty jegomość i do parobka co mu oddawał lejce, mówił:
— Jakby się pan pytał o mnie, to powiédz żem pojechał do Haby i niezadługo wrócę. To powiedziawszy cmoknął na konia i ruszył ku bramie.
Kowalski poznał po głosie, że to był ten sam, którego słyszał koło sztachet opowiadającego historyję Czujków. Nie trudno mu było zgadnąć, w jakim interesie pojechał do Haby.




III.
Żydowska rodzina.

Abraham Habe był propinatorem w Lipczynach. Dawniéj trzymał karczmę w Zagajowie, ale odkąd nastał dzisiejszy dziedzic nienawidzący żydów, Habe usunąć się musiał. Powiedziano, że używał wszelkich sposobów, aby się utrzymać, używał protekcyji znajomych Czujki, dawał nadzwyczaj wysoki czynsz, ale wszystko to nie pomogło. Czujko za żadne piéniądze nie chciał odstąpić od zasady, jaką przyjął, aby nie mieć żadnych stosunków i interesów z żydami. Habe nie mógł mu tego zapomniéć i usadowiwszy się w Lipczynach rozpoczął ztamtąd skrytą podjazdową wojnę przeciw Czujce, w któréj chciał swoje straty powetować, a jemu ile możności szkodzić. Zabrał się do tego z przebiegłością i sprytem prawdziwie żydowskim. — Ponieważ karczma w Lipczynach była już stara, ofiarował się wybudować nową, byleby mu wolno było postawić ją w dogodniejszém miejscu.
Radoszewski nie domyślając się wcale ukrytych planów Haby zezwolił najchętniéj. Haba wziął się zaraz do budowania i wystawił wspaniałą nową karczmę tuż na granicy Zagajowa. Spostrzegł się Czujko, co mu zagraża, udał się do Radoszewskiego i w imię sąsiedzkiéj życzliwości prosił go o zabronienie żydowi stawiania karczmy; ale Haba miał czarne na białém — ustąpić nie chciał, a Radoszewski nie lubił procesów, a przy tém był trochę zależnym od Haby, bo wtedy był już jego dłużnikiem. Długi te z latami rosły z przerażającą szybkością, ogromna lichwa i nowe pożyczki powiększały je coraz więcéj. Haba jednak nie figurował w hipotece Lipczyn, jako wierzyciel, on załatwiał tylko drobne pożyczki Radoszewskiemu, które swoją drogą wynosiły już cyfrę nie małą, a gdy szło o większą sumę tłomaczył się wtedy niemożnością, ale zawsze na prośby dziedzica i za dobrem wynagrodzeniem nastręczał którego ze swoich współwyznawców i tego nazwisko podawał do hipoteki. Czy rzeczywiście nie rozrządał większémi kapitałami, czy też to była ostrożność z jego strony, by niepotrzebował kiedyś narazić się dziedzicowi występując z pretensyjami swémi — trudno było odgadnąć. Dość że w hipotece Radoszewskiego figurowało trzech innych wierzycieli, między któremi Goldfinger największą reprezentował sumę. Był on w pokrewieństwie z Habą. Haby córka wyszła za syna Goldfingera, który był agentem handlowym w Wiedniu i znaczne już na swoję rękę prowadził interesa. Kto wié w jakich warunkach kojarzą się małżeństwa u żydów, ten łatwo odgadnie, że Haba nie musiał znowu być tak ubogim, skoro wydał córkę za syna jednego z zamożniejszych kupców Sokoła — tak się nazywało miasteczko w pobliżu Lipczyn, a więc musiał jéj dać wiano odpowiednie do majątku pana młodego. Dziedzic jednak Lipczyn nie podejrzywał go o to i traktował jak biédnego arendarza, który z jarmułką w rękach czekał czasem godziny całe pokornie na ganku, aż wielmożny dziedzic raczy wyjść do niego — i zapytać czego chce. Habe bowiem posiadał w wysokim stopniu ten przymiot, który jest jedną z charakterystycznych cech naszych żydów, to jest, że był uniżonym i cierpliwym, umiał czekać i kłaniać się, a każde odezwanie się do dziedzica zwykle od stałéj formułki: z przeproszeniem łaski wielmożnego pana, zaczynał. Ta giętkość charakteru, która pozwala się nagiąć do wszystkiego, zrobiła żydów u nas tak potrzebnymi. Wobec żyda nie potrzeba się niczego wstydzić, można go z góry traktować, wszystko przyjmie i datek i urągowisko i pożartować z niego można, gdy przyjdzie fantazyja; — słowem żyd stał się wygodnym, jak pantofel, który układa się podług nogi, nie uciska, nie czuć go prawie a robi wysługę. Pod tym względem żydzi posiadają niezmierny talent i dla tego umieli wcisnąć się wszędzie. Habe przy panu Radoszewskim pełnił funkcyję finansowego spowiednika i znał lepiéj od niego stan jego interesów majątkowych; — a wskutek téj dokładnéj znajomości coraz mniéj stawał się uczynnym wiedząc, że zrujnowany szlachcic nie będzie mógł już wkrótce dostatecznie się odwdzięczać. Każda jednak odmowa Haby miała wszelkie pozory uczynności; nie dawał nie dla tego, że nie chciał ale tłomaczył się tém, że nie mógł i tak umiał zręcznie ubrać w słowa swoję odmowę, tak zdawał się łamać sobie głowę, nad wynalezieniem sposobu zaradzenia potrzebom dziedzica, że Radoszewski nietylko gniéwać się nie mógł na niego, który choć sam nie miał, to zawsze wystarał się gdzieś, wyszukał, wyprosił a pomógł. Bez Haby Radoszewski dawno już byłby w niemożności prowadzenia gospodarstwa, — on pomagał mu łatać biédę, sztukować interesa, a nawet podtrzymywać w nim wiarę, że wszystko da się jeszcze uregulować. Dla tego Radoszewski nazywał go prawą ręką i wszyscy oficyjaliści tak byli przyzwyczajeni do interwencji Haby, że w kłopotliwych interesach gospodarskich nie do pana, ale do niego wprost się udawali.
Dziś Habe obchodził wieczorem niezwykłe święto. Była to dla niego uroczystość podwójna, bo i syn jego Dawid wrócił z Wiednia po ukończeniu akademji handlowéj i córka przyjechała odwiedzić rodziców. Oboje dzieci strojem, zachowaniem się i sposobem życia wielce się różnili od rodziców. Podczas gdy Habe chodził jeszcze starym zwyczajem w długiéj kapocie, jarmułce i zakręcał pejsy, syn jego ubrany już był według ostatniéj mody wiedeńskiéj — z pewną nawet pretensyjonalnością do wyszukanéj elegancji, że wyglądał jakby z żurnalu wycięty. Więcéj jeszcze różniła się córka. Pomimo, że zwyczajem galicyjskich żydówek obcięto jéj włosy, gdy szła za mąż; barbarzyńskiego tego zeszpecenia głowy nie znać już było na niéj wcale. Sztuka fryzjerska umiała zastąpić ten brak, co tym łatwiéj było, że teraz i nie żydkowie w podobny sposób radzić sobie muszą i zastępować skąpą naturę. Głowa więc dawnéj Małki goła po ślubie jak kolano, dziś u pani Amalii Goldfinger ozdobiona była modną fryzurą — i w téj eleganckiéj damie ubranéj w zieloną atłasową suknię, ozdobną bogatémi koronkami, poobwieszaną brylantowémi kolczykami, złotémi łańcuchami, nikt nie byłby poznał owéj małéj brudnéj żydóweczki, która w Zagajowie siadywała przed karczmą z głową rozczochraną, pełną pierza, w zabłoconych pończochach, nie umytą — cuchnącą czosnkiem i trzymającą w brudnych palcach kawałek śledzia. Kilka lat, które spędziła przed zamążpójściem u jakiegoś krewnego rodziców w mieście powiatowém, a w końcu pobyt w Wiedniu, gdzie mieszkała od jakiegoś czasu — i dobrobyt — tak ją zmieniły do niepoznania. Wiadomo, że kobiéty prędzéj nabierają ogłady i poloru towarzyskiego, że łatwiéj im zmieniać stroje i towarzystwo i zastosować się do tego. Łatwość ta najwybitniéj pokazuje się w przerzucaniu się jednéj mody w drugą. Mężczyzna potrzebuje do przeistoczenia się pewnego czasu, oswojenia się. Kobieta z równą łatwością porusza się w kopulastéj krynolinie, jak i w wązkich sukniach, które wymyśliła ostatnia moda, jakby, na spętanie. Dzięki téj łatwości przeistaczania się — stanowiącéj charakterystyczną cechę takiego usposobienia, Amalija Goldfinger wyglądała jeżeli nie na wielką damę, to przynajmniéj na wcale szykowną wiedeńską piękność. Była to kobieta jeszcze młoda, białego delikatnego ciała, pulchna z dołeczkami na policzkach i na rękach i z noskiem nieco namiętnie rozdętym. Wargi miała grube, wilgotne, oczy niebieskie jak turkusy na jéj pierścionkach — a włosy jasne — mówię to, o téj odrobinie włosów, która była jéj wyłączną własnością, — włosy te lekko się skręcały nad czołem i to nie za pomocą żelazka, ani szpilki rozgrzanéj, ale wskutek naturalnego popędu do kręcenia — co stanowi także ogólny przymiot żydowski.
Oprócz syna i córki przybył jeszcze jeden gość — Aron Goldfinger. Do niego to najprzód zajechała w gościnę Amalija, bo Sokół po drodze wypadał, zabawiła tam u teścia wraz z bratem swoim dni parę — a teraz Goldfinger stary towarzyszył jéj i odwiózł do rodziców.
Aron Goldfinger przedstawiał znowu innego rodzaju typ żydowski, a mianowicie ten który wyrobił się u nas w skutek ciągłego obcowania ze szlachtą naszą buńczuczną i krzykliwą. I on chodził jeszcze w długim chałacie, ale zrobionym już surdutowym krojem — miał brzuch okazały, który mu dodawał miny i powagi, krótko strzyżoną brodę, spojrzenie pewne, śmiałe, nawet aroganckie. Wyglądał z tém trochę na szlachcica przebranego za żyda. Przejął nawet od szlachty pewne wyrażenia, zaklęcia się, przysłowia, któremi popisywał się chętnie na jarmarkach końskich. A mówił głośno, krzykliwie, jakby chciał, żeby go wszyscy słyszeli. Właściwie był on kupcem żelaza. Zaczął także od małego, bo od sprzedawania podków, gwoździ i starego żelaztwa, a doszedł do tego, że sklep jego miał towary z najlepszych fabryk i w znacznéj obfitości, i że cały powiat u niego zaopatrywał się w żelazne sprzęty i naczynia. Z czasem jednak interes ten stał się dla jego ambicji za mały; — zostawił go żonie swojéj, która dotąd pełniła była przy nim obowiązki subjekta, a sam zajmował się teraz większémi spekulacyjami; handlował końmi, kupował lasy, pożyczał na procenta. Na jedném stracił, na drugiém zarobił, — a koniec końców zysk był zawsze na jego stronie. Nie małą pomocą w interesach był dla niego Habe — niepozorny ten i skromny żyd posiadał spryt i znajomość rzeczy, któréj nie miał Goldfinger. On miał pomysły dobre, odwagę do zarezykowania, ale często w prowadzeniu interesów strzelał bąki. Przeciwnie Habe był ostrożny, uważny, oględny — i rady jego nieraz uratowały Goldfingera od wielkich strat. Totéż Goldfinger cenił jego zdanie i rad z nim wchodził w spółkę do wielu interesów. Tak zawiązała się między nimi bliższa znajomość, któréj skutkiém było małżeństwo ich dzieci. Był to także rodzaj interesu. Goldfinger z synem zaawanturowali się w jakieś spekulacyje giełdowe, które chwilowo groziły im ruiną. Potrzeba było zaciągnąć znaczną pożyczkę, by wytrzymać kryzys. Habe zdecydował się dać tę sumę. To nietylko uratowało Goldfingerów, ale postawiło ich interesa na świetnéj stopie. Z zysków osiągniętych znaczna część przypadała także na Habę. Goldfingerom nie chciało się takiéj sumy puścić z rąk, zaproponowali więc małżeństwo i w skutek tego suma ta została jako wiano w rękach młodego Goldfingera. Habe także zadowolniony był z tego małżeństwa, bo obrotność i spryt zięcia podobały mu się i był pewnym, że nie straci tego co wziął za córką, ale owszem będzie umiał robić pieniądze. Radził mu tylko aby porzucił Wiedeń, a szczególniéj giełdę i pieniądze swoje lokował w majątkach ziemskich, jako pewniejszych. O to były ciągłe sprzeczki między ojcami. Goldfinger był bezwzględnym czcicielem giełdy, szalone zyski, jakie ona dawała, odpowiadały jego rezykownym usposobieniom i ambicyji — i nietylko pochwalał operacyje syna, ale sam oddawał mu swoje pieniądze do tych operacyj. Skutek był rzeczywiście pomyślny i ogromny. Goldfingerowie tryjumfowali nad tchórzliwym Habą; ale ten mimo to nie dał się przekonać, a nawet zastrzegł sobie, aby posag córki jego ulokowany był nie na giełdzie, ale na jakim ziemskim majątku — i tak uparcie stał przy tém żądaniu, że zięć rad nie rad zgodzić się musiał na to, jak mówił dziwactwo. Właśnie teraz przez córkę przysłał mu list, w którym zezwalał na kupienie majątku ziemskiego, a zarazem donosił mu o interesach tyczących się kolei, — Habe bowiem w spółce z Goldfingerami starał się o dostanie budowy kolei od Sokoła aż do granicy, to jest na przestrzeni dziesięciu mil. Był to interes korzystny, ale dla Haby miał on jeszcze większą wartość, bo pomiędzy współubiegającymi się był także Czujko z Zagajowa. — Habe, który nie mógł nigdy zapomnieć mu wypędzenia z karczmy, dowiedziawszy się o tém, zaczął z podwojoną usilnością starać się teraz o przedsiębiorstwo, szło mu bowiem już nietylko o ten interes, ale zarazem o dokuczenie Czujce, o tryjumf nad nim. Pozycyja, jaką zięć jego zajmował w Wiedniu, ułatwiła mu to zadanie, miał on bowiem stosunki z dziennikarzami, z figurami w ministeryjum, w izbie handlowéj i tą drogą mógł wiele zrobić. Pomagała mu także znajomość podrzędnych indywiduów, które sobie ująć umiał. Figury takie często wiele mogą, bo mogą wprowadzić tylnemi drzwiami tam gdzie napróżno inni usiłują wejść frontowemi schodami. Miał więc powód cieszyć się, — to też twarz miał rozpogodzoną, oczy błyszczące, — zacierał ręce z radości, uśmiechał się do projektów, które sobie układał — nucił pod nosem same wesołe pieśni i parę razy pocałował córkę w czoło.
Ktoby był widział w téj chwili żyda, mizernego arendarza, całującego i głaszczącego wiedeńską elegantkę, byłby zapewne zdziwiony tym niezwykłym widokiem. U żydów nie jest to wyjątkowém zjawiskiem. Pozbawieni bytu politycznego, prześladowani, pogardzani — skupili się oni koło ogniska domowego — i wyrobili w sobie cnoty rodzinne. Religia była ich ojczyzną i rodziną, a rodzina — rodzajem religijnego obrządku. Pojęcie to rodziny z czasem rozszerzyło się na takie rozmiary, że cały ten naród stanowi prawie jednę rodzinę dbającą wzajem o siebie, wspierającą się i trzymającą solidarnie ze sobą. Ta solidarność niesłychana — to cement który łączy żydów w taką potężną a dla nas tyle niebezpieczną całość. Walka o byt, jaką to pokolenie prowadzi z nami od kilku wieków, da się porównać do pracy i zmyślności mrówek, które z czasem olbrzymie pnie drzew umią przetrawić i przerobić na własną siedzibę. Po części przerobili już Galicyję, na swoje siedziby, zdobywając powoli piędź po piędzi.
Habe myślał także o zdobyciu sobie w téj obiecanéj ziemi pewnéj przestrzeni. Praca całego jego życia skierowaną była do tego. W kahale wiedziano dobrze, iż celem jego zabiegów był Zagajów i Lipczyny, bo okupił sobie prawo eksploatowania tych dwóch posiadłości dla siebie.
Tu dla objaśnienia czytelników, którzyby nie rozumieli, co znaczy kupienie prawa eksploatowania, powiedzieć muszę, że żydzi jako naród wybrany, uważają się za wyłącznych dziedziców téj ziemi, a posiadanie jéj przez inowierców uważają za zabór — i dążeniem ich jest odebrać swoję własność możliwemi sposobami. Ta dążność wywłaszczania poparta chciwością właściwą naturze ludzkiéj objawia się w całéj działalności żydów; działalność ta nie przypadkową, dorywczą, ale ma swój plan, swoję organizacyję. Aby jeden drugiemu nie przeszkadzał w téj walce, każdy wybiera dla siebie pewne pole działania, odpowiednie swoim zdolnościom i za prawo wyłącznego eksploatowania tego pola opłaca się kahałowi, który środkami religijnemi zabezpiecza mu tę własność od innych współwyznawców.
Takie prawo zakupił sobie Habe na Zagajów i Lipczyny, a Goldfingerów przypuścił do współki w tém przedsiębiorstwie. Miał on zamiar osadzić znowu młodego Goldfingera z żoną w Lipczynach, a synowi przeznaczył Zagajów. Plany te należały jeszcze do dalekiéj przyszłości, bo dużo jeszcze było przeszkód do urzeczywistnienia ich, mimo to Habe nie wątpił o ich spełnieniu i szedł do tego celu wytkniętą drogą, ostrożnie omijając przeszkody lub usuwając je, — zatrzymując się czasem i przyczajając, to znowu przy sprzyjających okolicznościach szybko się naprzód posuwał. Przezorny i cierpliwy Habe umiał czekać — Goldfingerowi jednak cały proces wywłaszczenia wydawał się za nudny; gorączka z natury, pragnął przyspieszyć zakończenie interesu i oto były nieraz sprzeczki między nimi.
— Czemu ty Abraham — mawiał mu nieraz i dziś mu to powtarzał — nie kończysz już raz z tym Radoszewskim. Weksle mamy, jesteśmy pierwsi na jego hypotece, — na co więc czekać? — Wystawić majątek na licytacyją i basta.
— No i co z tego? — spytał Habe drwiąco.
— Jakto — co z tego? Przyjdziemy prędzéj do posiadania Lipczyn...
— A Czujko? — Czy ty myślisz, że Czujko da nam kupić? On pierwszy stanie do licytacyii, bo on ma oko na Lipczyny. I trzeba mu przyznać, że ma racyją. Dla niego Lipczyny, mają większą wartość, niż dla kogokolwiek, bo Zagajów ze wszystkiemi fabrykami, z modnem gospodarstwem nie ostoi się bez Lipczyn, które mają las i łąki, na czém tam zbywa. Czujko rozumie to dobrze i dla tego będzie licytował Lipczyny bardzo wysoko — i przelicytuje nas.
— Jak ma przelicytować, to czy dziś, czy za kilka lat, zawsze przelicytuje. Lepiej, że wcześniéj przyjdziemy do naszych pieniędzy.
— Goldfinger, Goldfinger, co ty gadasz?... Gorączka cię zaślepia. Który interes da ci taki procent, jak ten, który ci płaci Radoszewski?...
— Giełda da dwa razy tyle.
— Giełda — giełda — tam możesz zarobić, ale możesz i stracić: a tu pewność i interes czysty jak bursztyn, a ważny jak złoto. Z licytacyją nie ma się co spieszyć — bo nam nie ucieknie. Nikt inny nie może wystawić Lipczyn na licytacyją, prócz nas. Więc można jeszcze czekać dokąd będzie można. Widzisz Goldfinger, ja mam słabość do tego starego, to nie zły człowiek, choć głupi, chciałbym mieć z niego jeszcze jakiś czas dojną krowę, ale dorzynać go bym nie chciał. Może jak go biéda przyciśnie, da się namówić na sprzedaż lasu — toby nam było na rękę do naszego interesu przy kolei, a jegoby na jakiś czas podtrzymało — niechby sobie dosiedział na Lipczynach do śmierci, niby jak na dożywociu — a potém — potém Goldfinger, nasze dzieci tam posadzimy. To będzie dla nich nie zły kąsek.
— Jeżeli go nam Czujko nie pochwyci...
— To już moja rzecz — rzekł z dumą i pewnością Habe, gładząc się po brodzie. Niedoczekanie jego, żeby on tam miał wleźć.
— A jeżeli jak mówisz, tak mu zależy na Lipczynach i stanie do licytacyji.
— Tak, gdyby licytacyja była dziś lub jutro — wreszcie za rok, dwa. — Ale późniéj — późniéj — dodał z dziką radością — nie będzie miał z czém stanąć. On już dziś nie ma połowy tego majątku, co go miał, gdy wchodził do Zagajowa — a za kilka lat — to może będzie mógł być kontent, jeżeli się przy Zagajowie utrzyma. A ja postaram się, żeby się i tam nie utrzymał. A! Goldfinger, co to będzie za radość dla mnie, jak ja tego psa będę mógł do reszty zniszczyć. — O! on mi nie mało krwi napsuł. Przez niego interesa moje dużo ucierpiały. Musiałem ja nie mało sztukować głową, żeby nadrobić to, com przez niego stracił. — Stawał nam żydom wszędzie w drodze. — Pozna on kiedyś, co to żyd znaczy. Chciał szlachtę zbuntować przeciw nam, odstręczyć ją od robienia z nami interesów, ale go nie usłuchali — bo on pyszałek nie umiał się wziąć do tego. On głupiec chciał, żeby jemu szlachta za to dobrodziejstwo kłaniała się, a szlachta tego nie lubi. Ona woli żyda, co się i pokłoni i zniesie nie jedno dla zysku. — Dziś on sam jak palec — co zrobi, to mu się nie uda — kredytu nie ma. — Niech jeszcze zrezykuje się na kilka takich szalonych przedsiębierstw, jak te dotychczas, to będzie bankrut. — A wtedy my górą. Goldfinger — my górą.
Nie był to już ten sam Habe, którego widywano na gankach domów obywatelskich, kłaniającego się pokornie za każdem słowem. Tu wobec rodziny, w rozmowie ze swoim wspólnikiem, mała figurka jego nabierała pewności i siły. Goldfinger z pewném uszanowaniem i uznaniem wyższości, patrzał na niego i uderzając go po ramieniu rzekł:
— Abraham, niech cię nie znam, jak ty umiesz prowadzić interesa.
Habe nic nie odpowiedział, tylko zadowolniony zapuszczał kościste palce w szpakowatą brodę, a w błyszczących oczach znać było, że daléj snuł w głowie marzenia przyszłych tryumfów.
Rozmowę tę prowadzili dwaj Izraelici na wzgórzu pod chłodnym cieniem wspaniałych dębów, zkąd szeroki widok się otwierał na okolicę. Widok był tak malowniczy, że tylko oprawić go w złote ramy i powiesić na ścianie; wszystko tam było, co potrzeba do odmalowania cudownéj sielanki — i aksamitne kobierce zielonych łąk, obmalowane potokiem i wikliną — i chaty wsi porozrzucane po wzgórzu wśród lasów — i biały gościniec idący górą, po którym jak w panoramie przesuwali się ludzie wracający z kościoła — i czerwony dach kościoła z gotycką wieżą otoczoną lipami, które odbijały się w zwierciedle stawu. — A nad tém wszystkiem szeroka kopuła czystego lazuru emaliowana tu i owdzie białemi obłoczkami. — Wszystko było, co mogło zająć oko i rozmarzyć duszę. Ale ani Habe ani Goldfinger tego wszystkiego nic nie widzieli. Dla nich te piękności natury przedstawiały się z innéj strony; drzewa, chaty, pole — reprezentowały cyfry wartościowe tylko. Umieli oni używać natury, ale się nią zachwycać nie umieli. — Nie myślę przez to, żeby jéj mieli tylko używać dla interesu, owszem używali jéj nawet dla przyjemności i wygody; — ale było to czysto zmysłowe uczucie. — Na Goldfingerze np. cienisty las musiał zrobić przyjemne wrażenie: bo zdjął surdut i położył się na nim pod drzewem, a Habe posunął wygodę jeszcze daléj, bo ściągnął także i buty. Byłby sobie do tego jeszcze dla całkowitego użycia przyjemności wsi i sabatu zapalił fajeczkę lub cygaro, ale przepisy kościelne nie pozwalały im na to, a Habe i Goldfinger ściśle trzymali się przepisów religijnych. Goldfinger był troszkę mniéj skrupulatnym w tym względzie, ale przez wzgląd na Abrahama, nie pozwolił sobie tego. — Obaj jednak z pobłażaniem i bez zgorszenia patrzeli na młodego Habę, który rozłożywszy się pod drugiem drzewem zapalił cygaro i siostrze swojéj, częstowanéj przez matkę gotowanym bobem — czytał głośno lirycznym tonem poezyje Haynego. — Tak jest, uczeń szkoły handlowéj czytał Haynego i wzdychał nad nieszczęściami „świérka, co stał na północy” — wzdychał on, który jutro pójdzie handlować lasami i setki takich rosnących świerków zawiezie pod tartakową gilotynę, — a siostra jego w przestankach, w których miała usta wolne od jedzenia, napełniała powietrze wykrzyknikami: ach jakie to cudne, boskie, wspaniałe. — Ona także przepadała za Haynem, — żaden bowiem poeta nie jest tak wiernem zwierciadłem charakteru żydowskiego, będącego mieszaniną dziwnych, jaskrawych sprzeczności i sentymentalnego liryzmu, trzeźwości, szyderstwa gryzącego jak cybula i uczuć rodzinnych. — Donna Klara Haynego i Sonet do matki, to dwa bieguny, między którymi obraca się cały świat żydowski. To też Hayne wraz z rozszerzeniem się wpływu żydowskiego zdobywa sobie coraz więcéj zwolenników — jest on można powiedzieć ich narodowym wieszczem. Dawid Habe miał kompletne wydanie dzieł jego i w chwilach wolnych od spekulacyj i obliczeń procentów, czytywał liryczne intermezzo, księgę pieśni i florenckie noce.
O zmierzchu całe towarzystwo wróciło do domu na zakończenie święta i zasiadło do wieczerzy. Rozmowa toczyła się o Wiédniu, o przyjemnościach stolicy, o wpływie, jakie wywierają dzienniki będące w rękach żydowskich na opinię publiczną, o wzroście tam żywiołu żydowskiego. Habe słuchał tego wszystkiego z wielką uwagą i zajęciem. — Z oczów jego można było odgadnąć, że go to napawało dumą i radością, gdy słyszał jak możni i potężni są jego współwyznawcy, jakie stanowisko umieli zająć w tak krótkim czasie w społeczeństwie, które ich nie dawno temu traktowało z pogardą i lekceważeniem.
— Proroctwo Jehowy się spełnia — mówił głaszcząc brodę zadowolniony — rozmnażamy się jak piasek w morzu, a Pan rozszerza chwałę, nasienia Abrahamowego. Wiédniowi mamy wiele do zawdzięczenia, ztamtąd wyszły pierwsze głosy domagające się praw dla biednych, pokrzywdzonych żydów — tam oni stoją lepiéj, niż gdzieindziéj, a jednak moi drodzy — nie wiem czemu — mam wstręt do téj stolicy. Gdy w synagodze czytam o Babilonie — to mi zaraz Wiédeń na myśl przychodzi — i radbym jak jaki prorok co prędzéj wyprowadzić ztamtąd lud wybrany. Coś niedobrego wącham w powietrzu. Ten nagły wzrost miasta, o którym słyszę, ten szalony obrót kapitałów i mnożenie się fortun ogromnych, przeraża mnie — boję się, że ten sztuczny gmach może kiedyś runąć i nas zagrzebać. Dla tego pragnąłbym moich najbliższych przynajmniéj wycofać, nim nadejdzie jakie nieszczęście.
— I jakież może być nieszczęście? — spytał stary Goldfinger.
— Jakie! Ja sam nie wiem, bo to trzeba być na miejscu, żeby można to zobaczyć. My zdaleka mamy o tém wyobrażenie, jak o czém cudowném. Ale mnie się zdaje moim głupim rozumém, że to się kiedyś urwać musi... To bardzo naturalne. Papiér co bardzo w górę leci — może także bardzo spaść — mało do tego potrzeba.
— To znowu się podniesie — wtrącił syn chcąc także popisać się ze swojém zdaniem w kwestyjach finansowych.
— Tak; papiér się podniesie — ale człowiek utonąć może. Widziałeś nieraz jak się czółno wywraca na wodzie? Czółno można odwrócić znowu, ale człowieka co wpadł w wodę nie zawsze uratować można. Dla tego ja wolałbym, żeby twój syn, Goldfinger — tu do nas się sprowadził, a przynajmniéj tu robił interesa. Galicyja jest dobrym krajem na spekulacyje — tu można robić nie złe interesa — nawet większemi kapitałami. — Skoro matka przyjedzie będę chciał i ja jechać do Wiédnia, pogadam z nim mądre słówko.
W czasie kiedy to mówił — łuna pożaru oświéciła okna alkierza. Wszyscy zerwali się przestraszeni i wybiegli przed dom. Abraham wyszedł jeden z ostatnich — pożar ani go przeraził bardzo, ani zajmował — dopiéro kiedy zobaczył, że się to palą fabryki — zaśmiał się niecierpliwie i zawołał:
— To głupiec... podpalał fabryki.
— Kto taki? — spytał syn.
— No kto — ten kto podpalił?
— A zkąd ojciec wie, że podpalone? — spytał Dawid — pożar mógł powstać przez nieostrożność.
Habe chwilkę zdawał się zmieszany tą uwagą — wnet jednak przyszedł do równowagi i rzekł:
— Pewnie go kto podpalił — bo on nie ma przyjaciół między ludźmi. To zły człowiek i szlachta go nie lubi — i chłopi także. — Pewnie znowu komuś wyrządził krzywdę i ten go podpalić musiał. Ale osioł dopiéro, żeby fabryki podpalać. Co mu zrobi? — Jeszcze mu pomógł, bo fabryki już i tak nic nie były warte, a jeżeli je wysoko zaasekurował, to jeszcze zarobi na tym interesie. Gdyby mu byli młyn spalili — toby była rzecz. Teraz takiego młyna tak prędko by nie postawił bo koléj potrzebować będzie robotników — a i gotówkiby mu brakło, a młyn jest bardzo nizko zaasekurowany. Osiadłby więc na mieliźnie, a tymczasem nasz młyn przez nową koléj pozawięzywałby stosunki i znacznie poprawił nasze interesa. — Młyn trzeba było spalić — młyn koniecznie...
Mówił te słowa w takiem rozdrażnieniu, jakby w istocie miał przed sobą podpalacza i wyrzucał mu jego niezręczność. Można się nawet było domyśleć, że go zna, — tak się przynajmniéj zdawało z jego zachowania — pożar nie zadziwił go, jakby był na to przygotowany: tylko to, że się fabryki paliły a nie młyn, było dla niego niespodzianką, która go rozgniewała.
Rodzina żydowska czas jakiś stała przed domem przypatrując się pożarowi, jak sztucznym ogniom i prowadziła rozmowę, która wnet odbiegła od tematu, jakim się rozpoczęła, a przeszła na inne tory. Młoda Goldfingerowa opowiadała o illuminacyji Wiédnia, o nowéj operze, do któréj ją mąż już zaprowadził, o swojem letniém mieszkaniu w Döbling i wśród rozmowy wrócili do alkierza i całkiem zapomnieli o pożarze. Tylko Abraham nie dotrzymywał im towarzystwa. Co chwila wstawał niespokojny i wychodził przed dom — patrzał i nadsłuchiwał — zdawał się czekać na kogoś czy na coś. Może czekał na powiększenie pożaru i niekontent był że płomienie szalały w jednem tylko miejscu, stał zapatrzony w ogień, po ruchliwych oczach widać było, że głowa jego pracowała w téj chwili, a palcami konwulsyjnie przebiérał po brodzie i zakręcał je w małe węzełki. Naraz drgnął, — jakiś szelest w krzakach leszczynowych obok karczmy przestraszył go; — zwrócił się w tamtę stronę i spytał:
— Kto tam?
— To ja, ja Abramku — odezwał się jakiś ochrypły, zaschły głos i równocześnie z zarośli ukazał się barczysty chłop w podartéj siermiędze, bosy i bez czapki.
Zbliżał się do żyda, który cofał się przed nim, i oglądał się niespokojnie w około, jakby się obawiał, by ktoś nie zobaczył go w towarzystwie przybyłego obdartusa.
— A ty po co tu przyszedł — hę? Nie możesz sobie pójść do swojego domu — czy to nie masz domu — hę?
— W domu szukali mnie żandarmi — skryjcie mnie gdzie...
— Za co ja mam ciebie skryć? bo to ty mój brat, albo swat?
— Przecie wy sami namawiali mnie nieraz do tego...
Żyd aż podskoczył ze złości na te słowa — podbiegł do chłopa z rozpostartemi i trzęsącemi się rękami, oczami roziskrzonemi, jakby go chciał rozszarpać i syczał cichym ale dosadnym głosem:
— Co, ty gałgan, ty pijak, ty pijak, ty śmiesz mówić, że ja ciebie namawiał? — Czy myślisz, że ci to co pomoże w sądzie, że ci uwierzą? — Ja cię namawiał? Kiedy ja cię namawiał?
— No, nie mówiliście dokumentnie: idź, podpal, ale przypomnijcie sobie Abramku, jakeście nieraz mówili, ej, żeby tak się znalazł kto coby tego pana z Zagajowa z dymem puścił, toby mu się dopiéro przysłużył.
— Mówić wolno, co się komu podoba. — Ja mogę mówić, że chciałbym mieć kawałek księżyca, to mi go dasz, ty głupi chłopie, hę?
— Ja téż nie wpiéram w was, żebyście mnie namawiać mieli, ja sam miałem złość na niego. Ale sobie myślałem, Abramko będzie także kontent z tego, bo i on go nie lubi. A wy mnie jak psa odpędzacie.
— Bo ja nie chcę, żeby cię tu widzieli. Na co mnie tego kłopotu? — Nie mogłeś ty iść prosto do domu, a nie włóczyć się. — Pies byłby o tém nie wiedział!
— Ja téż chciałem tak zrobić, ale ludzi moc wyległa na drodze, byliby mnie zobaczyli i domyśleli się zkąd wracam. Chciałem więc obejść lasem i z tyłu wejść do mego domu. Ale zanim obszedłem na około i zdołałem dojść do chaty — żandarmi już byli u mnie. Zobaczyłem zdaleka ich bagnety łyskające się w cieniu i uciekłem tu.
Postąpił bliżéj do żyda uspokojonego już nieco i odezwał się błagalnym głosem:
— Zlitujcie się Abramku, ratujcie mnie, nie dajcie, żebym zgnił w kryminale.
— I cóż ja mogę dla ciebie głupi chłopie zrobić? — Przecież nie mogę powiedzieć, że to ja podpaliłem, aby ciebie tylko uratować.
— Ja téż tego nie żądam od was. Tylko ukryjcie mnie gdzie na kilka dni.
— I cóż ci z tego przyjdzie? Za kilka dni wyjdziesz i złapią cię i jeszcze będzie gorzéj.
— Oj, dolaż moja, dola.
— I na co ci było takie głupstwo robić hę? —
— Złość na nic nie pyta — mruknął chłop ponuro.
— I co ci z tego przyszło? hę? — Czy ty myślisz, że ty jemu co złego zrobiłeś. On sobie tego życzył, żeby go kto spalił. Gdybyś ty tego nie był zrobił, toby on sam był zrobił. Spaliło się, to mu zapłacą — i jeszcze więcéj, niż to było warte. No widzisz głupi Szymek, coś ty zrobił.
Chłop patrzał na niego głupkowatym, zagapionym wzrokiem. Nie mogło mu się to jakoś pomieścić w głowie, że kogoś można spalić i tém mu zrobić przysługę. On chciał zemścić się a tymczasem dowiedział się, że zrobił tylko przysługę człowiekowi, którego nie nawidził, jak nikogo na świecie. Nic więc dziwnego, że ta wiadomość ogłuszyła go i pomieszała mu wszystko w głowie. — Wściekłość go ogarnęła, gdy sobie pomyślał że on może zgnić za to w kryminale i nawet nie zaszkodził dziedzicowi. Oczy jego błysnęły białkami a pięście zacisnęły się, że aż żyły jak powrozy wystąpiły na odkrytych rękach. — Zgrzytnął zębami i zamruczał:
— A bodaj jego choroba tłukła od nieba do ziemi za naszę krzywdę. Tu nawet zemścić się nie można.
— Jak mu będziesz palił takie graty, jak ta fabryka — to mu pewnie nie dokuczysz. Żeby mu się był spalił młyn, toby on się kręcił i kurczył.
— Młyn — powiadacie? — spytał chłop ponuro.
— Ja nic nie mówię, ja tylko mówię, coś ty głupi chłop i bez potrzeby wpakowałeś się w biédę.
— I cóż ja teraz biédny pocznę. — Radźcie Abramku wyście mądry człowiek.
— Radzić, radzić — teraz to ty potrzebujesz mojéj rady, a jak mnie trzeba było dach pobić, to ja ciebie uprosić nie mogłem, pamiętasz?
— Toż wam potém pobiłem.
— Jakém ci dwa razy tyle zapłacił.
— Będę wam za darmo robić, jak wam będzie trzeba, tylko mnie ratujcie, powiedzcie co robić i gdzie się obrócić.
— A czyś ty mnie co za darmo zrobił? — A kto wam dawał pieniądze na proces, na stemple.
— Tożmy wam dali zapis na grunt. Jak wygramy, to sobie z procentém odbierzecie.
— A jak nie wygracie?...
— To wam odrobię, tylko mnie teraz ratujcie — powiedźcie, co robić?
Żyd nie zważał na jego słowa i mówił daléj zapalając się:
— A jak ja chciałem, żeby twoja córka poszła do mnie na służbę, toś powiedział, że ty nie pozwolisz, żeby twoje dziecko żydom usługiwało. A co to żyd — pies, hę? — Czy on nie taki człowiek, jak drugi? — Czy on nie płaci, nie daje jeść lepiéj od katolika?
— Tylko mnie wykręćcie od kryminału, to i ja i córka odsłużymy wam.
— Tak dziś mówisz, bo z tobą strach, a potém, jak strach minie, to mnie znać nie będziesz.
— Jak mi Boga przy skonaniu potrzeba, tak nie — zaklął się chłop. Przekonacie się, że Szymon nie kłamie. — Tylko mnie ratujcie. — Powiedzcie gdzie uciec. Możeby na Węgry iść, tylko że nie mam o czém.
— Czy myślisz, że tam nie ma policyji, że cię tam nie złapią.
— Więc przyjdzie człowiekowi marnie zginąć — rzekł chłop zrozpaczony spuszczając głowę na piersi.
Żyd tymczasem skubał brodę i myślał. Potém zapytał:
— Czy ciebie nikt nie widział po tém?
— Nikt.
— A córka nie wygadała co przed żandarmami?
— Ona nic nie powiedziała ja ją znam.
— A gdzie byłeś przed tém, nim tam poszedłeś?
— Tu u was w karczmie.
— Nie widziałem cię.
— Byliście pod lasem z waszymi. Tylko stara Magda była za szynkwasem.
— I piłeś co?
— Parę półkwaterków dla nabrania odwagi.
Żyd znowu pomyślał — potém zbliżył się do okna i zajrzał w głąb’ szynkowni. Mała zakopcona lampka kamfinowa paliła się przy szynkwasie, a stara Magda drzemała.
— Idź cicho — rzekł zwracając się do chłopa — wejdź do izby, połóż się pod ławę i udawaj jakbyś od dawna leżał. Potrzeba w tę starę babę wmówić, żeś ty od południa z karczmy nie wychodził. To nie będzie trudno, bo baba śpi w najlepsze, a niedowidzi i mało wié, co się koło niéj dzieje. Jak żandarmi przyjdą — i znajdą cię — to ona będzie świadczyć, żeś tu był cały czas. Choćby cię wzięto — to nic ci nie udowodnią, potrzymają jakiś czas, a potém puszczą.
Chłop
chciał iść ku karczmie, Habe go zatrzymał.
— Czekaj, dam ci pierwéj trochę wódki, — będzie ci łatwiéj udawać pijanego.
Poszedł do szynkowni, wziął cicho z nad głowy spiącéj Magdy z szafeczki flaszkę wódki — i wyniósł ją na pole.
— Na, masz, to pójdzie na rachunek — pamiętaj.
Szymon pociągnął co się dało, powtórzył raz drugi, chciał i trzeci, ale go Habe zatrzymał:
— Dosyć ty pijaku. Trzeba, żebyś tylko udawał pijanego, ale nim nie był, bo mógłbyś z czém niepotrzebnie się wygadać. A gdzie ty czapkę podział?
Chłop chwycił się za głowę. Teraz dopiero spostrzegł, że ją, zgubił.
— Widzisz — mówił Abraham — a nuż znajdą tam twoję czapkę i poznają?
— A bo to jedna taka czapka.
— Więc nie poznają? — To dobrze. Czekaj — zdaje mi się, że tu mam jakąś czapkę — zaraz ci wyniosę.
Za chwilę wyniósł mu czapkę z komory. Wtedy chłop ostrożnie na palcach wsunął się do szynkowni, ułożył się pod ławą tuż koło szynkwasu i począł chrapać. Niezadługo za nim wszedł Habe, — postawił odkorkowaną flaszkę na szynkwasie obok spiącéj Magdy i odezwał się głośno:
— Hej, Magda, Magda.
Baba zerwała się przestraszona, nieprzytomna zaspana.
— Kto tu wypił tyle wódki? Czy tu był kto?
— A któżby tu był? Nikogo jakem żywa nie widziała.
W téj chwili głośne chrapanie Łasia słyszeć się dało z pod ławy.
— Wszelki duch pana Boga chwali — zawołała zrywając się jak oparzona i z przestrachem spojrzała pod ławę.
— Kto tu spi? — spytał Abraham nachylając się ze światłem do leżącego i bełkoczącego coś przez sen Szymona.
— Chryste panie, a dyć to ten obieżyświat Szymon. — Ja myślałam, co on już dawno poszedł a on sobie w najlepsze tu leży. O! przysięgłabym na niewiedzieć co, że to jego sprawka. O cygańska duszo bodajeś z piekła nie wyszedł...
— Czy on tu dawno tak leży? — spytał żyd surowo.
— A kto go wié? Ta jużciż pewnie że dawno, kiedy psiawiara miał czas na to. — Ano czychał gdzieś w kącie, jak szatan na katolicką duszę, bo ledwie com się zdrzemnęła.
— Ha, to będziesz płacić za wódkę, ja nie mogę być stratnym.
Baba zaczęła zawodzić, lamentować, tłomaczyć się, że ona temu nie winna. Żyd milczał uparcie i dał się jéj wygadać.
— Gdybym wiedział pewno, że to on — odezwał się po niejakimś czasie — no to by on musiał zapłacić. Ale jeżeli go tutaj nie było.
— O! był, był.
— Mogłabyś przysięgnąć na to, że on był ciągle? — spytał żywo.
— Pewnie że mogłabym.
— A, jeżeli tak — to on zapłaci.
Nie trudno się domyśleć, jaki był cel tych pytań Haby, chciał wmówić w zaspaną babę, że Szymon Łaś nie opuścił od południa karczmy. Takie alibi zaprzysiężone przez świadków stanowić mogło silną obronę posądzonego.
W tém w sieniach dały się słyszeć kroki. Habe był na to przygotowany, co chwila spodziewał się żandarmów. Można bowiem było przypuszczać, że nie zastawszy Łasia w domu, przyjdą go tu szukać. Dla pijaków i włóczęgów karczma jest drugim domem: a często jedynym domem. Habe był pewnym że to oni idą. — Tymczasem zamiast żandarmów wszedł do izby służący Radoszewskiego wysłany przez ekonoma. Habe nie bardzo rad był temu spóźnionemu posłańcowi, nie myślał wcale zaspakajać dłużéj żądań dworskich i odmówił; ale odmówił po swojemu, klął się na sumienie, że nie ma już ani kropelki takiego wina, któreby mógł dać na stół pański, że ostatnię beczkę zabrał w zeszłą niedzielę proboszcz z Łopuchowéj na odpust i był mocno zafrasowany, że tak dobremu panu w takiéj bagateli usłużyć nie może, poczęstował przybyłego półkwaterkiem wódki, kazał ślicznie pokłonić się wielmożnemu panu, przeprosić i oświadczyć, że on sam jutro będzie we dworze.
Jak wiemy ekonom nie zadowolił się tą odpowiedzią Haby, nie mógł się zadowolnić jeżeli nie chciał skompromitować pana swego, który znowu nie chciał rozumieć co to jest brak. Z praktyki ekonom wiedział, co znaczy podobna odmowa Haby, to jest, że trzeba będzie podwójnie drogo zapłacić za jego grzeczność — i dla tego pojechał sam do niego. Zastał go o wiele twardszym niż myślał, — żyd przysięgał się na wszystko, że nie ma, a choć ekonom powiększał procent — Habe stał przy swojem. W końcu po długich prośbach, zdecydował się dać kilka garncy wina, które jak utrzymywał, już nie było jego własnością, bo było sprzedane. Habe więc popełniał, jak mówił, rodzaj kradzieży i zaręczał, że tego dla nikogoby nie zrobił tylko dla pana Radoszewskiego. Rozumie się, że za to przestąpienie siódmego przykazania i to zaraz po szabasie — uczynny Habe kazał sobie dobrze zapłacić — kwitkami. Była to jedyna moneta, jaką od jakiegoś czasu posługiwał się dwór w Lipczynach. Był to rodzaj banknotów, które tylko bank Haby akceptował i wypłacał. To też czeladź, dzienni najemnicy i rzemieślnicy szli zawsze do Haby realizować te papiery. Ile on zarabiał na tém, nie trudno się domyśleć — a tymczasem kwitki rosły w ogromne stosy... Habe dołączył i te ostatnie teraz. Potém ekonoma poczęstował esencyją ponczową z arakiem i pogadał z nim trochę o ciężkich czasach. Habe bowiem miał zasadę nie zrażania sobie nikogo, a ujmowania wszystkich. To téż i ekonom lubo z początku rozgniewany był trochę odmową Haby, odjeżdżał od niego już udobruchany, a choć owsa nie dostał, to przynajmniéj rad był, że mu się udało wydostać wino. Miał czém zalać gardła ludziom, by nie mówili źle o gościnności pana Radoszewskiego. Z końmi będzie łatwiejsza sprawa — myślał sobie ekonom — nie umieją gadać to nie powiedzą. Wracał do domu z tém przekonaniem, że Habe skąpe i twarde żydzisko, ale poczciwe i w duszy nie dziwił mu się wcale, że nie chce kredytować tym, co mu nie płacą.
W drodze spotkał żandarmów, którzy zmierzali prosto do karczmy — na obławę. Zdaje się, że ostrożności Haby nie skutkowały, a przynajmniéj żandarmów nie przekonały o niewinności Łasia, bo go na drugi dzień prowadzono związanego do powiatowego miasteczka. — Cyganka dowiedziawszy się o tém, z krzykiem i płaczem przybiegła do Haby. Habe rozmówił się z nią bez świadków i musiał jéj coś bardzo pocieszającego powiedziéć, bo wracała do domu całkiem uspokojona.




IV.
Ludzie z przeciwnych biegunów.

Słońce już dość wysoko stało na lazurowém niebie, a w lipczyńskim dworze jeszcze było cicho — żadnego ruchu, żadnego życia. Była to niedziela. Goście bardzo późno się rozjechali wczoraj, gospodarz spał w najlepsze, służba także powiększej części spała, a przed gankiem czekało kilkunastu chłopów i bab wiejskich na wypłatę kwitów. Niektórzy nie mogąc się doczekać, odeszli na ranną mszę do kościoła i wrócili a dziedzic jeszcze nie pokazał się na ganku. — Zamiast niego wyszedł ekonom i oświadczył ludziom, że dziś wypłaty nie będzie, bo pan słaby. — Niezadowoleni chłopi odeszli z kwitkiem, mrucząc i narzekając, a że jaki taki potrzebował pieniędzy na jutrzejszy jarmark, więc od dworu poszli prosto do karczmy prosić Haby o wypłatę kwitków, rozumié się ze stratą. — Byli już przyzwyczajeni do tego, to nie pierwszy raz odprawiano ich z niczém ze dworu i musieli zawsze prosić Haby o tę przysługę; bo przysługą nazywał Habe to, że zarobił na nich blizko trzecią część wartości kwitów.
Ale tym razem Habe nawet takiéj kosztownéj przysługi zrobić im nie chciał pomimo próśb i lamentów.
— To co wam to szkodzi — zapłaćcie, prosił jeden chłop — my przecie nie chcemy darmo. Potrąćcie sobie procent za czekanie, a dziedzic przecież odda wam. — Ta to uczciwy pan.
— Uczciwy to prawda ale nic nie ma, a raczéj ma długów po uszy. — Co mnie z tych kwitków waszych — to kawałek papiéru, za który nikt mi nic nie da, bo dziedzic nie ma kredytu. I co ja potém biédny żyd będę robił z temi papiérkami — hę?
Chłopi zaczęli się skrobać po głowach zafrasowani, postąpili żydowi procentu i znów prosić zaczęli. Żyd jednak był twardy, nie chciał wcale wypłacać kwitków: dopiéro gdy mu przyrzekli, że każdy z nich wyjdzie mu w żniwa do roboty po dwadzieścia pięć krajcarów i to wtedy kiedy on ich zażąda, zdecydował się zrobić im tę grzeczność. Ostrożny żyd zrobił tę umowę zaraz przy świadkach i na piśmie, a za to wypłacił im kwitki w całości. Chłopi byli uradowani, że tak dobry interes zrobili bo wiedzieli, że Habe nie miał wiele pola — nie duża więc robota ich czekała, może jeden dzień wypadał na każdego, to można było wyjść do roboty choćby za tak nizką płacę, jaką dawał, a zyskali, zawsze procent, który o wiele wyżéj by ich kosztował. — Na oblanie tak korzystnego interesu, wychylili po półkwaterku, zostawili za to kilka kwitków, poklepali żyda po ramieniu i wracając do wsi mówili między sobą, że Habe choć żyd, nieczysta dusza, ale poczciwe człeczysko i zawsze w biédzie poratuje.
Tymczasem Habe poskładał kwitki, dobył z kuferka całą pakę podobnych, owinął je starannie w bibułę, włożył w kieszeń — i poszedł ku dworowi.
Radoszewski siedział już na ganku przy kawie z fajką i gazetą. Czytanie gazety należało u niego do codziennych zajęć, równie jak obserwowanie barometru. Gazeta była dla niego także rodzajem barometru, z którego robił wnioski o pogodzie lub burzy na horyzoncie politycznym. Pan Radoszewski bowiem uprawiał tak zwaną wielką politykę — sprawom krajowym, jako mniéj ważnym, mało poświęcał uwagi. Za to wypadki Europejskie, szczególniéj Francyji śledził z wielką pilnością i wyciągał z tego rozmaite wnioski i kombinacyje dla naszego kraju, z czego zbudował sobie osobny system polityczny. Sedan trochę pokrzyżował jego plany. Był on bowiem zapalonym napoleonistą — wiara w Napoleonów należała do tradycyji szlacheckiéj — i na tém budował swoje nadzieje. — Upadek Napoleona pobałamucił go, mimo to uparcie wierzył w zwycięztwo Francyji, robił grube zakłady, że Paryża nie zdobędą Prusacy i że Napoleon powróci jeszcze na tron. — Koncypował nawet w sekrecie list powitalny dla powracającego, w którym zaręczył kilka rad zbawiennych dla podniesienia Francyji i zgniecenia Prus na kwaśne jabłko. Listu tego w skutek ścisłéj rewizyji poczt, nie mógł wysłać na miejsce przeznaczenia. Napoleon nie mógł korzystać z jego rad, Francuzi przegrali pięć miliardów, Alzacyję i Lotaryngię, a pan Radoszewski konia z rzędem, sto butelek węgrzyna i coś jeszcze. — Cały system polityczny jego runął jak kolumna Vendome, — szlachcic gryzł się i martwił i czas jakiś interregnum panowało w jego głowie.
Właśnie czytał wiadomości z Francyji, gdy dwa wyżły młode, które u nóg jego leżały, zerwały się szczekając i pobiegły ku bramie. Radoszewski podniósł głowę i zobaczył Habę, który przelękły cofał się przed psami a przyparty do bramy, nie wiedząc co robić ze strachu, kłaniał się nizko psom, jakby dla zachowania sobie ich łaski, — co sprawiło wprost przeciwny skutek, bo psy jeszcze zapalczywiéj skakały do jarmułki żydowskiéj i ujadały zawzięcie. Mina wystraszonego żyda była arcy-pocieszna; błagalnie poglądał ku gankowi, spodziéwając się, że dziedzic odwoła psy, ale dziedzica widać bawiło to widowisko, bo przypatrywał się tylko z zajęciem i śmiał się, że aż okrągły brzuszek trząsł mu się od serdecznego śmiechu.
— Abramku — wołał — broń się, nie daj się. A to szelma Zagraj, jak się ostro bierze do niego. Dzielny pies. A Łapka milczkiem go podchodzi: akurat, jak matka. Ha, ha, ha, — jak Boga kocham, gotowi potargać Abramkowi kapotę. — Ktoby się po nich tego spodziewał.
Więcéj go zajmowała dzielność psów, niż strach żyda i aby mieć dłuższą sposobność podziwiania téj dzielności, nie spieszył się wcale z oswobodzeniem Abramka z kłopotliwego położenia. Dopiéro gdy się naśmiał i ubawił do syta, zaszedł ku bramie powoli, pykając fajeczkę, zawołał na psy, które łasząc się przybiegły do nóg jego. On je głaskał i klepał zadowolniony i wśród tego mówił naprzemiany to do nich to do żyda:
— Brawo Zagraj, brawo Łapka. — A to tchórz z ciebie Abramku, fe, wstydź się.
— Wielmożny panie, z takiemi bestyjami to nie ma żartów — on i najodważniejszego pokąsa.
— Ależ kpie jakiś — to młode psy. Cóż one ci zrobić mogą?
— To samo co stare. — O!
Tu pokazał kawał oddartéj sukmany.
— To z figlów tylko.
— Piękne mi figlów. A kto mi za to zapłaci? Tu nie ma śmiechu...
Mówił te słowa pokornie, uniżenie, ale w drgających muszkułach bladéj twarzy i zaiskrzonych oczach żyda, malowała się tajona wściekłość za to lekceważące traktowanie go i bawienie się jego kosztem. Radoszewski jednak nie uważał tego, bo on ani przypuszczał, aby żyd o coś podobnego mógł się gniewać. Uczucie godności człowieczéj uważał tak dalece za wyłączny przywiléj szlacheckiego pochodzenia, że gdyby Abramko ośmielił się powiedziéć mu, że takie szczucie psami uwłacza mu, byłby mu się w nos rozśmiał. Abramko zapewne wiedział tém, bo nie probował wcale okazać mu swojéj obrazy, owszém starał się ile możności pokryć chwilowe wzburzenie, nawet zaczął uśmiechać się pokornie i tylko o potarganéj kapocie zapomniéć nie mógł. Ale gdy mu Radoszewski obiecał, że mu zapłaci tę szkodę — uspokoił się i z dobrą już miną poszedł ku gankowi za dziedzicem, który usiadłszy napowrót przy stoliku i łyknąwszy parę haustów kawy, odezwał się po chwili:
— No, cóż słychać Abramku?
Był to zwyczajny sposób pana Radoszewskiego zaczynania rozmowy. Tradycyjne to pytanie szlacheckie, datuje się może jeszcze z czasów, w których nie było poczt, ani gazet. Abramko téż był przyzwyczajony do tego pytania, tak że czasem się zdarzało, iż nim dziedzic mu je zadał, odpowiadał stereotypową formułką:
— Nic wielmożny panie — biéda i tyle.
— Ekonom mi mówił, że masz podobno jakichś majnemorajnych gości u siebie?
— To żadne goście wielmożny panie, — dzieci przyjechały — syn i córka.
— A gdzież to syn był? Podobno w szkołach? Czy to prawda, że ty syna do szkoły posyłasz? I cóż z niego myślisz zrobić?
— Co można zrobić z żyda, wielmożny panie, będzie z niego handlarz i na tém koniec.
— Ale córka twoja podobno dobrze za mąż wyszła? Ekonom mi mówił, że wygląda jak pani jaka.
— Żeby ona wyglądała nie wiedziéć jak, to zawsze z niéj nie więcéj nie będzie, tylko żydówka.
Habe zdawał się umyślnie przesadzać z lekceważeniem i poniżeniem siebie i swojéj familii; — może dla tego, że nie lubił, by ktoś ciekawym wzrokiem zaglądał w jego życie rodzinne i pogardliwym smakiem obrażał jego dumę; jako ojca familii; a może téż w odpowiedziach jego kryła się zjadliwa ironia, przedrzeźnianie pojęć szlacheckich o żydach. Radoszewski jednak nie poznał się na tém, owszem zdawało mu się, że tém łaskawem zapytaniem o dzieci udobruchał i ujął sobie żyda. Zadał mu jeszcze kilka oklepanych pytań o ceny zboża, o odbyt na ostatnim końskim jarmarku i t. d., a w końcu odezwał się tonem pozornie swobodnym i rubasznym, w którym jednak przebijał się przymus i udanie wesołego humoru.
— Habo! — rzekł nie patrząc żydowi w oczy — potrzeba mi pieniędzy.
— Ny, komu ich teraz nie potrzeba, wielmożny panie. Teraz trudno o grosz. Ja sam chciałem prosić wielmożnego dziedzica o coś pieniędzy za te kwitki.
— Mniejsza o kwitki. Jak wytrzaśniesz pożyczkę dla mnie to ci zapłacę tę bagatelę.
— Dla wielmożnego pana to bagatela, ale dla mnie biédnego żyda, to trzy tysiące siedmset sześćdziesiąt pięć guldenów — to nie bagatela.
— Wiele, wiele? — zawołał zdumiony tą cyfrą Radoszewski. Wypuścił fajkę z ust i podniósł się ze stołka.
— Trzy tysiące siedmset sześćdziesiąt pięć guldenów, może bez jakiego krajcara.
— Ależ to niepodobna. Za co? — Za same kwitki? — Zkądżeby taka straszna suma urość mogła. Wszak na Nowy Rok rachunek nasz był wyrównany.
— Od Nowego Roku mamy już sześć miesiąców. To się uzbiéra.
— No, ale żeby aż tyle.
— Niech wielmożny pan porachuje — rzekł Abramko wyciągając pakę kwitków i kładąc je na stole przed dziedzicem.
Radoszewski jednak nie zabiérał się wcale do rachowania, zabrałoby mu to niepotrzebnie wiele czasu, a tu szło mu, aby załatwił się z Habą przed sumą. Nie myślał dziś wcale o płaceniu, jeno o pożyczce i dla tego odsunąwszy paczkę na bok — rzekł:
— Innym razem porachujemy się. Teraz nie mam czasu.
— Wielmożny panie, to choć co nieco, prosiłbym pieniędzy, bo teraz idzie jarmark, chciałbym parę krów kupić, trzeba podatki zapłacić.
— Zkądże ci wezmę cymbale, kiedy sam nic nie mam. — Pożycz zkąd — to i tobie się coś dostanie.
— Jakto pożyczyć, kiedy nikt nie chce dać. Hypoteka zasmarowana już aż strach, z przeproszeniem łaski pańskiéj. Lasu wielmożny pan sprzedać nie chce.
— O tém nie ma mowy.
— A jednak toby wielmożnego pana podreperowało.
— Mówiłem ci, że nie sprzedam. — Znasz szlacheckie słowo.
— Ale gdyby tak kto sprzedał za wielmożnego pana. To i honorowi by się nic nie stało i kieszeń by się podreperowała. — Podsunął się żyd nie śmiało i spojrzał ukradkiem na Radoszewskiego, badając jakie przyjęcie znalazł ten projekt.
Ale Radoszewski nachmurzył się i rzekł:
— To byłby żydowski wykręt tylko, — niegodny szlachcica.
— No to co zrobimy wielmożny panie? — Żydki na weksle już nie chcą nic dać; nawet na te pieniądze, co koléj ma zapłacić już w sądzie, areszt położyli za dawne weksle. Żeby to jeszcze wielmożny pan umiał się z temi kolejnikami potargować, toby się co dla wielmożnego pana okroiło. Ale jak zrobią wywłaszczenie to grosza z tego nie zobaczymy. — Wierzyciele zabiorą.
— Mniejsza o to, ja tych pieniędzy i takbym nie strzegł, bo nie myślę szelmom Niemcom sprzedawać naszéj ziemi.
— Oni i tak wezmą.
— To będzie zabór a nie sprzedaż. Ja tego właśnie chcę.
— No i co wielmożnemu panu przyjdzie z téj upartości?
— Ty tego nie rozumiész, choćbym ci tłumaczył Bóg wié jak długo. — Widzisz to się robi dla idei, dla zasady, — a to u mnie więcéj znaczy niż pieniądze.
Żyd nic na to nie odpowiedział, milczeniem zdawał się oddawać hołd zasadom Radoszewskiego, tak sobie przynajmniéj Radoszewski tłomaczył to milczenie, tymczasem żyd milczał, bo nie chciał mówić o tém, czego nie rozumiał, on rozumiał tylko interes, a to co robił Radoszewski uważał za rodzaj obłędu, nad którym litował się w duszy. — Obracał jarmułkę w ręku i patrząc w ziemię milczał dyskretnie. Radoszewski zaś chodził dużemi krokami po ganku puszczając gęste kłęby dymu. Przypominał trochę lokomotywę wprawioną w ruch, miejsce pary zastępowały tu myśli. Radoszewski myślał jeszcze o wielkości swego czynu, uważał siebie za bohatera, walczącego w imię starych tradycyj, kładącego się jak Rejtan w poprzek nowatorskim wymysłom cywilizacyji i protestującego przeciw nim. A że był prawie sam jeden, tak to jeszcze więcéj wbijało go w dumę, że stoi jak ostatni rycerz na wyłomie. Czasu trochę potrzebował zanim te myśli ustąpiły nieco w nim i zwolniły bieg jego. Przyszedłszy trochę do siebie, przypomniał sobie przykrą rzeczywistość, zwrócił się więc do Abramka i rzekł:
— No, Abramku, radź co, bo ja pieniędzy koniecznie dostać muszę. Na pierwszego mam termina wypłaty, o podatki także miałem egzekucyją. Gotowi mi nałożyć sekwestr. Na to przecie pozwolić nie można.
Żyd się skrobał po głowie, jakby chciał z niéj wyskrobać jaką radę, a twarz jego skrzywiona wyrażała, że mu się to jakoś nie udawało. Wreszcie odezwał się:
— Czy wielmożny pan nie sprzedał jeszcze nikomu krescencji?
— Nie, albo co?
— Bo możnaby sprzedać — toby coś pomogło.
— Sprzedać za pół darmo.
— Dlaczego za pół darmo?
— Bo każdy będzie chciał korzystać z tego że potrzebuję, a i wstyd nie mały, jak gruchnie po okolicy, że Radoszewski już zboże na pniu sprzedaje.
— Po co ma gruchać? To wszystko robi się cicho, ładnie. Ja sam gotów wziąść na siebie ten interes.
— Ty? — Czyż byś ty miał pieniądze?
— Ja sam nie mam. Ja sobie pożyczę, jakby dla siebie i zapłacę raty za wielmożnego pana.
— A krescencję zabierzesz.
— Nie, ja tylko zbiorę wielmożnemu panu, omłócę, sprzedam i potém się porachujemy. Ja sobie potracę, co mnie się należéć będzie za kwitki, za moją fatygę i to com dał w gotowiźnie, a resztę oddam do rąk wielmożnego pana.
— No to dlaczegóż ty masz zbiérać? To przecież lepiéj że sam zbiorę.
— To moja spekulacyja. Żydowi zawsze taniéj zrobią ludzie, niż panu. To już będzie mój zarobek za fatygę.
Radoszewski zaczął się wahać i namyślać.
— Ale widzisz, to jakoś głupio będzie wyglądało wobec ludzi, że ty będziesz sobie gospodarzył na moim gruncie, jakby na swoim.
— Co to wielmożnemu panu za nie honor, że żyd będzie robił za wielmożnego pana. Ta to my żydkowie od tego, żeby być wygodą dla panów. Wielmożny pan powié, że wielmożnemu panu nie chciało się samemu kłopotać gospodarstwem i oddał zbiórkę Abramkowi — i każdy temu uwierzy i nikt nie potrzebuje wiedziéć, że to spółka.
— Więc to będzie spółka?
— Na zysk i stratę.
— Ba, a nuż stracę? — To wolałbym od ręki sprzedać.
Radoszewskiemu ten projekt coraz więcéj zaczął się podobać, — uwalniało go to bowiem od kłopotów gospodarskich, a lubo Radoszewski sam bardzo mało zajmował się gospodarstwem, bo nie miał na to czasu — oddany całkiem na usługi sąsiedzkie i publiczne, jednak zawsze miał pewne skrupuły, że gospodarstwo zostawia tak na opatrzność boską, — że zaniedbuje je. — Teraz zaś mógł całkiem swobodnie i bez troski oddać się życiu publicznemu. — A właśnie nadchodziły wybory, czekały go zjazdy, zgromadzenia przedwyborcze, agitacyje — i to mu się podobało, że będzie mógł oddać się temu duszą i ciałem, a Abramko za niego pracować i doglądać będzie. Zakrawało to na rodzaj przywiązania ze strony poczciwego żyda, że się podejmował dla niego tego trudu. Tak sobie Radoszewski tłomaczył ten jego postępek i gdyby katechizm nie był mu wzbraniał tego, gotów był posądzić żyda o chrześciańską cnotę miłości bliźniego. — Nie miał wcale zamiaru odrzucać tak korzystnego interesu; jednak dla oka uznał za stosowne namyśléć się i wahać.
— A wiesz co — rzekł — możeby to było nie źle, muszę rozważyć tę rzecz.
— Co tu rozważać? Interes czysty, jak szkło. — Niech wielmożny pan spisze kontrakt i rzecz skończona. Im prędzéj będę miał kontrakt w kieszeni, tém prędzéj będę mógł dostać zkąd pieniędzy dla wielmożnego pana.
— No tak; ale zawsze tak nagle nie można.
Wejście Kundusi przerwało tę rozmowę. Panna Kunegunda była w pełnéj paradzie, gotowa do kościoła. Miała na sobie suknię piernikowego koloru w kwiaty, co ja robiło podobną do klombu georginij i astrów w późnéj jesieni, a to tém więcéj, że panna Kunegunda używała krynoliny, która ona „kryjeliną“ nazywała. Nie robiła tego przez zamiłowanie mody, bo owszem nie lubiła wszelkich cudacznych nowości w stroju, ale moda każda ma to do siebie, że wszędzie przyjąć się i wcisnąć musi, tylko z tą różnicą, że u takich konserwatystek jak panna Kunegunda pojawia się wtedy dopiéro, gdy już przestaje być modną. Był czas kiedy Kundusia z oburzeniem patrzała na bezbożne krynoliny, gdy księdzu Bartłomiejowi ledwie dziur nie wycałowała na rękach, za jego żarliwe kazanie przeciw krynolinom i z uciechą słuchała różnych anegdotek złośliwych o téj klatce modnéj. A jednak mimo to stało się, że kiedy świat zapomniał już o krynolinie, nie wiadomo jak i kiedy znalazła się ona na chudéj figurce panny Kunegundy — co więcéj, utrzymywała ona, że nie ma wygodniejszego i wdzięczniejszego stroju dla przyzwoitéj niewiasty jak kryjelina, a to dla tego, że kopulasta krynolina należała już do przeszłości, tradycji; a Kundusia miała bałwochwalcze poszanowanie dla tego co stare. Starsze jak krynolina były kółeczka z włosów wbijane na szpilki podwójne, któremi panna Kunegunda miała udekorowane czoło i skronie, a to na pamiątkę pewnego dnia przed trzydziestu laty, w którym pewien leśniczy oświadczył jéj na odpuście, że jéj bardzo do twarzy z tego rodzaju figurką. Poczciwa Kundusia miała przez długi czas nadzieję, że ów komplemencista będzie się starał pozyskać sobie na dłuższy czas te kółka, które mu się tak podobały a z niemi i ją samą: ale niecnota tego samego dnia jeszcze zwrócił afekta swoje do córki jakiegoś profesora, która także była na odpuście i nie zadługo z nią się ożenił. — Mimo to Kundusia zapamiętała dobrze, że w kółeczkach było jéj do twarzy i zachowała sobie ten rodzaj czesania, nawet gdy siwiejące i rzedniejące coraz bardziéj włosy coraz mniéj stosowne były do tego. Kundusia pozwalała sobie w sekrecie niewinnych sposobów toaletowych, które wyczytała w księdze staréj pana Radoszewskiego, byle tylko nie rozstawać się z ulubionemi kółkami. — Jeżeli teraz do tych kółek i sukni z krynoliną dodamy czarną mantylę z dwiema falbanami i słomkowy kapelusz pod brodę wiązany na żółte wstążki, a ozdobiony kwiatem ponsowym, będziemy mieli dokładny wizerunek panny Kunegundy, jak ona się, przedstawiała w niedzielę i uroczyste święta. A prawda, zapomnieliśmy o książce do nabożeństwa, którą piastowała w rękach ubranych w popielate, niciane rękawiczki. Książka ta pożółkła i brudna już od starości stanowiła prawie cząstkę duszy panny Kunegundy; nie licząc bowiem drukowanych modlitw zawierała ona skarby najcenniejszych pamiątek z długoletniego panieństwa Kundusi. Był to rodzaj archeologicznego muzeum, które przeglądała co niedziela z uszanowaniem i lubością wzdychając nieraz za miłemi wspomnieniami. Co kilka kart było jakieś wspomnienie, jakaś pamiątka; to modlitwa przepisana przez jakiegoś guwernera, to zasuszone niezapominajki, to czterolistna koniczyna obiecująca szczęście, to laurowy liść z trumny jakiéjś zasłużonéj osoby, to zakładka do książki haftowana ręką przyjaciółki, to obrazek z Kalwaryji dar księdza proboszcza, to włosy matki nieboszczki, to bilet z powinszowaniem imienin ozdobiony girlandą i dwoma gałązkami, a wreszcie na ostatniéj karcie zapisane pożółkłym atramentem, data urodzin chrzesnych synów i córek i ważniejsze wypadki z jéj życia. Gdyby ktoś chciał pisać historyją serca i życia panny Kunegundy, książka ta byłaby cennym dla niego materyjałem. Że jednak nikt się taki nie znalazł, Kundusia musiała ograniczyć się na Bronisi, któréj w wieczornych gawędkach spowiadała się ze swoich powodzeń i zawodów miłosnych, niby dla przestrogi i nauki. Bronisia bowiem była jakby przybraną jéj córką, a po powrocie z klasztoru stała się jéj jedyną przyjaciółką, z którą się cały dzień prawie nie rozłączała. To téż i teraz za wejściem Kundusi wnet pojawiła się w pokoju. Wbiegła jak motylek w białéj sukience z falbanami, przepasanéj niebieską szarfą i w słomkowym kapelusiku. Innych ozdób nie miała. A przepraszam — miała jeszcze kwitnące rumiane jagody, oczy jak bławatki i siedmnaście latek. — Były to także ozdoby, które ją lepiéj ubiérały, niż najpiękniejsze stroje, a w jasnych grubych warkoczach, co spadały aż po pas, lepiéj jéj było do twarzy, niż w kółeczkach Kundusi.
Wbiegła powiedziéć ojcu, że już drugi raz dzwoniono na sumę i że wielki czas już iść do kościoła. Śpieszyła się tak nie tyle może przez pobożność, ile że w kościele spodziéwała się zastać dziś „kierowego waleta.“ Nastawała więc na to, by ojciec prędko się ubiérał, bo ksiądz proboszcz i tak dość długo już zapewne czeka. Pan Radoszewski nie lubiał spóźniać się na nabożeństwo, odprawił więc Abramka, rozkazując mu przyjść po nieszporach dla umówienia interesu — i poszedł wystroić się przystojnie do Pana Boga. Bronisia z niecierpliwością liczyła chwile jego nieobecności; Kundusia tymczasem zabawiała ją przypominaniem reguł przyzwoitego zachowania się w obec światowych gości. Miała ona bowiem pretensyję do znajomości świata i form towarzyskich raz dla tego, że służyła po wielkich dworach, a powtóre, że sama pochodziła z pięknéj familii, która przez nieszczęścia tylko podupadła. Lubiła często mówić o swoim bracie ciotecznym doktorze, o stryju kanoniku, o ciotce ksieni i wielu innych członkach familii, którzy prawdopodobnie nie wiedzieli o swéj krewnéj, która tak często ich wspominała, dla dodania sobie tém honoru i znaczenia u ludzi. Nieszczęśliwa Bronisia musiała najczęściéj słuchać tych genealogicznych wspomnień, choć je już znała i umiała na pamięć. Na szczęście przybycie ojca uwolniło ją od słuchania po raz setny przygód panny-matki, które zapędziły ją do klasztoru.
Ruszono do kościoła. — Po drodze Bronisia przechodząc koło klombu kwiatów, urwała pączek róży i przypięła go do piersi. Czy to miało być skromne przyznanie się do miłości w obec kierowego waleta, czy i niebieska szarfa miała swoje znaczenie i przekonać go o stałości i pamięci — tego na pewno twierdzić nie mogę, bo nie wiem czy Bronisia znała już rozmowę kwiatów i kolorów. — Jeżeli nie znała — to instynkt zastąpił świadomość. Jest to szósty zmysł kobiécy, który im często wielkie oddaje przysługi. — Instynkt ten ubrał ją w kolory, które miały mówić: pamiętałam i kocham. Z témi ziemskiémi myślami, którym w takt biło pośpiesznie serduszko pod białą sukienką, weszła do zakrystyji.
Ksiądz proboszcz siedział w albie w poręczowém krześle, czekając na kollatora i bronił się od natrętnych much ręką, a od drzemki potężnemi niuchami tabaki, którą poczęstował wchodzącego Radoszewskiego. Bronisia nie zatrzymując się tutaj dłużéj, weszła do kościoła. Tak była pewną, że go tam już zastanie, że siedzi przed ołtarzem, iż nie śmiała spojrzéć w tamtę stronę. Uklękła przed ołtarzem i poszła do ławki kollatorskiéj prawie na pamięć, bo krew tak mocno uderzyła jéj do głowy, że nic nie widziała przed sobą; lud klęczący wydał jéj się jakąś chaotyczną masą kolorów, sama nie wiedziała jak i kiedy znalazła się w ławce. Tu schyliła się pobożnie i schowała twarz rozpaloną po niżéj przodu ławki i nie podniosła jéj dopóki nie ochłonęła trochę. — Obecność Kundusi i ojca, którzy tymczasem usadowili się obok niéj, dodała jéj także odwagi i ośmieliła ją podnieść najprzód głowę, potém oczy, potém spojrzéć naprzeciwko, gdzie miał siedziéć on. Ale niestety, zamiast niego, obaczyła dużą twarz Bernardyna, który z kazaniem przyjechał tu z miasteczka. Jakkolwiek znała go i wiedziała, że to jest znakomity kaznodzieja, w tej chwili zrezygnowałaby z przyjemności widzenia go i słyszenia. Wiedziała że to jest grzészna myśl, jednak wolałaby była, żeby ta myśl w téj chwili stała się ciałem i siedziała przed nią w postaci pana Walerego. Miała nadzieję, że lada chwila wejdzie i to sprawiało jéj roztargnienie w modlitwie, bo za każdym szelestem zwracała się ku drzwiom. Ale za każdym razem spotykał ja zawód. Już ksiądz proboszcz kończył mszę ś., obtarł ręczniczkiem kielich i zabrał pełnémi piersiami powietrza do odśpiewania „Ite missa est“, a pana Walerego jeszcze widać nie było. Przeczucia ją zawiodły, a przynajmniéj zawiodły ją o tyle, że ułożyła sobie, iż go zobaczy w kościele — a miała go zobaczyć dopiéro za powrotem do domu. — W czasie bowiem, gdy gorąco molestowała na intencyją jego przybycia — przed ganek dworu lipczyńskiego zajechał lekki powozik z herbem, z lokajem w galonach, który siedział w nim z założonémi rękami, powożony przez swych panów — a właściwie przez młodszego pana. Był to ów pan Walery, o którym czytaliśmy w poprzednim rozdziale i niniejszym, jako był zapisany w serduszku Bronisi. Do tych słów dodamy jeszcze małe objaśnienie.
Walery i Bronisia znali się ze sobą, gdy on miał lat siedmnaście, a ona trzynaście. Majątki ich rodziców graniczyły o miedzę, rodzice bywali u siebie czasem z sąsiedzkiémi wizytami i w ten sposób młodzi zbliżyli się do siebie. A że Bronisia nie była chowana na pasku i ojciec pozwalał jéj swobodnie biegać po polach do żenców, kosiarzy, a nawet do lasu na poziomki, grzyby i okrężnice; więc zdarzało się, że nieraz na tych spacerach spotykała panicza z Zagajowa. Z początku spotkania te były przypadkowe, potém szukali nawzajem sposobności częstego spotykania się, a w końcu umawiano się oto. Najczęściéj schodzili się nad stawem w lesie lub koło spróchniałego dęba. Był to rodzaj niewinnéj, dziecinnéj prawie zabawki w zakochanych, a zamiana ograniczała się na tém, że ona mu z kosza dawała maliny, a on jéj kwiatki do wianka — że on przynosił do lasu książki z wierszami, nad któremi razem wzdychali i płakali — i że obiecywali kochać się bardzo, kochać się wiecznie, według przepisów, jakie podawali jakiś stary romans w listach, który także wspólnie przeczytali. Być może, iż gdyby schadzki te trwały dłużéj, teoretyczne traktowanie o miłości nie wystarczałoby młodym ludziom i weszłoby w niebezpieczną fazę, ale na szczęście Bronisi, Walerego wysłano za granicę dla kończenia edukacyji, a ją miano oddać do klasztoru. — Młodzi rozstali się z zaczerwienionémi oczami i mokrémi chusteczkami: — ona mu na pamiątkę dała spory zwitek jasnych włosów, on jéj wiérsze i zasuszoną niezapominajkę z nad stawu, gdzie tyle chwil spędzili razem i przysięgli sobie kochać się do śmierci. Od tego czasu nie widzieli się lat pięć. — Bronisia jednak, jak widzimy wierną była swemu przyrzeczeniu; zaraz po powrocie z klasztoru, na drugi dzień, była pod spróchniałym dębem i nad stawem, w nadziei, że go tam zastanie. Nie było go, zapewnie dlatego, że nie wiedział o jéj powrocie. Mimo to Bronisia siedziała tam dość długo, może czekała, a może téż schadzka ze wspomnieniami młodszych lat tak ją wiązała. Przypomniała sobie każdy najdrobniejszy szczegół z tyle romantycznych czasów, a pamiętała je wszystkie, jakby to było wczoraj. Pięć lat i pobyt w klasztorze nie zmieniły całkiem Bronisi, owszem miłość jéj dziecinna karmiona marzeniami młodéj wyobraźni wybujała zanadto nawet.
Przypatrzmy się, co się stało przez ten czas z paniczem. Mamy do tego dosyć czasu, bo obaj — on i ojciec jego, dowiedziawszy się od służącéj że pan w kościele, usiedli na ganku i czekali na jego przybycie. Obaj usiedli jednako, jakby w jednéj szkole tego się uczyli, założyli prawą nogę na lewą — pochyliwszy się w tył na krzesłach, kiwali się, jak na huśtawce. Obaj byli ubrani według téj saméj mody, z małą tylko odmianą w kolorach, obaj mieli pinz-nez na jednakuteńkich nosach, jednako zaczesane włosy i angielskie faworyty, z tą tylko różnicą, że papa miał faworyty gęstsze, ciemniejsze i trochę już siwiejące, a syna rzadszy zarost wyglądał, jakby dopiéro lekko podmalowany, nie wyraźny. Słowem, syn był kopią ojca, nieco pomniejszoną, — co tego ostatniego napawało dumą i zadowoleniem.
Służąca, uważając za despekt zostawiać gości na ganku, zapraszała ich usilnie do stancyji, gdzie było już zastawione śniadanie, ale przybyli nie zgodzili się na to a to głównie dla tego, iż bali się zaduchu i gorąca w małych stancyjkach. W ogóle z pewnem lekceważeniem i niesmakiem rozglądali się po otoczeniu.
— Jak tu brudno i biédnie — odezwał się młody krzywiąc się, jakby jakiś brzydki zapach zaleciał mu pod nos. — Dawniéj wydawało mi się tutaj jakoś inaczéj.
— Bo byłeś dzieckiem, nie miałeś sądu o tém, ani wyrobionego gustu. Każdemu, co coś widział w świecie okropnym musi się wydawać taki szlachecki dworek i całe gospodarstwo nasze. Wstyd człowieka, doprawdy, że u nas wszystko jeszcze na tak nizkiéj stopie. — Ale cóż, kiedy za nic w świecie nie namówisz do postępowych wyobrażeń i reform.
— Czy i Radoszewski taki?
— Alboż go nie pamiętasz? — On gorszy od wszystkich. Jeżeli i zacofana szlacheckość może mieć swój ideał, — to on jest wcieleniem tego ideału. Wszystko co stare to dobre, dla tego tylko że stare, że trwa od wieków. To téż u niego wszystko po staremu. O nowych wynalazkach, o postępie gospodarstwa, zdobyczach cywilizacyji, pojęcia nie ma. Czy wiesz, że nie chce sprzedać gruntów pod koléj.
— A to dla czego?
— Bo tę nowość uważa za zgubę dla kraju, a przynajmniéj nie potrzebną, bo jego ojcowie obywali się bez tego.
— To idyjota.
— A przynajmniéj coś blizko tego. Jest to jeden z tych, których zwykle nazywają poczciwcami, co według mnie identyfikuje się z głupotą — i w głowie zamiast mózgu ma miękkie serce. Przekonanie, logika u takiego nic nie znaczy, ale sentymentem weźmiesz go na lep, jak muchę na miód, choćby trutką zaprawny.
— To człowiek z przeciwnego nam bieguna. I dziwi mnie co ojca skłania do utrzymywania z nim sąsiedzkich stosunków.
— Interes, mój kochany, interes.
— O ile słyszałem, to Radoszewski nie najlepiéj stoi.
— Tak, ale ma to, czego nam brak — ma popularność, o którą ja starać się nie umiem, bo nie mam do tego usposobienia, ani cierpliwości. Radoszewski wyściska się, wycałuje — i kochają go za to. Jeżeli dostanę budowę koleji, a mam wielkie szansy dostania, to byłbym w kłopocie z materyjałem. Sąsiedzi nie lubią mnie i gotowi cofnąć się od dostawy drzewa, wapna, kamienia — i byłbym zmuszony kupować te rzeczy z trzeciéj ręki, jeżeli nie z czwartéj, bo żydzi, którzy są zwykle pośrednikami w takich sprawach, są mi także niechętni. No, — rozumiész teraz, dla czego mi tak zależy na utrzymaniu z Radoszewskim dobrych stosunków? On będzie tym pośrednikiem, a że to człowiek sercowy i honorowy, więc nie będzie chciał żadnych zysków z tego pośrednictwa! Wiedz-żeż więc, że nawet takie na pozór niepoczesne figury, takie zera jak Radoszewski, można korzystnie zużytkować.
Byłby Bóg wié jak długo rozwodził się jeszcze, gdy w bramie ukazała się biała sukienka Broni, biegnącéj przodem, a za nią Kundusia i Radoszewski. Czujko przestał mówić i podniósł się powoli z krzesła. — Trochę trudniéj przyszło to zrobić Waleremu, który na widok Broni zmięszał się trochę. Przypomniała mu się przeszłość, sielanka i zawstydził się przed sobą samym na wspomnienie tego epizodu ze swoich lat chłopięcych. Był w kłopocie jak się z nią rozstać, czy przyznać się do dawnéj znajomości, czy też witać jak całkiem obcą. Wybawił go z tego kłopotu Radoszewski, który na widok gości przyspieszył kroku i począł już z daleka witać ich głośnémi, serdecznémi wykrzyknikami — i nie dał im prawie przyjść do słowa.
— Poczciwi, kochani — zawołał — otóż tak to lubię. Po sąsiedzku, bez ceremonji. Jak się macie?
Tu rozłożył wałeczkowate ramiona — począł ściskać obu.
— Mój syn — wtrącił Czujko.
— Ależ znam, znam — poznałem zaraz — pamiętam go ot tylim chłopcem. Teraz panie wyrósł, zmężniał, — wykapany ojciec — jakby mu z oka wyleciał. Poczciwy, kochany, niechże cię uściskam.
— Przyjechaliśmy podziękować kochanemu sąsiadowi — zaczął znowu Czujko — za łaskawą gotowość, z jaką pospieszyłeś ratować nas w nieszczęściu.
— Nie przyjmuję, nie przyjmuję — bo to był mój obowiązek. — Jestem pewny, że i kochany sąsiad zrobiłby to samo na mojém miejscu. — A widzisz! — Więc nie ma za co dziękować, zwłaszcza, że moja pomoc na nic wam się nie zdała. Wy modni ludzie już teraz niczego się nie boicie. Na wszystko znaleźliście asekuracyje, choćby pan Bóg chciał którego ukarać jaką klęską — to nie poradzi. — Niech was nie znam. — No, ale proszę, proszę daléj.
Gdy się te powitania i wstępne ceremonije ukończyły, Bronisi już nie było na ganku. — Kundusia zapewne uważała za niestosowne by sama panna pchała się tak obcesowo do oczów kawalerowi, albo téż może chciała jéj co zaradzić na zbyt silne rumieńce, które wystąpiły jéj na twarz na widok Walerego i dla tego pociągnęła ją za sobą do pokoju.
Tam dopiéro się zaczęły zwierzenia, uwagi, rady, wnioski, a dziurka od klucza służyła za obserwatoryjum dla Kundusi i Bronisi i nastręczała im wątku do dalszych domysłów. Przez dziurkę bowiem od klucza mogły widziéć gości, którzy przeszli z ganku do jadalnego pokoju na przekąskę zaciągnieni tu prawie gwałtem przez Radoszewskiego. — Ten bowiem nie umiał prowadzić gawędki na czczo, a że to już była hora canonica, więc i żołądek głośno dopominał się o swój haracz. — Radoszewski sadząc po sobie był pewnym, że i goście muszą być przy apetycie i dla tego zaczął ich traktować gwałtem przymuszając serdecznemi zaklęciami: jak mnie kochasz, jak mnie dobrze życzysz, etc.
Czujkowie krzywili się i wymawiali jak mogli. A tymczasem z drugiego pokoiku przez dziurkę od klucza naprzemiany to piwne, to niebieskie oczy zaglądały ciekawie. Najdłużéj i najczęściéj zatrzymywało się niebieskie i nic dziwnego; należało ono jak wiémy do Bronisi, a ta potrzebowała dobrze się przypatrzéć temu, którego tyle lat nie widziała, by zobaczyć, czy się bardzo odmienił. Zaglądała co chwila po inną część jego twarzy i porównywała ją z obrazem, jaki przechowywała w swojéj wyobraźni i pamięci a po kilkunastu takich obserwacyjach orzekła, że bardzo się zmienił, ale że mu z tém do twarzy. Potém panna Kunegunda przyłożyła oko do dziurki dla sprawdzenia tego orzeczenia i również wydała pochlebny sąd o „kierowym walecie“ i dodała jeszcze, że wygląda na wielkiego pana. Następnie zaczęła robić uwagi, że ta wizyta ojca z synem nie jest bez znaczenia, a choć nie zajechali czwórką (bo i o tém dowiedziała się poczciwa Kundusia od służącéj) — to jeszcze niczego nie dowodzi, bo może być, iż teraz nie moda zajeżdżać czwórkami po pannę, odkąd młodzi panicze dziarskich krakowiaków poprzebierali w kamasze i fraki na angielski sposób. Przyjazd więc tych gości, według kombinacyji Kundusi i wczorajszéj kabały, nie mógł się liczyć do zwyczajnych wizyt i musiał mieć wpływ na losy Bronisi. Domysły te jéj zamieniły się w pewność skoro usłyszała, jak stary Czujko pytał Radoszewskiego o córkę.
— Zdaje mi się, żem ją widział przed chwilą, ale pokazała się na krótko, że nie miałem sposobności przywitania jéj.
— Ot! zwyczajnie dziczka — usprawiedliwiał Radoszewski — w klasztorze to chowane, mało bywało między ludźmi, to i płochliwe.
— A, należałoby, żebyś nas jéj przedstawił i przypomniał. — To to oni dawniéj znali się z Walerkiem.
Po usłyszeniu tego, Kundusia byłaby przysięgała teraz na święta ewangelią, i wieczne zbawienie, że Czujkowie przyjechali w zamiarze oświadczenia się o Bronisię. Stara aż się rozśmiała z radości, — a gdy za chwilę weszła służąca i oznajmiła, że pan prosi panienkę do siebie — to Kundusia zaczęła ją żegnać i błogosławić po matczynemu, jakby ją już do ślubu wysyłać miała, — i poprawiała jéj włosy, sukienkę, kokardę przy szarfie, aksamitkę na szyji i krzyżyk zrobiła nad jéj czułem i znowu całowała i błogosławiła i byłoby tak bez końca, gdyby Bronisi nie było pilno do ojca. Wymknęła się z ramion poczciwéj Kundusi i usprawiedliwiając się tém, że boi się, by ojciec nie czekał, bo może ma jaki pilny interes, pobiegła, nie zapomniawszy po drodze rzucić okiem w zwierciadełko i poprawić nieco włosów.
— Ej, figlarka — mówiła Kundusia, patrząc za nią z rozrzewnieniem i uczuciem — myślał by kto, że jéj na prawdę tak pilno do ojca. — Nie spieszyłaby się ona tak, żeby tam „jego“ nie było. Znam ja to, znam... — dodała po chwili z głębokiem westchnieniem, kiwając głową i zamyśliła się poważnie. Zapewne rozmyślała o tych czasach, w których i ona tak się spieszyła, takie miała rumieńce na twarzy i takie szczęście w sercu. Prawdopodobnie musiała i ona mieć takie wspomnienia; któraż kobiéta ich nie ma? Nawet najbrzydsza, znajdzie zawsze jeszcze kogoś, co jéj da uczuć choćby przedsmak miłości, o którym potém marzyć może i wierzyć: że z nim byłaby szczęśliwa. A cóż dopiéro Kundusia, która swojego czasu nie należała do najbrzydszych, miała ładną talią, taką, że rękami dwiema objąć ją można było, co stanowiło wtedy wielką zaletę panny; było to bowiem w tym czasie, kiedy panienki sznurowały się i ściskały, i używały płytkich, sznurowanych trzewiczków do tańca. A panna Kunegunda miała nóżkę jak Chinka i tańczyła mazura jak baletnica. Nie jedno więc słodkie słóweczko wpadało jéj w tym czasie do uszka, a że nie usłyszała nigdy tego, które byłoby jéj może najsłodsze i najmilsze t. j. „ja biorę sobie ciebie“ i t. d., — to pochodziło ztąd, że Kundusia była bez posagu i miała do tego liczną rodzinę, któréj się obawiał każdy konkurent, by mu na kark nie spadła. Najbliższym był tego jakiś urzędnik akcyzny, który nie tyle może dla powabów ciała, o których się wyżéj wspomniało, ile dla „wiktu domowego i opierunku“ decydował się wejść w związki małżeńskie z pracowitą panną Kundusią, była nawet chwila podobna do téj, jaką teraz miała Bronisia, w któréj Kundusia była pewną, że urzędnik ów przyszedł z zamiarem oświadczenia się o jéj rękę. Było to także w niedzielę i on przyszedł w pełnéj gali, ale niestety, gala nie była dla niéj przeznaczona, urzędnik bowiem szedł z powinszowaniem imienin do swego naczelnika i do niéj wstąpił tylko, by mu guziczki przyszyła do wypranych rękawiczek. Była to ostatnia przysługa jaką zrobiła mniemanemu konkurentowi, którego niedługo potém przeniesiono gdzieindziéj na lepszą posadę, na któréj jednak niedługo pozwoliły mu niebiosa cieszyć się, bo w parę miesięcy umarł, umarł w kawalerskim stanie, a myślał na seryjo o Kundusi, to ją najwięcéj przekonywało, że na parę tygodni przed śmiercią, przysłał jéj na imieniny ów bilet z gołąbkami i girlandą. Gdyby więc nie śmierć, panna Kunegunda byłaby także zakosztowała słodyczy szczęścia małżeńskiego, to téż wspomnienie urzędnika, należało do najpiękniejszych wspomnień jéj życia — i o nim zapewne zamyśliła się teraz.
Dopiéro głosy rozmawiających w ogrodzie, które ją doleciały przez otwarte okno, wyrwały ją z zaczarowanego koła wspomnień i ruszyły ją z miejsca. Nic dziwnego że ją tak zainteresowały, bo jeden z tych głosów należał do Bronisi. Zbliżyła się tedy do okna i zobaczyła swoję pieszczotkę i pana Walerego chodzących wśród klombików kwiatów i rozmawiających z sobą. Kundusia była najpewniejszą, że porozumienie musiało nastąpić między młodymi. Poczciwa uradowała się tém szczęściem Bronisi, jakby to ją samę spotkało i co prędzéj wzięła ołtarzyk złoty ze stolika, uklęknęła przed Matką Boską Częstochowską i poczęła przez okulary odmawiać modlitwy, za pomyślność drogiéj osoby, na intencyją szczęśliwego powodzenia w ważnych wypadkach życia. Powierzała los swojéj faworytki opiece Matki Boskiéj w chwili, kiedy ojcowie młodych narzeczonych prawdopodobnie umawiali się o szczegółowe sposoby zabezpieczenia ich losu. — Tak spodziewała się Kundusia, że w téj chwili o czém inném mówić nie mogli. — Niestety, jakżeby się była rozczarowała, gdyby mogła była słyszéć treść ich rozmowy, ale to było nie podobném, bo starsi panowie po przekąsce przenieśli się na cygaro i fajkę do pokoju Radoszewskiego na drugą stronę domu, gdzie już czujne ucho Kundusi nie sięgało.
Rozmowa trwała blizko godzinę; poczém Czujko zabiérał się do odjazdu. Radoszewski chciał gwałtem zatrzymać gości, na skromnym, jak się wyraził, szlacheckim obiedzie; ale Czujko wymówił się słabością żony, co go zmuszało do prędkiego powrotu i obiecał się na inny raz na dłużéj. Z dziesięć minut trwały pożegnania, bo Radoszewski nie chciał puścić bez strzemiennego i serdecznych uścisków — i do bramy prawie odprowadził gości — i jeszcze ztamtąd telegrafował za nimi znaki pożegnania.
Gdy go już stracili z oczów, stary Czujko poprawił się na siedzeniu i odetchnąwszy, jak człowiek, co się wydostał z ciężkiego położenia, rzekł do syna:
— A, to nudny. Ale darmo, trzeba było znieść wszystko dla interesu.
— No i jakże się udało ojcu?
— Lepiéj jeszcze, jak się spodziewałem, — a spodziewałem się bardzo wiele, bo znam uczynność Radoszewskiego.
— I obiecał zrobić, czego ojciec zażądałeś?
— Bez najmniejszego wahania.
— I wbrew wszystkim swoim zasadom, będzie popiérał budowę koleji? To człowiek bez najmniejszych konsekwencyji.
— Nie próbowałem doświadczać go w tym względzie i nie chcąc stawiać go w drażliwem położeniu, nie wspominałem mu nic o koleji. Powiedziałem mu tylko, że zamierzam otworzyć kilka fabryk, że potrzeba mi do tego materyjałów, a że nie mam znajomości w okolicy, więc udaję się do niego o pomoc i pośrednictwo w tym względzie. On pewny, że idzie o budowę spalonéj fabryki — nie tylko mi obiecał zająć się tém, ale rozserdecznił się do tego stopnia, że ofiarował swoje lasy i kamieniołomy na moje usługi. — Sąsiad się spaliłeś — mówił — to obowiązkiem naszym jest dopomódz. — Rozumié się, że przyjąłem tę ofiarę skwapliwie.
— Skoro się jednak dowié, jak rzeczy stoją, gotów się cofnąć.
— Mam jego słowo, to więcéj znaczy, niż kontrakt. — Choćby go to nie wiedziéć co kosztować miało, to nie złamie danego słowa. — I czy wiesz — mówił daléj Czujko przysuwając się do syna, — że ty nie mało mi pomogłeś w tym interesie...
— Ja? A to jak?
— Wytłomaczył sobie po swojemu nasze odwiedziny — posądza cię o skłonność do córki i uważa już jako przyszłego zięcia i dlatego okazał się chętnym i uczynnym. Wyborny facet. — Tu rozśmiał się Czujko szyderczo.
— Niepodobna! — odezwał się Walery.
— Jak cię kocham. — Pił już nawet za zdrowie swojéj córki i twoje, nazywając was, „naszémi dziećmi.“
— I zkądże mu taki waryjacki pomysł mógł przyjść do głowy?
— Cóż chcesz? Jest przekonany, że do małżeństwa nie potrzeba niczego więcéj, jak ładnego buziaka i gorącego serca. — Kto wié, może ma jeszcze na myśli, że ci łaskę zrobi, oddając ci swoję jedynaczkę. — Nie zła partyja — co?
— Jak mogłeś ojciec pozwolić mu żywić podobne nadzieje? — zapytał Walery rozdrażniony żartem ojca. — Trzeba mu było wprost powiedziéć, że jego córka dla mnie prawie na klucznicę a nie na żonę. — Idyjota prawdziwy.
— Mój drogi — a cóż nam to szkodzi? Niech sobie myśli, — będzie za to gorliwéj chodził koło naszych interesów. — Takie mniemanie przecież nas jeszcze do niczego nie obowiązuje.
Syn nic nie odpowiedział, ale zrobił grymas. — Jakkolwiek ojciec wychował go tak, że starał się wysuszyć serce jego ze wszystkich poetycznych marzeń i cieplejszych uczuć, przedstawiając mu to jako niepotrzebny balast przeszkadzający człowiekowi dojść do osiągnięcia swoich celów — i zrobił z niego człowieka, wyrachowanego, to przecież ostatnie słowa wypowiedziane przez ojca z takim cynizmem, nie mile go drasnęły. Może i on w danym razie byłby zrobił coś podobnego, ale nie miałby czoła chwalić się z tém przed kimkolwiek, cóż dopiéro przed synem. Ojciec w téj chwili stanął okropnie nizko w jego oczach.
Ojciec nie uważał wcale tego niekorzystnego usposobienia dla siebie i mówił daléj:
— Ale, a propos ożenienia — trzebaby coś pomyśleć o tém. — Potrzeba będzie może wyjechać do stolicy na karnawał, bo tu w okolicy nie ma dla ciebie partyji odpowiedniéj. — Sami mierni dorobkowicze i szlachta goniąca ostatkami. — A ty masz wszelkie prawo ubiegać się o najpiérwsze partyje w kraju.
— Z gołemi rękami.
— Myślałem już o tém, abyś wszedł jako człowiek niezależny, z pewném stanowiskiem, bo mając w rękach coś, możesz stawiać większe wymagania i śmieléj sięgać. Dlatego chciałbym ci wyrobić jak najprędzéj pełnoletność — i dać coś w ręce.
— Wiele?
Tutaj z koleji ojciec zrobił przykry wyraz.
— Nie miéj mi ojciec tego za złe że tak wręcz pytam. Ale ty sam mówisz mi zawsze, że rachunek to grunt, to podstawa wszystkiego, że rachować się powinniśmy z każdą okolicznością, z każdym człowiekiem, choćby to był nawet rodzony brat.
Czujko nie mógł zaprzeczyć temu. — To on sam wlał w duszę syna te nauki, których owoce tak cierpkie i niestrawne mu się teraz wydawały. Pokrył jednak to przykre wrażenie i z pozornym spokojem zaczął mówić:
— Obecnie gotówką nie mógłbym ci nic dać, bo jak wiész, na złożenie potrzebnéj kaucyji oddałem nietylko resztki mego kapitału, ale nawet musiałem zaciągnąć pożyczkę na Zagajów. Jedno, co teraz zrobić mogę — to przepisać Zagajów na twoję własność. Nie potrzebuję ci mówić, że to jest odstępstwo tylko pozorne, bo skoro się ożenisz bogato, Zagajów nie będzie wiele znaczył dla ciebie, a dla mnie i matki będzie może stanowił jedyny punkt oparcia, gdyby przedsiębiorstwo i przemysłowe moje operacyje mnie zawiodły.
Syn roześmiał się jałowo na te słowa.
— Cóż w tém widzisz tak śmiesznego? — zapytał ojciec, dotknięty nie mile śmiechem syna.
— To, że ty, który zawsze mi mówiłeś o realnéj wartości rzeczy, — dziś stawiasz mi przed oczy same urojone ilości i każesz na téj podstawie niepewnéj, budować przyszłość.
— Twój rozum, twoje wykształcenie, o które się postarałem, stanowić tu powinny podstawę. Ja tyle nie miałem, a dorobiłem się.
— Jakto — i Zagajowa nie miałeś?
— Nie — odrzekł Czujko, spuszczając przed synem oczy, a twarz jego chmurniała przy tém — Zagajów był własnością mego... twego stryja.
— Ha, więc zgoda na Zagajów — na bezrybiu i rak ryba.
Rozmowa się urwała, bo właśnie wjeżdżali w bramę pałacu zagajowskiego.
A tymczasem w Lipczynach Kundusia i Bronisia wyniosłszy się po odjeździe gości do ogrodu, usiadły w brzozowéj altance, osłonionéj gęsto dzikiem winem i poczęły sobie czynić zwierzenia. Bronisia wyspowiadała się z całą szczérością, że była ogromnie nieśmiała wobec Walerego i choć tyle miała mu powiedziéć, nic nie powiedziała. Że i on równie był nieśmiały, i zamiast z nią mówić o przeszłości, bawił ją rozmową o pogodzie i podróżach. Kundusia z tego wyciągnęła taki wniosek, że oboje za dużo mieli sobie do powiedzenia od pierwszego razu i dlatego rozmowa się rwała, bo żadne nie umiało zacząć lub nie śmiało mówić o tém, o czémby najbardziéj chciało. Pocieszała swoję pieszczotkę, że drugi raz pójdzie im lepiéj — i że ona nawet gotowa im pomódz i ośmielić. Bronisia rzuciła jéj się z uciechy na szyję i uściskała serdecznie i ucałowała, a staruszka płakała głaszcząc ją po włosach.




V.
Sielanka.

Jakkolwiek Bronisia podczas rozmowy w ogrodzie z Walerym, krępowana jego chłodem i angielską sztywnością, nie śmiała przypominać mu dziecinnych zabaw; jednak przypadkiem, mimowoli wygadała się, że po powrocie z klasztoru, najpiérwszy spacer jéj był do stawów w lesie. Po niewczasie spostrzegła się, jak niebacznie zdradziła się przed nim: ale Walery nie zwrócił jakoś na to uwagi, zagadał o czém inném i wzmianka o stawach przeszła niepostrzeżenie, co po trochu i ucieszyło Bronisię. Była pewna, że Walery tego nie słyszał.
Słyszał on jednak dobrze i umyślnie zagadał o czém inném, aby nie tykać drażliwego przedmiotu, o którym rozmowa byłaby go w kłopot wprowadziła.
Ale po kilku dniach, gdy jednostajne życie wiejskie i nudy trapić go zaczynały, przyszło mu raz po obiedzie, gdy leżąc na sofie bawił się puszczaniem kółek z papiérosa — otóż przyszło mu na myśl, że może to i nie źle by było pójść nad stawy, gdzie go się Bronisia pewnie co dzień spodziéwa i poromansować trochę z parafianką. — Byłaby to wcale dobra rozrywka, która go do niczego zobowiązywać nie mogła — i którą porzuci, skoro go bawić przestanie.
Z témi myślami, wybrał się następnego dnia rano ze strzelbą do lasu.
Ranek był prześliczny, świéży, — kroplista rosa... Ale po co ja wam to wszystko piszę, coście już tyle razy pewnie czytali. Któż z was nie czytał o kroplistéj rosie, w któréj łamią się promienie słoneczne, wciskające się w głąb lasu przez sklepienie drzew; — o świéżym żywicznym zapachu lasu szpilkowego, o szemraniu potoków w zaroślach, niezbędnych przy opisywaniu poranku w lesie?
Nie będę więc was nudził długiemi opisami, ani zatrzymywał przy każdéj trawce i kwiatku, by wam kazać wzdychać i zachwycać się jego pięknością i wolę sobie postąpić ze świéżym porankiem tak samo, jak zrobiłem już z nieświéżą Kundusią, t. j. że odeszlę was po bliższe szczegóły do innych autorów, którzy z flamandzką drobiazgowością kreślą podobne rzeczy; albo wygodniéj jeszcze zrobię odwołując się wprost do fantazyji i wspomnień czytelników, bo pewnie mało znajdzie się takich, którzyby choć raz w życiu nie mieli sposobności widzenia jakiego pięknego lasu świérkowego, przeplatanego białą brzeziną, dębami i grabiną, zagęszczonego spodem leszczynowémi krzakami i ostrężyną, między któremi snują się szerokie wstęgi zielonych trawników lub ściéżki wydeptane w różnych kierunkach wśród mchu i borowin. Otóż proszę sobie wyobrazić taki las, złożony ze szpilkowych i liściastych drzew, mający tu i owdzie gęstwiny ciemne, niedostępne prawie, w których jak plamy krwi, czerwienieją muchomory — to znowu łączki i polany słoneczne, pachnące miodem i pełne kwiatów; proszę w tym lesie wyobrazić sobie pana Walerego ze strzelbą na ramieniu, papiérosem w ustach, szkiełkiem na oczach, słomianym kapeluszem na głowie idącego ku stawom i pogwizdującego aryją z „pięknéj Heleny“ o trzech boginiach, a będziemy mieli dość dokładny obraz chwili, miejsca i osoby. — A prawda, zapomniałem całkiem o świérgotających ptaszkach, które się trzepotały wśród gałęzi i strząsały poranną rosę na kapelusz i strzelbę pana Walerego, ale zapomnienie to może daruje mi czytelnik, przez wzgląd, że i pan Walery zapomniał całkiem o tém, choć wybrał się niby to w zamiarze polowania, a tymczasem, zamiast patrzéć w górę po drzewach, rzucał co chwila ciekawe spojrzenia w zarośla, polując tylko na białą sukienkę Bronisi; — oczy jak dubeltówka gotowe były do strzału. Zwierzyna jednak nie pokazała się wśród drogi i pan Walery bez wystrzału doszedł do stawów.
Były to dwa obszerne stawy, gęsto zarosłe sitowiem i szuwarem, otoczone w koło młodym a gęstym lasem sosnowym, który wznosił się amfiteatralnie na pagórkach. Pomiędzy stawem szła szeroka grobla, bujnie porosła wysoką trawą i łopuchami, które całkiem prawie zakryły ściéżkę. Obok grobli na pochyłości pagórka wznosił się ów historyczny dąb, cały spróchniały wewnątrz. — Tu nieraz młodzi ludzie przed ulewą chowali się i jak dwie turkawki w gniazdku, przepędzali parę godzin, słuchając z bijącém sercem, jak burza szalała po lesie trzęsąc drzewami, łamiąc gałęzie.
Pan Walery patrząc teraz w ciemny otwór drzewa, nie mógł się wydziwić, że mógł być kiedy tak skromnym, naiwnym, że siedząc w dębie z nieszpetną dziewczyną, nie pokusił się nawet sprobować, jak smakuje pocałunek jéj świéżych, rumianych ustek. Miał szczérą intencyję przy zdarzonéj sposobności naprawienia tego błędu młodości — i w téj myśli usiadł pod dębem, oczekując przybycia Bronisi. — Czekał z takim spokojem, jak się czeka w restauracyji na kurczę z sałatą, taką miał pewność, że go to nie ominie, że oczekiwana gąska zjawi się — nie dziś, to jutro. — Nie było mu wcale pilno — oczekiwanie było także pewną rozrywką, bo dawało mu jakiś cel, którego mu brakło. Zapalił świéży papiéros — i pogwizdując jakąś wesołą aryjetkę offenbachowską wpatrywał się w błękit nieba, — i zasnął.
Zasnął właśnie wtedy, kiedy od strony Lipczyn na łąkach ukazała się biała sukienka Bronisi. Szła ona ściéżką koło potoku, prosto ku stawom. Może nawet nie w nadzieji spotkania tam kogo, bo nie spieszyła się bardzo — szła więcéj z przyzwyczajenia; miejsce to ciągnęło ją do siebie wspomnieniami i choć nieraz wyszła z myślą przejścia się po wsi lub téż miasteczku, mimowolnie kierowała się w tę stronę — z początku z nadzieją zobaczenia tam kogoś, co na nią pewnie czeka, a późniéj gdy ta nadzieja ją kilka razy zawiodła, szła tylko po to, aby tam być, bo jéj tam było najmiléj. A jednak choć nie spodziéwała się nikogo, lada szelest w krzakach przyspieszał zwykle bicie jéj serca; zarumieniona przymykała powieki, oczekując, rychło Walery odezwie się do niéj. Ale niestety, pokazało się, że to albo szyszka spadająca z drzewa sprawiła ten szelest, albo ptak zerwał się z zarośli i poruszył gałęzie. Nieraz krzak oświecony słońcem złudził ją podobieństwem postaci ludzkiéj. Kto czekał kiedy i nie mógł się doczekać, ten zrozumié jakie ciężkie próby musiało przechodzić zakochane dziéwczątko, nie mogąc doczekać się tego, któremu miało tyle do powiedzenia. Zdawało się bowiem Bronisi, że skoro spotka się z nim w miejscach, gdzie się tak wesoło, serdecznie bawili dawniéj, będą znowu tak swobodni, tak poufali jak wtedy. Niedoświadczone dziéwczę, nie uwzględniało wcale różnicy, jaka zaszła teraz w ich położeniu, nie przyszło jéj nawet na myśl, że schadzka w lesie młodych dzieci inaczéj trochę wygląda, jak kiedy jedno z nich dojdzie do lat dwudziestu, a drugie już szesnaście lat liczy. — W niewinnéj imaginacyji spotkanie takie nie natrafiało na żadne trudności. — Dopiéro kiedy Walery, który zbudzony szelestem jéj sukienki, zerwał się i stanął przed nią, — poznała po rumieńcu, co jéj oblał twarz całą i uszka, po niepokoju, jaki ją ogarnął, — że rzeczywiście dzisiejsze spotkanie niepodobne do tych przed laty. Uczuła, że źle zrobiła, przychodząc tu sama, radaby była uciec, gdyby ją nie wstyd było uciekać i gdyby miała siły, ale zjawienie się Walerego tak ją przestraszyło, że straciła władzę w nogach. Zdawało jéj się, jakby coś przykuło ją na miejscu.
Walery delektował się jéj rumieńcem, zakłopotaniem, zadawalniało to jego próżność, że takie wrażenie wywołał — i przypatrywał się jéj z uśmiechem satyra. — Ten wzrok jeszcze ją więcéj zmięszał i onieśmielił.
— Ja... Ja... zaczęła się tłómaczyć nie patrząc na niego i szarpiąc chusteczkę — nie sądziłam, że pana tutaj...
— A ja spodziewałem się pani — i dlatego przyszedłem, — rzekł Walery, zbliżając się poufale do Bronisi i obejmując ją śmiałem spojrzeniem.
Ton z jakim to mówił, drasnął nieprzyjemnie Bronisię, podniosła na niego oczy ze zdziwieniem.
— Cóż pani mi się tak przypatrujesz? Czy się zmieniłem?
— O, bardzo, odrzekła z naciskiem i smutnie.
Walery spostrzegł, że śmiało rozpoczął i chcąc złe naprawić, odezwał się z udaną czułością.
— Nic dziwnego. Tak dawnośmy się nie widzieli, mogłaś mnie pani całkiem zapomniéć.
— To pan źle o mnie myślisz.
— Czy tak? — zapytał ucieszony i ośmielony naiwną szczerością Bronisi, zbliżył się do niéj. W tém wśród zarośli coś zaszeleściało. Bronisia obejrzała się z trwogą w tę stronę i rzekła:
— Ktoś nas podsłuchuje.
— Ktożby mógł podsłuchiwać? Któż mógłby być tak ciekawy?
— Ja nie wiem; ale boję się czegoś.
— Kogo? — spytał łagodnie i znowu przysunął się bliżéj i wziął ją za rękę, chcąc tém dodać jéj odwagi. Nie broniła mu tego, owszem w uczuciu trwogi, jaka ją obejmowała, ścisnęła konwulsyjnie dłoń jego i przygarnęła się ku niemu. Walery korzystał z położenia i nachylił się ku niéj, usta jego już miały dotknąć jasnéj główki, gdy nagle z krzaków wysunęła się kobieta o czarnych oczach, ogorzałéj twarzy, okryta brudnemi płachtami i dzikim, bezczelnym, śmiechem spłoszyła zakochanych.
— No, całuj, całuj, jasny paniczku lękliwą synogarliczkę, pobaw się nią, a kiedy cię znudzi, rzucisz na śmiecisko — wy to umiecie, o! umiecie.
Walery prędko opamiętał się z pierwszego wrażenia, jakie na nim zrobiło niespodziane zjawienie się téj kobiéty — i postąpiwszy ku niéj groźnie spytał:
— Czego tu chcesz czarownico?
— Przyszłam spytać jasny panie, — odrzekła drwiąco — czy nie trzeba będzie zawołać księdza ze stułą, bo potém toby cię kijem nie napędził do tego. — Ja was znam.
— Wynoś się ztąd, bo... — chwycił gwałtownie za strzelbę i zmierzył ku niéj.
Ale kobiéta nie cofnęła się ani kroku — urągającym wzrokiem kłóła zapérzonego i wyzywała go.
— Nie strzelisz jasny panie, nie strzelisz, bo byś się przesiedział w kryminale, a tam nie bardzo wygodnie dla takiego jak ty gagatka. Wsadziliby jak prostego chłopa, nie pomogłoby ci żeś ty jasny pan i że masz takiego mądrego ojca.
Waleremu brakło cierpliwości. — Odwrócił strzelbę kolbą do góry i zamierzył się na kobietę, ale ta zręcznie wywinęła się przed uderzeniem i chowając się za drzewo wołała:
— Rozpuść skrzydła turkaweczko i odlatuj póki cię jastrząb nie pochwyci, nie pokrwawi serca. — Leć, leć póki czas.
— Pójdziesz ty mi ztąd, stara wiedźmo — odezwał się z tyłu jakiś szorstki, gruby głos. Kobiéta obejrzała się na mówiącego i w jednéj chwili wsunęła się w krzaki i znikła bez śladu.
Gajowy, bo to on nadszedł właśnie, złożył się i strzelił w tę stronę, gdzie uciekła. Chwilkę nadsłuchiwał — nic się nie odezwało, nawet szelestu żadnego słychać nie było. Kobiéta jakby pod ziemię się skryła.
— Kto to była ta czarownica? — spytał Walery gajowego.
— A to z przeproszeniem łaski pańskiéj — to ta szelma cyganka, Łasiówna z Leśniczówki, co to z nią mamy tyle kłopotu.
— Wszak proces już skończony. Czemuż jéj dotąd nie wypędzono ze wsi?
— To nie tak łatwo, proszę łaski wielmożnego pana — to dyjabeł nie kobiéta. Właśnie przyjechała komisyja ze rządu, co odbierze jéj grunt i dlatego przyszedłem po jaśnie wielmożnego pana.
— Zaraz przyjdę.
To powiedziawszy, odwrócił się ku Bronisi, która przez cały ten czas stała jak zesztywniała, i zcierpła z przerażenia. Dotąd nie mogła opamiętać się i przyjść do siebie.
— Przestraszyła panią ta baba — ta niegodziwa. — A pani jesteś tak wrażliwą. Uspokój się pani.
— Każ pan temu człowiekowi odprowadzić mnie do wsi.
— Pani już chce odchodzić?
— Tak.
— W takim razie pozwoli pani, że sam ją odprowadzę.
— Nie, nie — zawołała żywo — on, — dodała wskazując na gajowego, który stał opodal czekając na rozkazy.
Nie był to człowiek, mogący budzić wielkie zaufanie, piegowata twarz, rude wąsy, co jak miotły stérczały, pomimo że je ciągle rękami głaskał i wzywał do posłuszeństwa, jasno-niebieskie, chytre, a przenikliwe oczy, osadzone głęboko w czarne rzęsy, ruchy służbistego dworaka gotowego do każdéj usługi, nie mile zalecały go oku. Mimo to Bronisia wiedziona więcéj instynktem, jak rozumem, uważała go za stosowniejszą eskortę dla siebie. Słowa cyganki przejęły ją jakąś niewysłowioną obawą do Walerego.
— Więc odprowadzimy panią obaj, będzie nam bezpieczniéj — dodał drwiąco.
— Chodźmy więc — rzekła Bronisia i postąpiła żywo na przód. Walery szedł obok niéj, a gajowy pozostał nieco w tyle. Bronisia milczała i przyspieszała kroku, dopiéro gdy się wydostali z lasu na otwarte pole, uczuła się spokojniejszą i rozmowną. Walery spostrzegł tę zmianę i zauważył złośliwie:
— Jak widzę, pani humor zależy od miejscowości. — Las nie bardzo korzystnie na panią oddziaływa.
— Rzeczywiście nie mogę pojąć, co mi się stało — rzekła Bronisia wesoło i śmiała się sama ze swojéj przesadnéj obawy, która ją teraz całkiem opuściła; to ta cyganka tak mnie przeraziła.
— Drugi raz jéj się to nie uda. Każę ją wypędzić ze wsi, żeby nie psuła pani przyjemności spacerów. Bo spodziéwam się, że panią ten wypadek nie odstraszy od téj leśnéj ustroni. Dawniéj, o ile sobie przypominam, lubiłaś pani to miejsce.
— I teraz je lubię, równie jak dawniéj.
— W takim razie, nie tracę nadzieji, że będę miał przyjemność spotkać panią.
— Ale pan tak daleko idziesz ze mną. — A pana tam potrzebują. Żegnam pana — mam i tak już niedaleko do domu.
— Nie odpowiedziałaś mi pani na moje pytanie.
— Więc do widzenia — rzekła zarumieniona i wstydząc się tego, co powiedziała, pobiegła szybko w górę i znikła za łanem zboża.
Walery popatrzył za nią, potém zwrócił się do gajowego i spytał:
— Marku — czy komisyja zajechała przed pałac?
— Nie, proszę łaski wielmożnego pana. — Prosto na Leśniczówkę.
— Więc chodźmy tam. — Którędy najbliżéj?
— O! tędy, proszę łaski pana, brzegiem lasu — odrzekł Marek, zdejmując czapkę i wskazując pokornie drożynę wydeptaną przez łąkę.
Walery przyśpieszył kroku — by stanąć prędzéj na miejscu, gdzie miał wystąpić w zastępstwie swego ojca, który przed dwoma dniami wyjechał do Wiédnia, wezwany tam telegramem. Walery w czasie jego nieobecności wprawiał się w roli przyszłego dziedzica, szczególniéj tam, gdzie mu to przychodziło bez trudności, — bo Walery nie lubiał się zbytecznie trudzić. Wystąpienie wobec komisyji, nie należało do trudnych obowiązków, a dawało jakąś rozrywkę, dlatego to Walery tak skwapliwie wziął tę sprawę do serca i chciał osobiście być przy egzekucyji wyroku.
Po kwadransie drogi, stanął na miejscu — koło Leśniczówki.
Miejsce to leżało na granicy Lipczyn i Zagajowa za potokiem, osadzonym wikliną i olchami, na wzgórzu i wchodziło klinem między dwa lasy, a zawiérało kilkanaście morgów ornego pola. Kiedyś na tém polu stał domek leśniczego, w szwajcarskim guście, ztąd nazwa tego miejsca. Dziś z leśniczówki nic nie zostało, prócz téj nazwy. Zamiast szwajcarskiego domku, stała nad urwiskiem, przy ujściu do potoku chata, a raczéj lepianka z chrustu i gliny, a koło niéj kilka ilin i dzikich jabłoni.
Pomimo pięknego położenia, miejsce to miało w sobie coś ponurego i nie miłego, wyglądało jak liszaj na zdrowém ciele, bo historyja jego mieszkańców wycisnęła na niem swoje szpetne ślady i splugawiła jego cichą sielankę. — Grunt ten bowiem i chałupa należały do Łasiów, a raczéj oni przez lat dwadzieścia opiérali się ze dworem o przesadzenie go. Ztąd był on polem ciągłych utarczek — dwór nie pozwolił Łasiowi uprawiać go, a Łaś a raczéj córka jego, groźbami, przekleństwami, nie dopuszczała dworskich do zajęcia gruntu. — Napróżno Czujko groził nieraz czeladzi wydaleniem ze służby, jeżeli nie spełnią jego woli, to zachęcał datkami i wódką, — nic nie skutkowało na zabobonnym ludzie, który wierzył, że cyganka ma nie czyste siły na swoje usługi i może złe wyrządzać. Temu zabobonnemu przestrachowi zawdzięczała cyganka, że dotąd siedziała na gruncie pomimo wyroków sądowych. Ale tylko siedziała, bo użytkować z gruntu nie mogła. Co trochę zasiali zboża lub kartofli, to Czujko sprowadził żandarmów, napędził ludzi i kazał zniszczyć zasiewy. W skutek tego pole leżało odłogiem, zielska wszelkiego gatunku bujnie rosły na niém, a między niémi najwięcéj wybujały kolczate osty. Gdzie niegdzie wśród zielska kępki owsa, krzaki pojedyńcze ziemniaków lub bobu kryły się jak przemytnicy.
Chata również odpowiadała temu zniszczeniu. W jednéj połowie była już rozwalona i przegniła. Stać się to musiało już dawno, bo mchy i pokrzywy rozrosły się bujnie nad temi resztkami domu. Druga połowa trzymała się jeszcze jako tako, podparta drągami. Przykrywał ją dach łatany wiechetkami słomy w różnych czasach, to téż kiedy jedne już zczerniały i spadały, drugie połyskiwały jeszcze w słońcu złocistym połyskiem. Wiechetki te kładzione nierówno, według tego gdzie się potrzeba pokazała, przez co na dachu potworzyły się pagórki, rowy, jak na czuprynie nierówno strzyżonéj. Gdzieniegdzie wiatr oderwał kawałek strzechy i odsłonił krokwie i łaty okopcone od dymu, które wyglądały jak żebra padliny. Cała ta część domu, nie wiadomo, czy wskutek zbyt ciężkiego poszycia, czy od wiatru, czy od starości, skrzywiła się, a wskutek tego drzwi zalepione obrazkami i okienka złożone z kawałeczków szkła tłuczonego, przybrały kształty skośnych czworoboków.
Może cyganów staćby było na porządniejsze utrzymanie, bo cyganka zarabiała nie mało grosza wróżeniem, zażegnywaniem i lekami, — ale dwór nie pozwoliłby pewnie stawiać na gruncie, który uważał za swoją własność, a gdzieindziéj stawiać nie chcieli, by nie stracić prawa do gruntu. Chałupa była ich własnością, więc jakkolwiek dziedzic wygrał grunt, ruszyć ich nie mógł, — to téż siedzieli jak psy na śmieciach, warcząc na tych, co zbliżać się chcieli. Wynagrodzenia za chatę przyjąć nie chcieli — spalić nikt nie śmiał i tak siedzieli lata procesując się, a lud wiejski, dlatego że nie lubił dziedzica, trzymał stronę cyganów i skrycie im pomagał w tym oporze przeciw dworowi. Aż w końcu przebrała się cierpliwość u Czujki — pomimo, że miał inne ważniejsze sprawy na głowie, zabrał się na seryjo, aby raz skończyć z cygańską rodziną; w tym celu wyrobił sobie pozwolenie rozebrania lub zniszczenia chaty, by grunt oswobodzić i zająć go pod uprawę. Wysłano z tém sędziego na miejsce i przydano mu do pomocy pachołków. Komisyja ta zajechała wprost na Leśniczówkę i oczekiwała właśnie przybycia dziedzica.
Nadzwyczaj przykry widok przedstawiało to miejsce. Ci urzędnicy sądowi w mundurach, parobcy z pługami i siekiérami, których gwałtem spędzono ze dworu, paru oficyjalistów — wszyscy ci wyglądali jak oprawcy, robiący przygotowania do egzekucyji. Chałupka wyglądała jak rusztowanie — brakowało tylko skazańców. Łasia jak wiémy nie było, siedział jeszcze w kryminale, w śledztwie, a cyganki nigdzie odszukać nie można było. Zwyczajem praktykowanym dziś często przez chłopów, schowała się przed komisyją, aby tym sposobem przewlec sprawę. Posłano wójta i przysięgłego aby ją odszukano. Właśnie wrócili donosząc, że jéj nigdzie znaleźć nie mogą, gdy z lasu wyszedł młody dziedzic i gajowy. Ludzie wiejscy z poza chat i krzaków przypatrywali się temu, bojąc się zbliżyć by ich na świadków nie pociągnęli.
Walery zbliżył się do sędziego i przedstawiwszy mu się w charakterze dziedzica zażądał rozpoczęcia egzekucyji.
— Nie ma jeszcze drugiéj strony — odrzekł urzędnik — posyłaliśmy za nią, ale nigdzie jéj znaleźć nie można było.
— Ukryła się w lesie, ja i gajowy widzieliśmy ją przed chwilą.
— Ona tak zawsze robi — dodał gajowy.
— Cóż więc zrobimy — spytał urzędnik.
— Każ pan burzyć chatę, a jestem pewny, że ona się tu wnet zjawi.
— To nie będzie po formie.
— Biorę to na siebie.
— Ha, kiedy tak...
Zwrócił się do wójta i przemówił urzędowym głosem:
— W imieniu prawa rozkazujemy wam wójcie zburzyć tę chatę. — Tu wskazał laską na chatę.
Na tak energiczną przemowę, wójt flegmatycznie podrapał się po głowie, spojrzał na czeladź dworską, jakby radząc się jéj i nic nie powiedział.
— Słyszeliście? — Ja, urzędnik rozkazuję wam. Jeżeli nie spełnicie rozkazu, będziecie odpowiedzialni za wszystko.
Biédny urzędnik, aż na palcach podniósł się, aby uwydatnić lepiéj urzędniczą powagę, ale i to jakoś nie wiele pomogło.
— Ta cóż ja poradzę, jak ci nie chcą, — tłumaczył się wójt, pokazując na parobków, którzy stali nieruchomo patrząc w ziemię.
— Powinieneś dać przykład! Weź siekiérę i rąb pierwszy. — Słyszysz.
Wójt poruszył się, ale nie spełnił rozkazu.
Ten milczący opór począł już irytować Walerego. Zwrócił się do parobków i zawołał podniesionym głosem:
— No! prędzéj.
Parobcy się niby poruszyli, ale żaden nie zdecydował się spełnić woli dziedzica. Wtedy gajowy, chcąc się przysłużyć panu, wyrwał jednemu z nich siekierę, przystąpił do chaty i uderzył silnie w okno.
Brzęk stłuczonego szkła, rozległ się wśród grobowéj ciszy panującéj w około. W téj chwili z lasu wypadła cyganka, z rozłożonémi szeroko rękami, rozwianym włosem, biegła jak szalona przez pole do chaty — rzuciła się wściekła do gajowego i wyrywając mu siekiérę, stanęła przed nim w pozycyji obronnéj.
— Waruj psi synu — krzyczała, pieniąc się i trzęsąc z gniewu — z daleka od mojéj pracy, bo ci łeb rozpłatam. To moje, moje, rozumiész, a kto się tknie, tego pan Bóg skarze za moją krzywdę do siódmego pokolenia. Co urąbiecie z téj chaty, to będzie na waszą trumnę.
Wściekłość jéj przechodziła w szaleństwo. — Wyglądała jak furyja z obłąkanemi, dzikiemi oczami, rozczochraną głową i opalonemi piersiami, które pod rozdartą koszulą wisiały jak brudne worki, puste worki. Głos jéj był ochrypły, ale donośny, grzmiący. Grupy wieśniaków wysuwały się z za chat i zarośli i przysuwały się coraz bliżéj.
— Wziąść tę babę i związać — krzyknął urzędnik na pachołków i dla przykładu postąpił naprzód ku niéj z podniesioną laską. Cyganka chwilowo umilkła, zbladła ze strachu i skuliła się pod zamachem laski, jak pies, co przysiada, ale wnet zerwała się z ziemi jak zraniona wilczyca, wyszczérzyła zęby i wrzasnąwszy:
— Co, ty psie będziesz ich szczuł na mnie? — rzuciła się ku niemu i uderzyła go tak silnie siekiérą, że gdyby nie był zasłonił się ręką, pewnieby dzisiejsza czynność jego była już ostatnią. Ręka odebrała to, co przeznaczone było głowie. Urzędnik jęknął z bólu i zalany krwią opadł na ziemię.
— Chwytajcie zbrodniarkę — zawołał Walery groźnie.
Parobcy, wójt i dwóch pachołków rzuciło się na cygankę, ale ta oganiając się i zasłaniając siekiérą, wymknęła się zręcznym skokiem z pomiędzy nich i szybko poczęła uciekać do lasu. Nim ją chwycić zdołano, skryła się w gęstwinie niedostępnéj.
Tymczasem Czujko, gajowy i pozostali pachołcy, zajęli się ratowaniem sędziego. Obmyto ranę, która pokazała się mniéj niebezpieczną, niż w pierwszéj chwili przypuszczano: cierpiał jednak wielki ból, bo kość była nadwyrężoną. Zbandażowano rękę na prędce, posłano po wóz do dworu i odwieziono tam rannego.
Wskutek tego wypadku, zburzenie chaty odroczono na późniéj.
Niebawem posterunek żandarmeryji dostał polecenie szukania cyganki i dostawienia jéj do kryminału. Przepadła jak kamień w wodę. Byli tacy, którzy utrzymywali, że ukrywa się w okolicy, że ją widziano to na jarmarku jakimś, to o zmierzchu koło stawów, — ale wieści te nie potwierdzały się. Były one raczéj utworem fantazyji ludu który cygance przypisywał moc cudowna, a nawet możność uczynienia się niewidzialną. To pewna, że znalazła jakąś bezpieczną kryjówkę, kiedy czujność władz policyjnych w żaden sposób wytropić jéj nie mogła.
Ta sprawa z cyganką zajmowała Walerego przez dni parę tak dalece, że zapomniał zupełnie o przyobiecanéj schadzce koło stawów i nie pokazał się tam wcale.
Ale i Bronisia także się nie pojawiła — a ta wstrzemięźliwość jéj wynikła po części, że przykre wspomnienia cyganki, nie zatarły się w jéj pamięci i przejmowały ją jakąś niewytłumaczoną trwogą, która więcéj czuła niż rozumiała, a po części i wskutek rad Kundusi.
Ta bowiem, skoro jéj Bronisia wyspowiadała się ze wszystkich szczegółów tyczących się spotkania z Walerym, zrobiła jéj uwagę, że nie wypada aby panna dorosła schodziła się sam na sam w lesie z młodym człowiekiem, choćby konkurentem, że wprawdzie książki na to pozwalają, ale obyczaj staropolski gani takie romansowe wybryki, — że jeżeli chce koniecznie w sielankowy sposób porozumiéć się z Walerym, to pójdą obie na spotkanie się z nim i to dopiéro za dni kilka, aby zatęsknił trochę i nauczył się przez to bardziéj cenić wartość ukochanego przedmiotu.
Stanęło tedy na radzie poufnéj, że pójdą do lasu aż po odjeździe pana Radoszewskiego, który wybiérał się w drogę po niedzieli.
Odjazd jego nastąpił we środę, z przyczyn nader ważnych, przynajmniéj Radoszewski uważał je za takie. Miał bowiem najprzód pojechać do swego szkolnego kolegi, który zabiérał się właśnie do obchodzenia jubileuszu swego kapłańskiego zawodu. Radoszewski uważał sobie za rzecz sumienia i obowiązku być na téj uroczystości. Następnie miał oddać kilka wizyt odleglejszym znajomym, którzy byli łaskawi dom jego nawiédzić. Grzeczność nie pozwalała nie być u nich. Daléj czekał go sąd polubowny, na który go wezwano jako superarbitra, potém kilka poufnych narad o kwestyjach kraju, a w końcu sejmik przedwyborczy. Były to według pojęcia Radoszewskiego sprawy wielkiéj wagi, których nie można było zaniechać, bo sprawy publiczne przedewszystkiem. Habe zaopatrzył go na tę wyprawę w trochę pieniędzy, i do tego jeszcze uwolnił go od troszczenia się o gospodarstwo. Radoszewski więc odjechał z lekką głową.
Kundusia zaopatrzyła bryczkę jego w faseczkę bigosu, parę buteleczek starego miodu, flaszkę anyżówki, na zakrapianie po drodze robaka, trochę wędlin i pierników. Radoszewski zaś naładował kapciuszek tytuniem, ucałował i pożegnał Bronisię, polecając ją opiece Boskiéj i Kundusi; téj ostatniéj zostawił cudowny krzyżyk od gradu, który dostał w spuściźnie po dziadku — i spokojny, że dopełnił wszystkich obowiązków katolika, ojca i gospodarza, przeżegnał się na bryczce i krzyknął:
— Wio! Mateuszu w imię Boże!
Przedtém jeszcze ekonom musiał poodpędzać wszystkie baby koło dworu, by która przypadkiem nie przeszła drogi jadącemu panu, a szczególniéj, broń Boże, z próżnemi konewkami, bo Radoszewski był niesłychanie zabobonny i jadąc w drogę uważał, by mu zając drogi nie przebiegł, ani baba z próżnemi konwiami, a za spotkanym księdzem rzucał co rychło słomę lub szpilki dla zażegnania nieszczęścia. Innych sposobów nie szukał na odwrócenie nieszczęść, które mu zagrażały i gęstniały nad jego domem jak gradowe chmury.
Po jego wyjeździe, Kundusia miała kłopot z Bronisią, by ją nakłonić do odłożenia spaceru do lasu na dzień następny. Dziéwczę stęskniło się za waletem kierowym i rwało się jak słowik do lasu. Kundusia zabawiała ją jak mogła i umiała, to opowiadała jéj kilka zajmujących epizodów ze swéj pamiątkowéj książki do nabożeństwa, to uczyła robić w palcach gwiazdki z bawełny, które pozszywane mogły stanowić piękną poszewkę na jasia i służyć kiedyś na prezent dla kogoś. Ten ostatni argument, skłonił roztargnioną Bronisię do większéj uwagi, chciała uczyć się, żeby kiedyś walet kierowy mógł spać na gwiazdkach, utkanych przez nią.
Wieczorem Kundusia kładła jéj oprócz kabały, wszystkie pasyjanse, jakie znała, na intencyją jutrzejszéj wycieczki do lasu; kładła napoleońskiego, koronę, warkocz, krzyż, wachlarzyki, piramidkę, cztérdziestkę, jedenastkę, podkładanego, sympatycznego — i wszystkie prawie bardzo pomyślnie wypadały.
Trudniéj było przebyć noc. Usnąć nie mogła dla natłoku przeróżnych myśli do głowy, myśli smutnych i wesołych naprzemiany. Co przeszło dziewczęciu przez myśl w téj bezsennéj nocy, tego nie umiałbym wam opisać należycie, słowa skarykaturowałyby może te przecudne obrazy w młodéj wyobraźni snute, jak owe czarodziejskie przędziwa z tęczy, mgły i złotych promieni, które za dotknięciem ręki człowieczéj, zmieniają się w brudną pajęczynę. Jest to osobny świat do którego, aby módz wejść, trzeba znać cudowne zaklęcia, jakich uczy młodość i miłość. Do tych dwóch czarodziejek odsyłam tych, co chcieliby znać marzenia Bronisi z księżycowéj nocy. Ja od siebie dodam tylko, że kiedy po północy kury na basztach zatrzepotały skrzydłami i odzywać się poczęły, jak szyldwachy nocne, Bronisia jeszcze nie spała.
A kiedy potém na chwilę zdrzemnęła się, to się jéj śniły takie okropności, że aż spotniała we śnie z trwogi niezmiernéj. — Śniło się jéj naprzykład, że się spóźniły do lasu z Kundusią i nie zastały już Walerego. To znowu że go widziała chodzącego w rozpaczy i załamującego ręce, że jéj tyle czasu nie widział, że chciała pocieszyć go i zawołać na niego, ale nie mogła dobyć głosu z piersi, chciała biedz ku niemu, ale spotykała różne zapory po drodze, jakieś ogromne drzewa leżące na ziemi, wśród których nogi jéj plątały się, — to znowu jakieś szerokie wody i nie mogła w żaden sposób dostać się do stawów.
Sen ten męczył ją bardziéj, niż najdłuższe czuwanie i dlatego rada była, gdy się przebudziła. — Głowę miała ciężką i rozbolałą.
Na niebie ledwie trochę bielić się zaczynało zaranie. Bronisia nie mogła już doleżéć i zerwała się z pościeli. Kundusia zdziwiła się nie mało, gdy otworzywszy oczy ujrzała ją już prawie ubraną. Kukułka na zegarze wykukała czwartą.
— A ty czemu tak rano się zerwałaś? — spytała zaniepokojona.
— Nie mogłam spać. Głowa mnie boli.
— Głowa? — Poczekaj gołąbeczku, zaraz my na to poradzimy.
To powiedziawszy zaczęła się prędko ubiérać i niebawem zabrała się do przyrządzenia lekarstwa. Była to rzecz bardzo niewinna, woda lewandowa i skórki razowego chleba maczane w occie. Tém obłożyła skronie i czoło Bronisi. Środek ten uważała za niezawodny bo wyczytała go w staréj księdze pana Radoszewskiego, noszącéj tytuł: „Klucz do skarbca ekonomji ziemiańskiéj.“ Dla Radoszewskiego księga ta była prawdziwym skarbem i poradnikiem w wielu rzeczach, a i panna Kunegunda nieraz zaglądała do niéj, szukając rady na różne sekretne dolegliwości i ułomności natury. Także za poradą „ekonomji ziemiańskiéj“ zaleciła potém Bronisi wymyć się mydłem z dragantu moczonego w różanéj wodzie i z mączki jęczmiennéj, jako téż białka i krochmalu. Miał to być doskonały środek na płeć piękną. Kundusia używała go od lat kilkunastu, a lubo płeć jéj mimo tego środka, coraz podobniejsza się stawała do zwiędłego ziemniaka, mimo to wierzyła skrycie w mydło z dragantu, jako środek upiększenia płci.
Bronisia znała dobrze tę słabość Kundusi i dlatego nie sprzeciwiała się jéj zupełnie, umyła się cudowném mydłem, co bardzo odświéżyło jéj płeć, jak utrzymywała Kundusia, potém włożyła niebieską sukienkę — nie bez ukrytéj myśli — i staranniéj niż kiedykolwiek splotła jasne warkocze.
Całe to ubiéranie, jakkolwiek odbywało się z umysłu powoli, wraz z pacierzem i śniadaniem nie zabrało wiele czasu. Kundusia więc zaproponowała pójście na mszę ranną. Chciała wysłuchać mszy ś-téj na intencyją dzisiejszego dnia, który miał być dniem ważnym dla jéj wychowanki. Kundusia bowiem postanowiła pomówić dziś na seryjo z panem Walerym, wybadać jego zamiary i ośmielić go do formalnego oświadczenia. Kundusia wiedziała z doświadczenia, że odwlekanie i brak decyzyji w takich przypadkach, odwléka często sprawę na długo. Totéż modliła się gorąco do serca Jezusowego i opieki Boskiéj, by Bronisia nie potrzebowała tak długo, jak ona, czekać na spełnienie życzeń serca swego, — a Bronisi poleciła odmawiać modlitwę do świętego Józefa patrona oblubieńców.
Tak wzmocnione na duchu wróciły do domu — a w parę godzin potém, skoro tylko rosa dostatecznie oschła na łąkach, wybrały się do lasu.
Dochodząc do łąk, które dzieliły las od ornego pola, gdzie się ciągnęła właśnie granica Zagajowa i Lipczyn, spostrzegły ze zdziwieniem wielu ludzi, snujących się i stojących w różnych punktach. Jedni stali przy zatkniętych w ziemię białoczerwonych chorągiewkach, inni kładli coś jak łańcuchy lub powrozy na ziemi, albo zabijali w łąkę łaty drewniane, spojone w kształcie dużéj litery A. Łat takich stérczało już dużo w równéj liniji na całéj przestrzeni, jak daleko okiem zasięgnąć można było i tworzyły razem jakby krokwie dachu, który miał przykrywać ziemię. Pod dużym, białym parasolem stał jakiś mężczyzna w palonych butach, żółtéj marynarce i słomianym kapeluszu i coś mierzył czy rysował na małym stoliku o trzech nóżkach. Co chwila przykładał on lunetę do oczów i dawał rozkazy ręką, a wtedy cały zastęp ludzi, palików i chorągiewek kierował się podług ruchów jego ręki i posuwał się naprzód, coraz daléj, obejmując coraz to większą przestrzeń ziemi w swoje posiadanie.
Robiło to zdaleka wrażenie mrówek, poruszających się wzdłuż jednéj liniji tam i napowrót, idących i wracających z ciężarkami i bez ciężarów.
Nim nasze niewiasty — chciałem powiedzieć panny — doszły do ściéżki, która przez łąki, wzdłuż rowu prowadziła do lasu — już cały zastęp tych ludzi pracujących, posunął się w głąb lasu i to właśnie ku owemu spróchniałemu dębowi, który był owym głównym celem dzisiejszego spaceru Bronisi.
Można więc sobie wyobrazić, jak przykre wrażenie zrobił na niéj widok ludzi obcych, w miejscach, które dotąd uważała prawie jako wyłączną swoją własność, bo oprócz niéj i Walerego, rzadko kto chodził w te ustronne miejsca. Były one dla niéj rodzajem gaju świętego; to téż wejście ludzi obcych oburzało ją, wydawało jéj się to zbezczeszczeniem, świętokradztwem. Z tém uczuciem religijnego prawie oburzenia i zgorszenia, weszła do lasu kierując się ku stawom. Ale tu gorsza jeszcze czekała ją niespodzianka.
Nad stawami, w odległości kilkudziesięciu kroków ujrzała kilku ludzi, którzy powrozami naginali ku ziemi podciętą nadwiślańską rozłożystą topolę. Nieco daléj inni obrabiali siekiérami inne drzewo leżące już na ziemi, a koło ognia, przy którym stały garnki z warzywem, uwijał się żydek jakiś i naléwał wódkę robotnikom.
Bronisia nie mogła wierzyć własnym oczom, zdawało jéj się, że to jakiś sen gorączkowy męczy ją takim okropnym widokiem. Przetarła oczy, jakby się przebudzić chciała i spojrzawszy na Kundusię wzrokiem zranionego gołębia, spytała ze ściśnionem sercem:
— Kundusiu! Co to wszystko znaczy?
Kundusia ruszyła podobnie ramionami, nie wiedząc co powiedziéć. I ona nie mogła zrozumiéć, co znaczy ten najazd obcych ludzi. — Czas jakiś stały obie, jakby zaczarowane zgrozą na miejscu, aż Bronisia widząc padającą, z trzaskiem topolę, pod którą tyle miłych, rozkosznych chwil spędziła, krzyknęła rozpacznie, jakby widziała trumnę z drogą jéj sercu osobą, spuszczaną do grobu, — i nie mogąc powstrzymać swego oburzenia, poskoczyła ku robotnikom z namarszczonem czołkiem, gniewnemi oczami i poczęła ich łajać.
— Kto wam pozwolił — zawołała — rąbać i psuć te drzewa?
Robotnicy popatrzyli na mówiącą ze zdziwieniem, a niektórzy z nich wybuchnęli głośnym śmiechem, — który uraził naszą panienkę. To téż ustroiła jeszcze poważniejszą minkę i spytała się robotników:
— Który tu z was jest ze dworu zagajowskiego?
— Nie ma tu żadnego takiego. — Była odpowiedź.
— Więc jak można niszczyć te drzewa bez pozwolenia dworu?
— Dwór nie ma już nic do tego, panienko — odezwał się najbliżéj niéj stojący robotnik — ten grunt zakupiono pod koléj.
— Jakto? tędy pójdzie koléj? — spytała Bronisia.
— Tak, tak. Roboty już się rozpoczęły.
Bronisia pobladła. Ta wiadomość ostatnia zrobiła na niéj wrażenie przygnębiające, jakby jéj odebrano coś najdroższego — na zawsze. Z tém ustroniem przyzwyczaiła się łączyć wszystkie swoje marzenia; ile razy myślała o Walerym, zawsze go sobie nie wyobrażała inaczéj, tylko w otoczeniu tych drzew poważnych, w téj ciszy leśnéj. Teraz skoro się dowiedziała, że koléj ma zniszczyć te miejsca, przeistoczyć je i zatrzéć drogie dla niéj ślady — zdawało jéj się, że wraz z témi drzewami odbiérają jéj szczęście, miłość Walerego, wszystko — i uczuła w sercu przerażającą pustkę.
Miała żal do tych ludzi, którzy burzyli z tak zimną krwią i brutalnie, sielankę jéj młodości, a szczególniéj oburzała się na figurę w żółtéj marynarce, którą uważała za głównego sprawcę, tego spustoszenia swego raju.




VI.
Stosunki rodzinne.

Jak właściciel Zagajowa, tak i dwór jego odsunął się od wsi. Nie zrobił on tego z umysłu, aby tym sposobem uwydatnić swoją dumę, zbyt mądrym był i trzeźwym, aby w tak kosztowny sposób dogadzał swoim zachceniom, zrobił to raczéj z potrzeby. W starym dworze za ciasno mu było, nie miał gdzie rozszerzać budynków i stawiać fabryk. Musiał więc odsunąć się od wsi, było to i dla niego wygodniéj i dla wsi bezpieczniéj. A jednak mimo to owo odosobnienie od chat wiejskich, otoczenie murem, rowami, sztachetami, nadające dworowi postać twierdzy, przykre robiło wrażenie, bo uwidoczniało ów brak łączności między wsią a mieszkańcami dworu. Czujko nie był rzeczywiście zwolennikiem owego patryjarchalnego stosunku ludu do dworu, — uważał go jako nieodpowiadający obecnemu położeniu. W interesach wykluczał wszelką uczuciowość, żądał pracy, płacił za nią sumiennie, ale poza tém nie robił nic dla ludu, nie uznawał żadnych obowiązków. Robotnik był dla niego maszyną pracującą, obliczał jego wartość dla siebie podług produkcyji, używał go, gdy potrzebował, a gdy nie potrzebował nie znał. Sumienie jego nie robiło w tym względzie żadnych wyrzutów, owszem, w przekonaniu swojem uważał postępowanie swoje za konieczne. Według bowiem jego teoryji, kraj nasz właśnie upadał przez to, że szlachta nie umie się rachować, i przychodzi do nędzy przez zbytnią serdeczność. Otóż uważał, że dla dobra kraju, dla podniesienia dobrobytu, potrzeba ową serdeczność, czułość, wykreślić zupełnie z ksiąg gospodarczych i żyć więcéj głową, niż sercem. Stosownie do téj zasady postępował, w tych zasadach wychowywał syna, do tych zasad zastosował swoje życie rodzinne.
Urządzenie domu również odpowiadało ekonomicznéj oszczędności, jaką zaprowadził był we wszystkiem, nawet w uczuciach. Dom mieszkalny, w porównaniu do budynków gospodarskich, podrzędne zajmował miejsce. Spichlerz, fabryki, młocarnia, wyglądały jak pałace, podczas gdy sam dwór miał minę wcale skromną i nie pokaźną. Pełnił on służbę dozorcy tych budynków i był postawiony tak, aby z niego można było przejrzeć całe gospodarstwo. Sam właściciel zajmował w nim tylko dwa pokoje, z których jeden był jego pracownią, założony cały planami, listami, modelami maszyn, książkami ekonomicznémi i technicznémi, a drugi gdzie była sypialnia jego, stanowił rodzaj obserwatoryjum gospodarskiego, bo chciał dzień i noc miéć na oku obrót swoich maszyn i robotników. Maszyny i robotnicy stanowiły konstelacyję i pojedyńcze gwiazdy dla tego astronoma, dla którego przemysł i potęga finansowa były niebem. W przekonaniu własném uważał siebie za Kopernika, który jeżeli nie ziemię całą, to Galicyję spoczywającą bezwładnie, poruszy siłą swych operacyji przemysłowych. A choć nie udało mu się to jeszcze i ze swoich usiłowań same tylko straty ponosił, to jednak miał tę nieprzepartą wiarę wszystkich wynalazców, że przełamie wszystkie przeszkody i dojdzie do celu. Ambicyja podtrzymywała go w tych usiłowaniach, a w chwilach niepowodzeń dodawała mu energii i pchała do czynu. Ja im pokażę, co można zrobić u nas — mawiał nieraz sobie chodząc po swoim pokoju z głową pełną projektów olbrzymich. W dziejach naszego przemysłu, nazwisko moje będzie miało swoją kartę.
Dla urzeczywistnienia tego marzenia, poświęcił on całe życie, własne wygody, przyjemności, szczęście rodzinne — idea ta zabsorbowała go całego. Miłość rodzicielska ograniczała się na tém, że wychował syna podług swoich zasad, że pragnął przez małżeństwo zapewnić mu świetne stanowisko w społeczeństwie i zrobić z niego wspólnika swoich projektów. W tym celu wysłał go najprzód na naukę do Anglii, bo kraj ten uważał za ostatni wyraz cywilizacyji naszego wieku, a obecnie gdy powrócił obmyślał dla niego plan kampanii małżeńskiéj. Pobyt Walerego w domu był tymczasowy. Zajechał tu na czas jakiś, jak do gospody — myślał o tém, jakby najprędzéj wyjechać. Nic go tu nie wiązało, ani wspomnienia dziecinne, bo był zbyt rozsądnie wychowany, aby przywiązywać wagę do podobnych drobnostek, ani miłość rodziców, bo téj nigdy nie zaznał. Ojciec był dla niego dobrym, starannym, ale zimnym, nie starał się nigdy rozbudzić w synu gorętszych uczuć, bo te uważał za zgubne dla człowieka chcącego dojść do czego. Z rozmowy jaką miał z synem, wracając z Lipczyn, mieliśmy już sposobność poznać ten stosunek ojca do syna. Zobaczmy teraz matkę. — W tym celu prowadzę czytelników na drugą stronę dworu, który pani Julija zajmowała wyłącznie dla siebie. Część ta pod względem położenia i urządzenia stanowiła rażące przeciwieństwo z mieszkaniem zajmowaném przez Czujkę. O ile północna strona domu wyglądała ponura i zaniedbana, o tyle tutaj wysilono się na przepych i zbytek.
Posadzki wysłane były perskiémi dywanami, meble nizkie, wygodne, miękkie, obite turecką materyją w złociste pasy i jaskrawe palmy, zapraszały do wypoczynku i leniwego rozmarzenia; rozkoszne otomanki, japońskie porcelany na kominku marmurowym, duże lustra w rzeźbionych ramach, alabastrowe lampy, złote rybki pływające w akwaryjach, kosze z kwiatami egzotycznymi, świadczyły o wybrednym smaku i kapryśnych zachceniach właścicielki.
W podobny sposób urządzony był balkon i ogród. Po ścianach i słupach pięły się bluszcze, dzikie wino, jerychońskie róże, a z wazonów wysłanych mchem, wiszących między kolumnami, spadały gęste sploty kordeliny, kępy lobelii obsypane niebieskiémi kwiatuszkami, granatowe kwiaty pełnych fuksyj, liście sakufragi i lotosperny. Z pomiędzy tych kolumn uwieńczonych kwiatami, schodziło się po paru kamiennych stopniach do ogrodu. Po obu stronach ogrodu ciągnęły się cieniste aleje i klomby drzew, niby ciemne ramy, — cały zaś środek zasłany był nizkiémi krzewami, krzakami róż najrozmaitszych, które pod silném działaniem południowego słońca, stały w pełnym rozkwicie i płonęły różnemi odmianami czerwoności, jak płomienie bengalskich ogni. Naprzeciw balkonu w pewnéj odległości była sadzawka w kamiennéj oprawie z niedużym wodotryskiem w środku — a około sadzawki wspaniałe krzaki palmy, kawy indyjskiéj, akantuzów, rycinów, amarantów i pelargonii, rozkładały się na gazonie strzyżonym nizko, równo, jak aksamit.
Ogród ten kończył się prześlicznym rozległym widokiem na łąki i wzgórza. Aby nie zasłaniać sztachetami tego widoku, skorzystano z rzéczki płynącéj za ogrodem, wyrównano i rozszerzono jéj brzegi i utworzono z tego naturalne ograniczenie ogrodu. Wycięto także kilka drzew, zostawiając tylko po bokach cieniste kasztany, które tworzyły rodzaj altany.
Tu zwykle pani Julija, kiedy dla oka potrzebowała szérszych przestrzeni, kładła się na hamaku zawieszonym między drzewami, w otoczeniu swego fraucymeru.
Była to kobiéta około lat cztérdziestu; mimo to twarz jéj nosiła jeszcze widoczne ślady piękności. Wprawdzie w skutek wygodnego i leniwego życia, jakie prowadziła, rysy jéj rozlały się i straciły pierwotny, czysty rysunek, ale zato nadawała jéj wiele uroku niezwyczajna białość ciała i aksamitna matowość jego. Białość ta była bez skazy, bez zmarszczki jednéj. Ale bo téż pani Julija dbała niesłychanie o konserwowanie swojéj piękności, i to nie dla chwalenia się z tém przed ludźmi, bo nigdzie prawie od kilkunastu lat nie bywała, nie dla przypodobania się mężowi, bo rzadko kiedy się widywali i on zresztą zajęty swojemi sprawami, nie wiele zajmował się żoną, — ale robiła to dla własnéj przyjemności i rozrywki. Nikt jéj nie widywał, nie podziwiał, prócz tych kilku niewiast, które składały jéj orszak. Każda z tych niewiast miała ściśle określony regulamin służbowy, każda miała swój właściwy urząd w tém małém udzielném państewku, zostającém pod wyłączną despotyczną władzą kapryśnéj i do najwyższego stopnia rozgrymaszonéj władczyni. Wszystkie musiały się nią tylko zajmować, być zawsze na jéj rozkazy i odgadywać życzenia.
I tak panna respektowa oprócz roli lektorki — (czytywała zwykle po południu i wieczorem dla prędszego sprowadzenia snu) — miała obowiązek bawienia pani Juliji opowiadaniem nowinek, plotek i skandalików sąsiedzkich. W ten sposób, pani Julija nie wychodząc od lat kilkunastu po za granicę Zagajowa, a właściwie mówiąc, za sztachety swego ogrodu, wiedziała o wszystkiém co się działo w okolicy, i bawiła się tém, jak bawią się dzieci bajeczką. To źródło wiadomości dobrego i złego, z którego pani Julija zaspokajała swoją ciekawość, miała lat przeszło cztérdzieści, oprawne było w żółtą jak pergamin skórę, którą przykrywała zwykle popielatémi sukniami, przez co było podobne do zakurzonéj figury ze starego ołtarza gotyckiego. Antyk ten siadywał zwykle po całych dniach obok pani Juliji i jak zakręcona figurka poruszał drutami od pończochy. Za pociśnieniem sprężyny, t. j. rozkazem pani otwiérał usta do czytania lub opowiadania.
Oprócz czytania i opowiadania, należały do obowiązków pani Herminii także obserwacyje meteorologiczne: a mianowicie zdawanie sprawy o stanie barometru i termometru i przygotowanie podług tego odpowiednich sukien i rozrywek dla pani Juliji.
Drugą ważną figurą w dworskim orszaku, była szafarka Katarzyna. Przez nią pani Julija porozumiéwała się z kucharzem, jego bowiem samego, równie jak i saméj służby męzkiéj, nie przypuszczała nigdy przed swoje oblicze. A że smaczne jedzenie stanowiło najprzyjemniejsze zajęcie w jéj haremowém życiu, przeto konferencyje z szafarką względem obiadów i kolacyji ważną odgrywały rolę. W niektórych razach wzywano także do narady pannę Herminiję, która jako wytrawna dworka, znała się także dobrze na smaczném jedzeniu i nieraz zdanie jéj odnosiło zwycięztwo, co staréj Katarzynie nie mało krwi napsuło. Obie bowiem te niewiasty rywalizowały między sobą o wpływ na panią i jéj łaski; obie przesadzały się w usługach, nadskakiwaniu, pochlebstwach i jedna drugiéj nieomieszkała przy każdéj sposobności przypiąć łatkę. Bywało nieraz, że pani Herminii udało się oburzyć panią Juliję na Katarzynę. Ale niezadługo jaki smaczny obiad lub oryginalny pomysł kulinarny, przechylał znowu sympatyją władczyni na stronę szafarki. Ona wtedy tryjumfowała i ze szkodą swéj rywalki cieszyła się faworami pani, — odbiérała od niéj prezenta. Chuda panna Herminija szła w kąt jak zepsuta zabawka — zamiast niéj, Katarzyna opowiadała pani o sławnych obiadach, znakomitszych kuchniach, o cudacznych sosach i leguminach. Blada twarz pani Juliji ożywiała się przy tych opowiadaniach, usta grube wilgotne, poruszały się, jakby delektując się smakiem tych idealnych specyjałów. Lecz wnet chwilowa niestrawność lub zły sos, pozbawiały szafarkę łask i zaszczytów, a panna Herminija wracała na dawną posadę żyjącéj kroniki.
Mniéj wpływową, lubo także nie bez pewnego znaczenia, była szwaczka. Pani Julija lubiła się stroić — dla rozerwania się i zabicia czasu. W tym celu trzymała kilka dzienników mód, podług których kazała szwaczce przykrawać i szyć nowe suknie, lub przerabiać dawne. Szczególniejsze miała upodobanie w haftowaniu najrozmaitszych chusteczek, kołnierzyków. Co chwila przymierzała i próbowała coś na sobie, przebiérała się po kilka razy dziennie. Kazała Nastusi pokojowéj przeczesywać się na różne sposoby, a potém chodząc po pokojach, przeglądała się we wszystkich zwierciadłach, zapytywała o zdanie każdéj z osobna panny swego dworu i tém się bawiła.
Bywały znowu dnie, w których nie ubiérała się całkiem prawie, w białym negliżu, lub lekkim tureckim szlafroku, w złocistych pantofelkach, pokładała się to w pokoju na otomance, to w hamaku w cieniu drzew, paląc papiérosy, bawiąc się oswojonym kanarkiem lub przedrzeźniając się papudze. Wtedy towarzystwo stawało się dla niéj nietylko nie potrzebnem, ale nieznośném. Fraucymer znał dobrze ten kaprys pani i w czasie takich mizantropijnych napadów, trzymał się na uboczu, zostawiając ją samotności i zadumie.
Potrafiła wtedy kilka godzin przeleżéć, zapatrzona w sufit lub niebo. Prawdopodobnie myślała wtedy o czémś, ale z tego przed nikim się niespowiadała, bo nie miała zwyczaju zwierzać przed nikim. Słuchała innych chętnie, bawiła się zwykle opowiadaniem Herminii, ale sama nigdy nic nie opowiadała, szczególniéj nic o osobie, jakby nie miała z czém zwierzać się, czy téż nie chciała.
Z mężem nigdy prawie się nie widywała, choć żyli pod jednym dachem — nikomu nigdy z domowych nie tłumaczyła się dlaczego, nie wspominała nawet o mężu, gdy zaś kto obcy się zjawił, lub potrzeba było pokazać się gdzieś publicznie w towarzystwie męża, odgrywała wtedy z wielkim taktem rolę szczęśliwéj małżonki, nie chcąc przed ludźmi afiszować tajemnic domowych. I Czujko okazywał jéj wtedy uprzejmą czułość i względy należne. Poczém małżonkowie rozchodzili się znowu na zimno, bez wyrzutów i skarg.
Stosunek z synem, lubo nieco lepszy, był jednak równie ceremonijalny, składny. Widywali się rzadko i Walery rzadko nachodził matkę nie wezwany przez nią, i oficyjalnie przez służącą anonsował jéj najprzód każdą wizytę swoją.
Zresztą nie żyła z nikim, nie bywała nigdzie. Zagrzebała się w ciasnéj przestrzeni domowéj, otoczona zbytkiem i wygodami, żyjąc według swoich kaprysów i upodobań i zdawała się nie pragnąć niczego więcéj, ani czuła potrzeby towarzystwa odpowiedniego swemu stanowisku. Wystarczała sobie zupełnie. Byłoż to lenistwo duszy, które przeszkadzało jéj żyć z ludźmi, czy inny powód? Po trochu jedno i drugie. I wychowanie i usposobienie a w końcu i wypadki złożyły się na stworzenie tak dziwacznéj kobiéty. Zobaczmy jaką drogą szła ta wyjątkowa organizacyja.
Jak wiémy była ona jedynaczką. Pieszczona przez rodziców do najwyższego stopnia; otoczona od dzieciństwa zbytkiem i wygodami, przyzwyczaiła się do tego, że wszyscy jéj nadskakiwali, schlebiali. Rodzice wysilali się na robienie jéj coraz nowych niespodzianek, przyjemności, służba starała się zyskać jéj względy, bo wiedziała, że tém najlepiéj zaleci się starszemu państwu i tém nadskakiwaniem, uleganiem, tak ją popsuli zaraz w dzieciństwie, że wyrosła w tém fałszywém mniemaniu, iż wszystko stworzone jest dla jéj przyjemności. Nie uważała na nikogo i przyzwyczaiła się zajmować tylko sobą i w ten sposób wyrodziło się w niéj samolubstwo i despotyczna chęć rządzenia wszystkiém. Rozumie się że takie zachcianki zaspakajać mogła tylko w domu; po za obrębem tego, czy to w sąsiedztwie, czy na pensyji, rozpieszczona dziewczyna, była nieraz wystawioną na dotkliwe przykrości, miłość własna cierpieć musiała nie mało, gdy jéj przyszło rywalizować z innémi o względy ludzkie — za leniwa była i za dumna, aby się starać miała o to, a draźniło ją, gdy nie oddawano jéj pierwszeństwa. Chciała się podobać wszystkim, a nie umiała ująć sobie nikogo uprzejmością i traktowała z góry tych, co się do niéj zbliżali. Ztąd nie lubiano jéj i drwiąco nazywano „księżniczką Samarkandy“ i tym przydomkiem ośmieszono ją w towarzystwie.
Nic dziwnego, że nie znalazłszy nigdzie téj życzliwości, uległości i uwagi, co w domu, Julija zaczęła stronić od towarzystwa i stawała się coraz więcéj domatorką. Wspomnienia z pensyji, przyjaźń związana na ławkach szkolnych — były to rzeczy nieznane jéj całkiem. Pobyt na pensyji uważała jako niewolę, z któréj wydobywszy się, nie lubiła nawet wspominać o niéj, a z koleżanek swoich, parę tylko zostawiła w pamięci, które były dla niéj znośniejsze niż inne, bądź że nie przyćmiéwały ani urodą, ani zdolnościami, lub téż jako bierne natury, dały się jéj powodować. Peryjod więc ten, tak ważny w życiu kobiety, przeminął dla niéj bez znaczenia i wrażenia głębszego. Powróciła do domu z powiększonym wstrętem do towarzyskiego życia i niechęcią do ludzi obcych.
Zdawało się, że miłość wyrwie ją z tego zaklętego koła egoizmu i samowładnych zachceń. Miłość umié zrzec się własnéj woli na rzecz kochanéj osoby, umié poświęcać się i każe zapominać o sobie. Ale Julija nie była zdolną do takiéj miłości. Ona miłość pojmowała także jako zrzeczenie się woli, jako poświęcenie, ale nie z jéj strony. W marzeniach swoich wystawiała sobie swojego przyszłego męża, jako szalenie rozkochanego w niéj, który ją bardziéj jeszcze będzie pieścił, słuchał, ubóstwiał, niż ci, co dotąd ją otaczali i karmiła wyobraźnię swoją najdziwaczniejszemi objawami uczucia tego przyszłego konkurenta.
Kaźmierz Czujko, nie mógł odpowiedziéć tym wszystkim wymaganiom wybujałéj fantazyji, wydawał się jéj trochę za stary, za ciężki; ale że widziała w nim mocne zajęcie się jéj osobą, że ulegał jéj woli, starał się wyszukiwać dla niéj różne przyjemności i rozrywki, a co najważniejsza, że nie było między kim wybiérać, zdecydowała się pójść za niego, zwłaszcza że i rodzice tego sobie bardzo życzyli.
Dzień ślubu był już naznaczony, gdy przybycie brata pana młodego, zmieniło znowu usposobienie kapryśnéj panny. Pan Edward był młodszy, przystojniejszy, a choć piękność jego miała pewną sztywność lalki woskowéj z wystawy fryzyjerskiéj, to jednak chwilowa fantazyja panny Juliji umiała sobie upoetyzować to wszystko i sztywność wydawała się w jéj oczach nawet powabną, elegancką. Co nadewszystko się jéj podobało, to salonowe obejście jego, które jeszcze korzystniéj się wydawało obok ociężałéj figury brata. Julija porównywając ich obu, widziała ogromną różnicę i żałowała pospiesznéj decyzyji swojéj. Do tego pan Edward był uprzejmym nadskakujacym, umiał zręcznie i dowcipnie prowadzić rozmowę, ożywić towarzystwo, co bardzo podobało się pannie Juliji, bo ją już umęczył czuły i ponury sentymentalizm narzeczonego. Schlebiało to wprawdzie jéj próżności, gdy widziała Kaźmierza tak bardzo rozkochanego, ale miłość jego nie miała już dla niéj żadnych niespodzianek, tajemnic; poczciwy Kaźmierz ma serce na wierzchu, jak mundur. Przeciwnie serce Edwarda wydawało się jéj ciekawą zagadką i zajmowało jéj uwagę swojémi przelotnemi błyskami i zmiennością. Wobec ludzi Edward był wesoły, lekki, mowny, a gdy był z nią sam na sam, stawał się smętnym, rozmarzonym, mówił z westchnieniem o szczęściu brata, jakby mu zazdrościł tego czasu, gdy oczy ich spotkały się ze sobą, w jego spojrzeniu czytała jakąś niemą prośbę, czy skargę, spojrzenie to elektryzowało ją i rumieniło. Ze wszystkiego mogła przypuszczać, że Edward żywi dla niéj jakieś silniejsze uczucie, niż przywiązanie braterskie, ale go nie umié wypowiedziéć. Ta tajemniczość, wyższość, stanowiła właśnie urok, który ją pociągał. Nowość nieznanych wrażeń tajonego uczucia zajęła ją. Zdaje się że pod wpływem tych przypuszczeń odłożyła dzień ślubu; nastąpiło nawet pod jakimś błahym pozorem chwilowe zerwanie projektu małżeńskiego. Może miała nadzieję, że to doda Edwardowi śmiałości, do zbliżenia się i jaśniejszego objawienia swych uczuć. Ale Edward pomimo tego nie zmienił całkiem postępowania swego. Bywał wprawdzie częstym gościem w Kalenicy, choć brat jego już nie bywał tam od jakiegoś czasu, ale zawsze bywał w charakterze przyszłego szwagra i równie niejasno zdradzał się czasami z tajemną skłonnością do panny, czy chciał przez to wzbudzić silniejsze uczucie, czy bał się zrobić taką krzywdę bratu, odbijając mu narzeczoną, czy téż nie był pewnym pozwolenia rodziców — trudno było osądzić. Prawdopodobnie wszystkie te powody skłaniały go do trzymania na wodzy chęci swoich. Poznał już kapryśne usposobienie panny i przekonał się, że na niém wiele budować nie może, a wiedział, że rodziców nie miał by za sobą. Starzy bowiem, pomimo ślepego przywiązania dla jedynaczki, niechętnie widzieli jéj bałamutne postępowanie, byli bardzo za Kaźmierzem i za ich wpływem i prośbami, panna rozdraźniona dwuznaczném postępowaniem Edwarda, dała się przebłagać narzeczonemu i oznaczono znowu dzień ślubu.
Wiémy z poprzedniego opowiadania, jaka przeszkoda rozerwała to małżeństwo. Dla panny Juliji był to cios okropny, upokorzenie straszne, gdy się dowiedziała jaką miała rywalkę. W zarozumiałości swojéj nie przypuszczała, aby mężczyzna, który ośmielił się ją kochać, mógł kiedykolwiek zająć się inną kobietą. Tymczasem dowiedziała się, że nie żadna dama salonowa, żadna głośna piękność, ale poprostu wiejska baba, miała pewne prawa do miłości tego, którego żoną miała zostać. Taki wstyd, upokorzenie i rozczarowanie, przyprawiły ją o chorobę, która trwała przez kilka tygodni.
Tu dopiéro pokazał się — nie wiem jak to nazwać, czy sprytem, czy taktem, czy zręcznością Edwarda, że pomimo téj katastrofy, umiał nietylko utrzymać stosunki znajomości z dworem Kalenickim, ale nadto pozyskał sobie rodziców i pannę. Dał im bowiem do poznania, że wiedział o tym nieprawym stosunku brata i że żałował panny, ale milczéć musiał z obawy, by nie posądzono go o podstęp, że chce zaszkodzić bratu, aby sam pozyskał przychylność panny. Taka delikatność skrupułów bardzo go dobrze zaleciła rodzicom, nie mówiąc już o pannie, u któréj był już zapisany bardzo korzystnie. Ta sama delikatność nie pozwoliła mu stanąć od razu w roli starającego się. Zaczął od przyjaciela domowego i dopiéro powoli, nieznacznie dosługiwał się stopnia konkurenta. Nominacyją na tę korzystną posadę otrzymał najprzód od panny, a następnie został na niéj zatwierdzony przez wyższą władzę rodzicielską. Że jednak zbyt świeżo jeszcze była w pamięci sąsiadów historyja z Kazimierzem, i tak nagła zamiana brata za brata mogłaby była podać dużo materyjału językom ludzkim, przeto trzymano czas jakiś sprawę tę w sekrecie, a nawet panna wyjechała na czas pewien z matką za granicę. Tam także odbył się ślub — i państwo młodzi spędzili miodowe miesiące na przejazdzce po Europie. Przez ten czas, jak wiémy z opowiadania ekonoma pana Radoszewskiego, pan Kaźmierz rozpił się na dobre a następnie wyniósł się z Zagajowa. Wtedy pan objął zarząd majątku po bracie. Szczęście mu widocznie sprzyjało, bo nie długo potém i rodzice pani Juliji wynieśli się z Kalenicy na cmentarz parafjalny i pan Edward odziedziczył po nich wieś, którą bardzo korzystnie sprzedał.
Mniéj szczęśliwie wiodło się pani Juliji. Małżonek nie zadowolnił jéj wybujałych wymagań i nadzieji, a małżeństwo stało się dla jéj kapryśnéj i rozpieszczonéj natury niezadługo ciężarem i niewolą. Zawiodła się mocno, — nie znalazła tego, czego się spodziéwała. A spodziéwała się bardzo wiele, najprzód uległości bez granic i ślepego przywiązania ze strony męża. Była tego tym pewniejszą, że Edward przed ślubem przysięgał jéj uroczyście, iż przed nią nie kochał żadnéj kobiéty. Julija żądała od niego tego zapewnienia, bo zrobiła sobie postanowienie oddać tylko takiemu rękę, który jéj będzie mógł dać podobne zapewnienie pod słowem honoru. — Pan Edward mógł to zrobić z czystém sumieniem, bo rzeczywiście przed poznaniem Juliji nie uczuł gorącego afektu do żadnéj panny, ale także nie czuł go do swojéj narzeczonéj — a to głównie dla tego, że nie był zdolnym do podobnych afektów. Serce odgrywało bardzo podrzędną rolę w jego czynnościach a projekt małżeński powstał nie w sercu, lecz w głowie. Rozważył sobie, że Kalenice są nieźle zagospodarowane i wcale intratne, dowiedział się, że nie były obciążone długami; przyszła więc i jedyna spadkobierczyni téj wsi, wydawała mu się wcale nie zła partyja. Na podstawie tych obrachowań rozpoczął starania i umiał je prowadzić tak, że im nadał wszelkie pozory przywiązania i uwzględniał wszystkie kaprysy i wymagania narzeczonéj, a następnie małżonki, aż do pewnego czasu, to jest dopóki nie zabezpieczył się względem posiadania jéj majątku. Wtedy żona przestała już być dla niego celem, a całą uwagę i wszystkie starania swoje przeniósł na to, co stanowiło istotną jéj wartość w jego oczach t. j. na jéj majątek. Powiększenie tego majątku wyłącznie go teraz zajmowało. Stosunki rodzinne, pożycie małżonki, miłość, uważał jako rzeczy podrzędne wobec tego wielkiego celu, jaki sobie wytknął w życiu, a co więcéj, uważał je za zbyteczne zawady, i gdy nieraz żona odwoływała się do jego miłości i skarzyła się na jego obojętność, żądania jéj i skargi nazywał dziécinnemi kaprysami, którémi nie ma czasu się zajmować.
Pani Julija przekonała się po niewczasie, jak grubo się zawiodła. Żal jéj był tym przykrzejszy, gdy dowiedziała się bliższych szczegółów, tyczących się stosunków Kazimierza. Przekonała się, że pozory zrobiły go winniejszym, niż był w istocie i nieraz żałować musiała tego, że człowieka pełnego serca, przywiązania do niéj, szlachetności, odrzuciła od siebie, potępiła bez wysłuchania i przeniosła nad niego egoistę, spekulanta, który nie miał w prawdzie żadnych wad i słabości, ale był chłodnym, obojętnym i wyrachowanym. Nie był nawet złym dla żony, ale dobroć jego ograniczała się na suchém dopełnieniu form grzeczności — duszy nie było w téj dobroci, a grzeczność jego była obowiązkowa i nie mogła zadowolnić kobiéty, która przyzwyczaiła się przez tyle czasów do tego, że się nią wyłącznie zajmowano i kochano ją. Nie miała się nawet przed kim poskarzyć, że jéj źle; rodzice nie żyli, znajomych i przyjaciół nie miała, a mąż nie byłby może zrozumiał jéj skargi, bo nie pojmował, jak może czuć się nieszczęśliwą kobiéta, która żyje dostatnio i wygodnie. Takie pojęcie oziębiało ją. Zimne otoczenie udzieliło się jéj. Obojętność męża znieczuliła powoli jéj wrażliwą duszę i stępiła szlachetniejsze popędy. Stało się z jéj sercem to, co się dzieje z organami bezużytécznemi w ciele ludzkiem, przestało funkcyjonować i zdawało się zanikać. Zaniedbywana przez męża, poczęła sama otaczać siebie staraniem, troskliwością — dbać o siebie i dogadzać sobie. Czego jéj nie dała miłość męża, to sobie wynagrodziła samolubną miłością siebie samą. Własna przyjemność była dla niéj jedynym celem życia.
Nawet po urodzeniu syna nie zmieniła się w niczém. Miłość macierzyńska nie zdolna była przebić się przez grubą powłokę egoizmu, w któréj ukonserwowała swe serce; dla własnego dziecka nie miała chęci wyrzéc się swych przyjemności, zwyczajów i wygód. Żeby jéj nie przeszkadzał, oddała go mamce i umieściła tak daleko od siebie, aby krzyk malca nie przerywał jéj snu lub myśli. Czasem tylko, gdy była w dobrém usposobieniu i nie miała żadnego zajęcia, kazała przynieść sobie syna i bawiła się nim jak lalką czas jakiś, ale skoro płakać zaczął, lub się niespokojnie rzucać, musiano co prędzéj uciekać z nim do dalszych pokojów, by nie raził słabych nerwów matki.
Ojciec również oficyjalnie i tylko w chwilach wolnych od zatrudnień, oddawał się rodzicielskim uczuciom, a że chwil wolnych miał bardzo mało, więc uczucia rodzicielskie musiały nieraz bardzo długo czekać, by się z nim razem wybrać na wizytę do syna. Tak więc chłopak chował się bez pieszczot matki, bez uśmiechów ojca — w garderobie między obcymi. Z rąk matki dostał się do rąk piastunki. Potém przyjęła nad nim opiekę bona francuska — tę w czas jakiś potém zastąpiła niemka, a po niemce przyszedł nauczyciel domowy, który jedynaka państwa Czujków kształcił przez kilka lat we wszystkich umiejętnościach i miał nad nim opiekę. W końcu sprowadzono anglika do konwersacyji, a potém wysłano panicza dla dokończenia edukacyji za granicę — gdzie był na paru uniwersytetach i zwiedził kilka miast większych. Odebrał więc wychowanie staranne, tak mówiono w stolicy, tak się i rodzicom zdawało, i ani przeszło przez myśl ojcu ani matce, że wychowaniu temu brakowało najgłówniejszéj podstawy z miłości rodziców i ich opieki. Ojciec płacił za naukę i wychowanie, matka od czasu do czasu wzywała na krótko syna do siebie, zadawała mu kilka pytań stereotypowych, tyczących się jego nauki i zachowania i obdarzała go na odchodném cukierkami i moralną nauką — i obojgu się zdawało, że dopełnili wszystkich obowiązków rodzicielskich. Nie rozumieli, jak można więcéj jeszcze zrobić dla dziecka nad to, co oni zrobili. Zbyt zajęci byli sobą — on interesami, ona własnemi przyjemnościami, by mogli zajmować się synem.
Chłodniejsze i więcéj jeszcze oficyjalne było pożycie samych małżonków. Ona nie mogła mu darować tego, że tak zawiodła się na nim, miała żal do niego za wszystkie zniweczone marzenia o szczęściu małżeńskiém i żal swój wynurzała nieraz w sposób dość gwałtowny. Spazmów, dąsów, łez, narzekań i całego obfitego arsenału broni niewieściéj używała na zdobycie sobie nie już męża, ale przynajmniéj uległości jéj kaprysom i zachceniom. Ale wszystkie te jéj usiłowania nie robiły wrażenia na panu Edwardzie, przypatrywał im się jak teatralnym scenom z chłodnym uśmiechem, obojętną twarzą lub z flegmą i spokojem robił jéj uwagi, że takie sceny nie przystoją osobie, mającéj pretensyję do dobrego wychowania i żądania jéj nazywał dziecinnémi i śmiesznémi. Tym chłodnym spokojem pokonał ją; uczuła się bezsilną wobec niego i przekonała się, że nic jéj nie pozostaje, jak znosić w milczeniu los swój. Zamknęła się więc w sobie i odosobniła się zupełnie od niego, bo widok jego był jéj wstrętny i draźnił ją. Żyli tedy pod jednym dachem prawie, ale zupełnie rozłączeni. Widywali się zaledwie parę razy na miesiąc i to najczęściéj przy ludziach, byli dla siebie grzeczni ale chłodni, a rozmowy ich miały charakter oficyjalny, sztywny. Ceremonijał panował między małżonkami jak na dawnych dworach panujących. Ona miała osobny dwór, służbę, mieszkanie i w tém odosobnieniu szukała sobie przyjemności, rozrywek, które miały jéj zastąpić stracone na zawsze szczęście małżeńskiego pożycia. Maż nie miał nic przeciwko temu, nie wiele go kosztowało zrzeczenie się towarzystwa żony, owszém czuł się przez to swobodniejszy. To tylko mu może nieco psuło humor że żona zbyt wiele wydawała na swoje haremowe przyjemności i wygody. Uważał tego rodzaju wydatki za zbyteczne i wolałby był korzystniéj użyć tych pieniędzy dla swoich spekulacyj. Ale zabronić żonie nie mógł tego zbytku, bo intercyzą ślubną i testamentem rodziców miała zastrzeżoną dla siebie pewną sumę corocznie na „szpilki“ i część majątku zabezpieczoną na pierwszą hypotekę. Musiał więc zgodzić się rad nie rad na to, czego zmienić nie mógł. Tém ustępstwém okupował sobie spokój domowy i miał wolne przez to ręce do obracania resztą majątku żony. Stan taki trwał lat dwadzieścia kilka; lata zamieniły go w zwyczaj i oboje tak przywykli do niego, że im nigdy nie przyszło przez myśl pragnąć zmiany w tym względzie. To małe obeznanie uważałem za konieczne, by szanowni czytelnicy łatwiéj zrozumieć mogli ten dziwny i nienaturalny stosunek rodzinny w zagajowskim dworze, a zarazem ekscentryczny charakter pani Juliji. Powracam teraz do dalszego wątka powieści. Otóż pani Julija siedziała pod cieniem kasztanów — na krześle kołysaném przez Nastusię; w ręku trzymała list jakiś i zdawała się być niezadowoloną i zakłopotaną. Powodem zakłopotania był widocznie ów list, który trzymała w ręku. Przyniesiono go jéj niedawno z poczty. Była to niespodzianka, która ją zdziwiła i zaniepokoiła. Z nikim bowiem nie była w korrespondencyji od lat kilkunastu. Pomimo takiéj ciekawości za leniwa była, aby sama list przeczytała i zaczekała dopóki nie nadeszła jéj sekretarka i lektorka panna Herminija. Od téj dopiéro dowiedziała się, że list był jednéj z jéj koleżanek z pensyji, z którą więcéj przestawała niż z innémi. Koleżanka ta donosiła jéj, że od lat dwudziestu jest żoną bankiera barona Goldsterna, że obecnie w Galicyji kupili znaczne dobra, do których teraz przyjechali na lato na kilka miesięcy; że dowiedziawszy się o niéj pisze ten list, aby ją uprzedzić, iż ma zamiar wkrótce ją odwiedzić, by odnowić dawną znajomość i przedstawić jéj swoją córkę.
Pani Julija po wysłuchaniu listu zrobiła grymas niezadowolenia; wiadomość o wizycie baronowéj tak jéj nie w smak poszła. Nie wynikało to z niechęci do dawnéj koleżanki, bo właśnie należała ona do téj małéj liczby pensyjonarek, z którémi Julija żyła dobrze, ale niezadowolnienie pochodziło z obawy niewygód, na jakie ją mogła narazić ta wizyta. Przyjazd dwóch osób psuł cały porządek jéj życia; kłopotała się, że trzeba im będzie odstąpić część pokojów zajmowanych przez nią, że trzeba ich będzie bawić, zajmować się niemi, to było dla niéj za wiele, bo wszelki przymus był dla niéj okropnym.
Ale znowu z drugiéj strony nie wypadało odpisać, że ich przyjąć nie może; byłoby to niegrzecznością, któréj się pani Julija nie chciała dopuścić względem swojéj przyjaciółki. Trzeba było wyszukać jaki sposób, żeby to konieczne nieszczęście uczynić najmniéj przykrém. W tym celu odbyła się długa konferencyja z panną Herminiją, na któréj postanowiono, że ponieważ pokoje zajmowane przez panią Juliję są dla niéj niezbędne i ustąpić by ich nie mogła, bez narażenia się na tysiące niewygód, przeto skoro te panie przybędą, trzeba ich będzie pomieścić w pokojach od północy, zajmowanych dotąd przez pana Walerego, a pan Walery tymczasem pomieści się u starszego pana lub w oficynach. Daléj, że panowie będą musieli z obowiązku grzeczności i gościnności bawić te panie, wyszukiwać im rozrywek, aby się nie nudziły, a w ten sposób pani Julija będzie uwolnioną od ustawicznego towarzystwa ich, czego się tak obawiała, a gdyby te panie chciały zbytecznie przedłużyć wizytę swoją, to w ostateczności będzie mogła udać chorą i usunąć się całkiém. W taki sposób, konkludowała rada wojenna, i prawa gościnności nie będą obrażone i pani Julija nie będzie potrzebowała wyrzékać się swoich wygód i nawyknień.
Niebawem zawiadomiono o tém postanowieniu męzką połowę mieszkańców dworu, a że sam Czujko był pod ten czas w Wiedniu, więc na Walerego złożono obowiązek urządzenia pokojów na przyjęcie spodziéwanych gości. I on nie bardzo chętnie przyjął tę wiadomość, bo był pod tym względem nieodrodnym synem swojéj matki, że nie lubiał poświęcać swoich wygód dla przyjemności drugich. Tyle tylko zrobił, że się wyniósł do oficyn i kazał sobie tam przenieść swoje meble, a dopiéro co się zostało użyć na ubranie gościnnych pokojów.
Przy takiéj oszczędności w niesieniu ofiar na rzecz gości ze strony matki i syna pokoje przygotowane dla baronowéj i jéj córki byłyby bardzo smutną miały postać, gdyby na szczęście nie był nadjechał Czujko, który dowiedziawszy się o zapowiedzianéj wizycie, zajął się nietylko urządzeniem gościnnych pokoi, ale i cały dwór kazał odświéżyć co prędzéj i nadać mu jakąś okazalszą postać. Sprowadzono murarzów, stolarzów, tapicerów, malarzów. Wytapetowano pokoje, poprawiono posadzki, poobijano meble. Ta gorliwość Czujki była tym dziwniejsza, że znano go jak był oszczędnym pod względem wydatków tego rodzaju. Walery przy sposobności nie omieszkał ojcu wyrazić swego zdziwienia.
— Widzisz — tłumaczył się ojciec — ludzie tego rodzaju jak baronowa, przywiązują niezmierną wagę do zewnętrznéj ostentacyji, lubią zbytek i podług tego sadzą ludzi co widzą.
— A cóż nas może obchodzić, co sobie baronowa o nas pomyśli — rzekł Walery, rozkładając się wygodnie na sofie i puszczając kłęby dymu.
— Nie robiłbym sobie tyle zachodów, gdyby mi na tém nie zależało. Wiesz zapewne, iż baron należy do potęg świata finansowego. Majątek jego liczy się na milijony.
— I cóż nam z tego przyjdzie?
— Baron ma córkę. Kto wié czy baronowa nie ma już jakiego projektu; ta wzmianka o córce w jéj liście, wreszcie ta wizyta, to odezwanie się do dawnéj znajomości matki twojéj daje mi wiele do myślenia.
— Jakto? więc sadzisz ojciec, że...
— Że lepszéj partyji nie znalazłbyś. Książęce fortuny galicyjskie nie mogą iść w porównanie z majątkiem Goldsterna.
— Ależ to żyd, prosty żyd, który giełdowemi spekulacyjami dobił się majątku i baronostwa.
— Co nas to obchodzić może, jak nabywał majątek, byleby on dostał się w nasze ręce.
Walery aż podniósł się ze sofy i spojrzał zdziwiony na ojca.
— Czy ojciec mnie na próbę bierzesz?
— Mówię całkiem na seryjo.
— Więc radzisz mi żenić się z żydówką?
— Już nią nie jest.
— Ale zawsze z mechesów.
— Ty jéj dasz nazwisko, które pokryje jéj urodzenie.
— I ty ojcze mi to radzisz, ty, który zawsze podsycałeś we mnie niechęć i wzgardę dla żydów, który prowadzisz z nimi od lat tylu krucyjatę ekonomiczno-religijną?
— A któż ci przeczy, że małżeństwo twoje nie będzie dalszym ciągiem téj krucyjaty. Będzie to rodzaj walenrodyzmu, do którego zmusza nas konieczność. Kto nie może nieprzyjaciela pobić otwartym bojem, ten musi używać podstępu. Jeżeli nie użyjemy tego sposobu, zginiemy. Tak, zginiemy, nie przesadzam. Trzeba ci wiédzieć, że przedsiębiorstwo kolejowe, na które tak liczyłem, które miało majątek mój, zachwiany różnémi stratami, postawić na nogi, minęło mnie — dostało się ono w ręce żydowskie, w ręce jakiéjś współki, do któréj wchodzi nasz czcigodny sąsiad Abraham Habe.
— Co? ten mizerny, prosty żyd? szynkarz?
— A Widzisz. Pokazało się, że ten lichy żyd i podobni jemu są groźniejsi, niebezpieczniejsi niż nam się zdawało. Oni są potężni tą łącznością, która małe i na pozór nic nie znaczące siły wiąże w jedną straszną siłę. Kilkodniowy mój pobyt w Wiedniu przekonał mnie, że potęga ta doszła do rozmiarów, o jakich nie miałem pojęcia. Tu, w Galicyji, żydostwo przedstawia się nam, jako robactwo ruchliwe, czynne, rodzaj szarańczy społecznéj, która nas powoli objada i niszczy, a którą zdawało mi się, że będzie można wytępić. Tymczasem przekonałem się, że to tylko odnogi olbrzymiego polipa, którego główne jądro jest tam — w Wiedniu. U nas żyd jest pasożytem, który żyje sokami narodu, ale go nie przerósł, nie zaćmił, ani mu nie imponuje — gdy tymczasem w Wiedniu widziałem reprezentantów tego narodu na najwyższych szczeblach hierarchiji społecznéj, dokąd się wdarli przez równouprawnienie i majątek. W ich ręku znajdują się kolosalne fortuny, wysokie urzędy, przeróżne instytucyje, olbrzymie przedsiębiorstwa, fabryki, koleje i wreszcie dziennikarstwo, ta straszna potęga naszego wieku — i wszystkiego tego używają oni głównie dla popiérania swoich interesów. Głosy galicyjskich żydów z licznych miasteczek odzywają się echem w sferach wysokiéj arystokracyji finansowéj i znajdują tam poparcie. W téj spójności maluczkich i wielkich związanych interesem i tradycyją w jeden olbrzymi zastęp jest coś przerażająco wzniosłego, coś co mnie przygniotło swoim ogromem. Walka moja z tym przemyślnym narodem wydawała mi się donkiszoteryją — i śmiesznością. I cóż przeciw takiéj sile może zrobić jeden człowiek nie poparty przez nikogo? Szlachta głupia i nieporadna, chłop ciemny i niechętny — a wszyscy siedzą w kieszeniach żydowskich — wszyscy spętani ramionami tego olbrzymiego polipa, co im soki wysysa i o śmierć przyprawia. Nikt ich już nie ocali z rąk żydowskich, to stracona pikieta. Zguba ich tym pewniejsza, że nie widzą niebezpieczeństwa, które im grozi. Ale my, którzy mamy otwarte oczy, czujny umysł, powinniśmy się ratować...
— Za pomocą panny Goldstern.
— Nie obracaj w żart sprawy, dla któréj ja poświęciłem całe życie moje, a może... może i coś więcéj — dodał cicho.
— No, ależ bo ojciec bierzesz znowu tę rzecz zbyt tragicznie. Przypuśćmy, że ojciec chciałeś wyswobodzić Galicyję z rąk żydowskich, teraz widząc, że to jest niemożliwe, wycofasz się zręcznie — no i koniec. Nie widzę powodu do rozpaczy.
— Mój Walery nie podoba mi się, że tak lekko traktujesz tę sprawę. Tobie się zdaje, że to nic wyrzec się myśli, dla któréj się pracowało. Choćby tu już nie szło o dobro kraju, to ambicyja sama nie pozwala cofnąć się. Bo człowiek każdy, jeżeli nie chce być bydlęciem, powinien mieć ambicyję zrobienia czegoś wielkiego, powinien mieć cel życia wytknięty. Co gubi naszą szlachtę, nasz lud? to, że nie umié patrzéć daléj, jak po za płot swego domu, że nie myśli o jutrze, że nie ma celu. My ludzie intelligencyji i rozsądnego postępu, szczególniéj na polu przemysłu, wzięliśmy sobie za zadanie, naprawić to złe, rozbudzić śpiące siły do pracy — i od tego cofnąć się nie możemy, bo to jest kwestyja naszego bytu. Rozumiesz?
— Daruj ojcze, ale pod tym względem mam trochę inne wyobrażenia i nie wiele mnie obchodzi kwestyja bytu owego społeczeństwa, mnie idzie o to, abym ja istniał, aby mnie było dobrze.
Musiał Walery te słowa uważać za coś bardzo szczytnego, bo dumny z wypowiedzianego zdania aż powstał z sofy i przechadzał się po pokoju. Ojciec z ponurém niezadowoleniem poglądał za nim. Pierwszy to raz przyszło mu na myśl, że może źle pokierował wychowaniem syna. Chciał w nim mieć człowieka uczciwego i praktycznego, ale tego nie uważał za cel jeno za środek. Praktyczność, zimny pogląd na rzeczy, miały mu być pomocne do tym pewniejszego przeprowadzenia idei jakiéjś. Tymczasém przekonywał się coraz bardziéj, że téj wyższéj idei nie było w Walerym, że to była jakaś maszyna, pełna wprawdzie wiadomości i elegancyji, ale zawsze maszyna bez namiętności żadnych, która funkcyjonowała tylko na to, aby utrzymać własne istnienie. To odkrycie zabiło go. Widział przed sobą samoluba, o płaskich pojęciach, małym zakresie widzenia. Takiego człowieka w imię jakiéjś wielkiéj idei nakłonić do zrobienia czegoś, było niepodobieństwem; można go było popchnąć do tego jedynie wciągając w grę jego samolubstwo i dla tego Czujko odezwał się:
— Mylisz się, mój drogi, nie idzie tu tylko o kwestyję bytu naszego społeczeństwa, ale specyjalnie o kwestyję bytu twego i mego. Wobec takiego stanu rzeczy mógłbyś, co najwyżéj, utrzymać się w Zagajowie, i to obdłużonym. I cóż czeka cię wtedy? Ożenisz się z jaką szlachcianką miernéj fortuny, zostaniesz hreczkosiejem — i co najwyżéj posłem na sejm, jeżeli będziesz umiał zasługiwać się szlachcie i pić z nią do upadłego i ściskać się. I oto cała twoja karyjera. Gdy tymczasém żeniąc się z panną Goldstern, stajesz od razu na szerokiéj widowni, z kapitałami w ręku i możesz działać, albo — dodał z energiją — jeżeli działanie tak, nie odpowiada twoim pojęciom o życiu, będziesz mógł używać życia.
— I w ten sposób zostanę Wallenrodem ekonomicznym.
— Zostaniesz czém zechcesz — rzekł ojciec z odcieniem niezadowolenia — a ja korzystać będę z twoich nowych stosunków i zużytkuję je dla moich planów. Trzeba będzie przejść nowicyjat u żydów, podpatrzyć te tajne drogi, którémi oni mimo tylu przeszkód dochodzą do celu, zyskuję wpływ i potęgę, a dopiéro gdy się od nich tego nauczymy, będzie można myśléć o walce. Oto, widzisz, powód dla którego cię namawiam do małżeństwa z panną Goldstern. Obok myśli o twojém szczęściu mam i własne plany na względzie. No i cóż godzisz się zostać właścicielem milionów Goldsterna?
— Milijonów jak milijonów, témi bym nie pogardził — rzekł Walery rozkładając się znowu na sofie — ale ta córka to rzecz niestrawna, bo brzydka jak noc.
— Więc ją już znasz?
— Widziałem ja w Wiedniu, pokazywano mi ją w teatrze, jako złotego cielca, w którym prócz złota, nic nie ma coby nęcić mogło. Cera oliwkowa, nos haczykowaty, który zdradza pochodzenie.
— Nie potrzebujesz się przecież w niéj kochać. Od ciebie będzie zależeć urządzić sobie życie tak, aby ci najmniéj zawadzała.
— No, tak, ale chcąc konkurować, trzeba mieć coś w ręku, być czémś, a ja dotąd jestem niczém i nie mam nic.
Mówił to w celu przypomnienia ojcu kwestyji zapisu Zagajowa.
— Mówiłem ci już, że Zagajów zapiszę dla ciebie i wyrobię ci pełnoletność.
— O tém już słyszałem, ale o ile wiem, nic jeszcze ojciec w tym względzie nie zrobiłeś.
— Wszak wiész, jak byłem zajęty. Ale jutro zaraz jadę do sądu i zajmę się żywo tą sprawą. Nie potrzebuję ci mówić, że zapis ten będzie pozorny na czas konkurów. Gdy dostaniesz w ręce majątek żony, obejdziesz się bez takiego Zagajowa, a dla nas kto wié, czy on nie będzie jedynym punktem oparcia, jeżeli interesa moje się nie poprawią.
Walery w milczeniu przyjął tę propozycyję ojca, a po chwili wstając rzekł z jałowym uśmiechem:
— Zapomnieliśmy w tym obrachunku o jednéj rzeczy, to jest czy panna Goldstern zgodzi się na nasz plan małżeński.
— To już od ciebie zależy. Masz wszystkie warunki podobania się kobiétom; bytność jéj w naszym domu ułatwi ci to zadanie zyskania sobie jéj sympatyji. Byłbyś bardzo niezręcznym, gdybyś milijony bankierówny wypuścił z ręki.




VII.
Ważne odkrycie.

Była niedziela. Dzień ten był ważnym dla córek Jacentego, z tego powodu, że młody inżynier zajęty przez cały tydzień w polu, tylko w niedzielę był widzialnym i udzielał się towarzystwu. Na każdą więc niedzielę Balbina i Pelagia gotowały się jak na kampanię jaką lub na wystawę; przygotowywały świéże kryzy, kołnierzyki, kazały prasować najpiękniejsze sukienki; zawijały resztki włosów w papiloty, układały z przyprawionych włosów piętrowe fryzury, — a wszystko to dla wyrobienia sobie małżeńskiéj posady w sercu inżyniera.
To téż jeżeli zwyczajne strojenie zabiérało im parę godzin, to w niedzielę całe prawie rano oddawały się téj ważnéj czynności. Co tylko mogła wymyśleć płodna fantazyja prowincyjonalnych elegantek, próbowano wtedy dla uwydatnienia powabów niewieścich. Pelcia, jako korpulentna i okazała, nie zaniedbywała, o ile się dało, prezentować zalet swéj budowy, gdy tymczasém Balbina, upośledzona od natury w tym względzie, starała się działać środkami więcéj duchowémi, jak melancholijném spojrzeniem, illuzyją, któréj używała obficie dla ukrycia przerażajacéj chudości, bladością twarzy, ku czemu sprowadzała sobie najbardziéj zachwalane blansze z powiatowego miasteczka, — i westchnienia.
W tę niedzielę toaletowe przygotowania przeciągnęły się niezwykle, a to dla tego, że każda z panien, chcąc wzbudzić w inżynierze większą tęsknotę za sobą, umyśliła zjawić się późniéj od drugiéj, i tak zwlekały ukończenie toalety, że do dwunastéj żadna z nich nie była o tyle ubraną, aby mogła bez obrażenia skromności ukazać się oczom młodego człowieka. Dopiero kiedy zobaczyły wózek zajeżdżający przed okna i usłyszały inżyniera żegnającego się z ojcem, rzuciły się obie bez względu na przyzwoitość do okna i zawołały prawie razem:
— A pan dokąd?
W pytaniu tém mieścił się i wyrzut, że odjeżdża w chwili, gdy one zamyślały w pełnéj paradzie mu się sprezentować.
— Do miasta — odrzekł najflegmatyczniéj inżynier niedomyślając się niczego.
— Coż tak pilnego? — spytała Pelcia.
— Mam interes w biurze mego przełożonego. Czy może panie mają jaki interes do sprawienia w mieście?
— Żadnego, — rzekła Balbina — prócz — tu zrobiła przeciągłe, tęskne spojrzenia, prócz tego, żebyś pan wracał jak najprędzéj.
— Będę się starał.
Siadł na bryczkę i odjechał.
— Będzie się starał — powtórzyła zwolna Balbina — powiedział do mnie te słowa.
— A myślał zapewne o koniach, które potrzebują także spocząć w niedzielę — i dla tego będzie się starał wracać wcześnie.
— Jesteś prozaiczną moja siostro, — rzekła Balbina z miną obrażonéj i usiadła przy brzęczącém, starém pudle, noszącém nazwę fortepianu.
— Już się kłócicie, — już — rzekł ojciec, chodząc po pokoju.
— Bo jak można się tak trywialnie wyrażać. O! ma słuszność pan Teodor, że unika twego towarzystwa.
— I za twojém on tam nie bardzo przepada — rzekł ojciec kwaśno. — Nie podoba mi się ten inżynier, jakiś małomowny, stroni od ludzi.
— Ja wiem czemu, — rzekła z tajemniczą miną Balbina.
Pelcia spojrzała na nią, jak gdyby ją zjeść chciała oczami za to, że ośmieliła się wiedzieć więcéj, niż ona, co się tyczyło inżyniera.
— No, ciekawam dla czego? — spytała z przekąsem.
— Bo się kocha, — rzekła z tryumfem Balbina.
— Może w tobie?
— Ja nic nie mówię w kim. To się pokaże. Tylko tyle mówię, że jest zakochany. O, ja znam tę tęsknotę i smutek.
Tu westchnęła tak że wszystkie muszliny, tiulle, illuzyje zadrżały pod siłą tego powiewu dziewiczego wiatru.
— Wtedy, mówiła daléj natchniona Balbina, dobierając do słów swoich akordów na klawikordzie, człowiek szuka samotności, ciszy lasów.
— Po cóż mu u licha łazić za miłością po lesie, kiedy ma ją pod nosem, — odezwał się gniewnie trochę pan Jacenty, bo niekontent był z obojętności inżyniera do córek. Ja sam z całego jego postępowania widzę, że nie umiecie go zająć moje panny — i chłopak od was ucieka pod różnémi pozorami.
— To Balbina go tak nudzi swojemi poetycznémi egzaltacyjami.
— Przepraszam, on tylko nie lubi kokietek.
Kiedy ta rozmowa, zakrawająca na kłótnią, toczyła się między pannami, pan Jacenty ujrzawszy przez okno posłańca wracającego z poczty, wyszedł ku niemu na ganek. Jak zwykle poczta przywoziła same pozwy, nakazy płatnicze, listy od wierzycieli. Pan Jacenty nie byłby się tak kwapił po odbiór tych gorzkich przysmaków, gdyby nie to, że spodziewał się dziś otrzymać od jednego ze swych dawnych przyjaciół odpowiedzi na swój list, w którym obligował go o pożyczkę. Odpowiedzi nie było, ale był jakiś list do inżyniera.
— Czy nie spotkałeś się z panem inżynierem? — spytał posłańca, — on właśnie co dopiéro wyjechał do miasta.
— Nie widziałem, proszę wielmożnego pana, bo ja szedłem na ściéżki koło plebaniji.
Pan Jacenty zabrał papiéry do pokoju, a potém z listem poszedł do pokoju inżyniera, aby mu go położyć na biurku. Przez drogę odwrócił przypadkiem list na drugą stronę i uderzyła go ogromna pieczęć wyciśnięta na laku. Pieczęć przedstawiała kolumnę, o którą oparta była tarcza z herbem Nałęczów, obok tarczy z jednéj strony wyrastał kwiat, z drugiéj leżał pies, a nad tém wszystkiem był napis: stałość, uczciwość, pamięć i wierność.
Na panu Jacentym widok téj pieczęci zrobił wrażenie przestrachu i niepokoju. Wpatrywał się długo w pieczęć, jakby ze snu obudzony rzekł sam do siebie:
— Nie, to niepodobna.
Prędko poszedł do pokoju inżyniera, rzucił list i odszedł, jakby się chciał pozbyć jego widoku. Mimo to nie mógł się uspokoić. Chodził czas jakiś po ogrodzie, tu mu jednak źle było, bo wnet przeszedł do podwórza, to zaglądał do stajni, to do obory, a choć były puste, bo bydło było w polu, to jednak zatrzymywał się przed każdą przegródką i wpatrywał, jakby tam rzeczywiście bydło stało.
Karbowy widząc pana chodzącego po gospodarstwie uważał za obowiązek wyjść do niego i zdjąwszy czapkę chodził za nim. Pan Jacenty jednak nie zwracał wcale na niego uwagi i chodził daléj, jak lunatyk, mrucząc czasem pod nosem jakieś niezrozumiale wyrazy.
— Czego on tak szuka? — myślał sobie karbowy, a że miał niebardzo czyste sumienie, więc obawiał się czy przypadkiem pan niedowiedział się czego i szedł za nim jak wyżeł podnosząc czasem łeb i poglądając mu w oczy, chcąc z nich wyczytać, co mu grozi. Pan Jacenty dłużéj zatrzymał się przed cielętnikiem, wpatrzył się w jakieś chore ciele i stał tak kilka chwil nieruchomy. Karbowego zaczęło niepokoić to milczenie i jął się tłómaczyć.
— Drugie zdechło, proszę wielmożnego pana. Jankiel je zebrał sobie, ale obiecał, że nam za skórę wróci. O! on wróci.
— Kto wróci? — spytał gwałtownie pan Jacenty i spojrzał na karbowego wzrokiem takim, że ten się aż cofnął z przestrachu. Jacenty postąpił ku niemu i spytał znowu:
— Coś mówił, że wróci?
— Pieniądze wróci, — odrzekł drżącym głosem karbowy.
— A ty zkąd wiesz o tém?
— Bo Jankiel jest uczciwy żyd, on nie zaprze tego co powiedział.
— A czy kto zapiéra? Ktoż tu zapiéra czyje pieniądze — co? Ty zkąd wiesz o tych pieniądzach? Gadaj zaraz i schwycił go za ramiona.
— O jakich pieniądzach?
— Wszak mówiłeś o jakichś pieniądzach?
— No o tych, co nam Jankiel ma wrócić za skórę z cielęcia.
— A — z cielęcia — mruknął Jacenty i sfolgował nagle z gniewu i odszedł prędko ku dworowi, jakby zawstydzony tém co zrobił. Karbowy patrzał na niego jak na fiksata.
Rzeczywiście z panem Jacentym działo się coś niezwyczajnego. Chodził roztargniony, niespokojny — coś gadał do siebie, wywijał rękami, chwytał się za głowę, oczy miał jakby błędne, a twarz to bladła, to na nią gorączkowe wychodziły kolory. Chodził potém długo jeszcze po ganku. Nagle zatrzymał się i rzekł:
— A może mi się tylko zdawało?
To zapytanie popchnęło go do domu. Wszedł do swego pokoju, w którym na półkach leżały stosy papiérów urzędowych i gospodarskich: począł grzebać między niemi — nareszcie wyciągnął jakaś dużą kopertę. Koperta była zapieczętowana, ale z boku rozcięta. Pan Jacenty poszedł z nią prędko do pokoju inżyniera, położył ją obok listu i porównywał pieczęcie.
— Nie ma wątpliwości — ta sama, ta sama i to po tylu latach — mówił uderzając się w czoło — po tylu latach, ktoby się tego spodziewał. Jeżeli to rzeczywiście on to co ja zrobię nieszczęśliwy człowiek.
Załamał ręce i usiadł zgnębiony na stołku.
— Hańba panie na stare lata. Ot, czego człowiekowi jeszcze brakowało. Pokiwał smutnie głową. Turkot bryczki na podwórzu wywołał go z ponuréj zadumy. Chwycił co prędzéj papiér z którym tu przyszedł i poszedł spiesznie do siebie. Nie miał odwagi spotkać się z inżynierem, którego słyszał wysiadającego z bryczki; bał się zdradzić przed nim ze swojém pomięszaniem. Usiadł na kuferku łowiąc uchem najlżejszy szmer, jaki go dochodził z pokoju inżyniera; słyszał, jak ten zapytywał o list, słyszał potém szelest listowego papiéru. Panu Jacentemu naprzemiany gorąco i zimno się robiło. Myśl jego w téj chwili krążyła obok owego listu. Kto go pisał — zkąd właściciel pieczęci, która podobną była do pieczęci odciśniętéj na kopercie staréj, pożółkłéj będącéj w jego posiadaniu; zna się z inżynierem, jaki stosunek łączy tych ludzi? To były pytania, które go niepokoiły, — napróżno umysł jego pracował nad rozwiązaniem tych ciemnych zagadek, które mu się nasuwały.
— A może to wszystko próżne przywidzenia. Kiedyż mogła przypadkowo dostać się w ręce tych ludzi. Ktoś ją dostał lub znalazł, potém sprzedał i to cała historyja, a ja trapię się niepotrzebnie.
Inżynier mógłby był rozwikłać jego wątpliwość, ale nie miał odwagi do niego i zapytać. Niepewność dręczyła go, ale pewności bał się również. Nareszcie usłyszawszy, że młody człowiek wszedł do sali — tak panny Jacentówne nazywały pokoik, w którym stał klawikord — zdecydował się pójść tam.
Zastał go oblężonego przez córki. Każda z nich chciała nagrodzić sobie całodniową nieobecność jego i równocześnie prawie zarzucały go pytaniami, na które nie dawały mu nawet czasu odpowiadać. Wielomówstwo uważały panny Jacentówne jako zaletę towarzyską, światowość i dlatego trzęsły z ust sieczkę słów pustych bez treści i dowcipu, przeplatając ją to głośnym śmiechem, to westchnieniami. Domyśleć się łatwo, że śmiech produkowała żywa Pelcia, a westchnień dostarczała sentymentalna Balbina. Inżynier siedząc pomiędzy niemi z uśmiechem przysłuchiwał się temu chaotycznemu trajkotaniu parafialnych dam i prawdopodobnie mało co wiedział z tego co do niego mówiły, bo oczy jego zdradzały, że myślał o czém innem.
Pan Jacenty czy, że nie chciał przeszkadzać córkom w zdobywaniu serca inżyniera, czy nie miał odwagi zaczepić go, chodził po pokoju zamyślony i gryzł wąsy. Dopiéro po jakimś czasie korzystając z chwilowego zatrzymania języków córek, przysunął się do Kowalskiego i nie patrząc mu prosto w oczy spytał:
— Czy panu oddano list?
— Tak panie.
Krótka odpowiédź utrudniała dalszą indagacyją. Pan Jacenty przeszedł się znowu po sali, aż po chwili zdobył się na nowe pytanie:
— Zdaje mi się, że list był ze Lwowa. Pan tam musisz mieć dużo znajomych.
— Nikogo prawie prócz mojego ojca, od którego właśnie ten list.
— Więc on żyje? — spytał żywo Jacenty.
Inżynier wpatrzył się ze zdziwieniem w niego. Spostrzegł się Jacenty i dodał spuszczając oczy:
— Zdawało mi się, że ojciec pana już nie żyje.
— Bogu dzięki żyje i jest pełen sił i zdrowia.
— Zdaje mi się, że go gdzieś widziałem, jest wysoki.
— Niebardzo.
— No tak średniego wzrostu, otyły.
— Owszem szczupły.
— Kiedy go znałem był silnym mężczyzną, brunet.
— Dziś osiwiał zupełnie.
— Tak, bo téż lat temu dosyć.
— A pan gdzie go poznałeś? — spytał inżynier z ożywieniem, rad widocznie, że mu nadarza sposobność pomówienia o ojcu. Pytanie to tak proste i bez ukrytéj myśli zmieszało Jacentego i począł wikłać się w odpowiedzi.
— Nie przypominam sobie dokładnie, zdaje mi się gdzieś w drodze, czy téż we Lwowie.
— Najpewniéj we Lwowie, bo mój ojciec mieszka tam stale, jest nauczycielem w szkołach.
Pannom Jacentównym nie w smak trochę poszła ta wiadomość, one spodziewały się zaszczytniejszych koligacyj, jak z nauczycielem, bakałarzem, ale na bezrybiu i rak ryba, — i godziły się już w myśli z tą smutną koniecznością. Tymczasem pan Jacenty przebiérając palcami po wąsach, zdawał się ważyć coś w myślach, a po pewném wahaniu zapytał inżyniera:
— Ale ciekawą pieczęć ma ojciec pański!
— Oryginalną.
— Czy to jego familijna pieczęć?
— Przyznam się panu, że nie wiem, i w ogóle bardzo mało wiém o moich rodzinnych stosunkach, ale ojciec będzie mógł panu to lepiéj objaśnić.
— Pański ojciec? — spytał Jacenty.
— Tak, bo właśnie pisze mi, że się tu do mnie wybiéra. Spodziéwam się, że to panu nie zrobi różnicy, że pomieszczę ojca przy sobie, dopóki baraki nie będę gotowe.
— Owszem, będzie nam bardzo przyjemnie, — rzekł Jacenty, ale widać mu było z twarzy, że go ta wiadomość zaniepokoiła, nie bardzo mu była przyjemną.
— To zapewne na wakacyje tatko dobrodziéj wybiéra się tutaj? — zainterpelował ciekawy szlachcic po chwili.
— I ja tak sądziłem. Tymczasem w liście pisze mi, że przybędzie najdaléj za kilka dni z powodów ważnych, o których mi nie pisze, bo chce ustnie rozmówić się ze mną.
Pan Jacenty nic nie odpowiedział, ale zbladł trochę i miał minę skazanego, gdy mu wyrok czytają. Na szczęście nikt nie uważał tego, bo inżynier właśnie wstał, chcąc się uwolnić od dalszych indagacyj, które uważał za niewłaściwe i niedelikatne; panny zaś zajęte były tworzeniem najprzecudowniejszych domysłów z owego zapowiedzianego przyjazdu ojca. Nie ulegało bowiem najmniejszéj wątpliwości, według ich sposobu widzenia, że przyjazd ten zostawał w ścisłym związku z niemi, a następnie z małżeństwem inżyniera. Nikt bowiem dla zobaczenia tylko syna, z którym i tak widział się parę miesięcy temu, nie robi kilkudziesięciu mil, jeżeli się do tego jest nauczycielem, ma się obowiązki, którego rzucać nie można, a nie jest się o tyle zamożnym, aby sobie podobnych kosztownych przejażdżek pozwalać. Tylko bardzo ważny powód mógł do tego skłonić, a tym powodem nie mogło być nic innego, jak tylko oświadczyny i zaręczyny. Szło tylko o to: z którą? Pelcia na tę intencyją wzięła z kieszeni garść migdałów, w które się zawsze zaopatrywała, i szepnęła sobie: cetno — licho. Jeżeli cetno — to ja, jeżeli licho — to Balbina. Wypadło do pary, Pelcia z uciechy zakręciła się na pięcie i przegryzła parę migdałów.
Podobną kabałkę zrobiła sobie Balbinka na kwiatku pelargoniji, który zerwała z wazonika — i jéj wypadła równie pomyślna wróżba.
Tylko panu Jacentemu jakoś źle wypadło, bo był tego wieczora milczący i jakby struty. W nocy nie spał i łaził po pokoju jak Marek po piekle. Na drugi dzień nie poprawił mu się humor. Owszem, był jeszcze więcéj zamyślony, zgryziony. Karbownik utrzymywał, że coś przystąpiło do niego. Nie zajmował się gospodarstwem, odpowiadał często nieprzytomnie rozmawiał nieraz głośno sam ze sobą — i często wyjeżdżał z domu. Gdyby panny były mniéj zajęte sobą, byłby je pewnie zatrwożył niezwykły stan ojca, który zdradzał jakiś wielki rozstrój wewnętrzny. Nie było to jakieś powszednie nieszczęście; pan Jacenty otrzaskany był z różnemi przeciwnościami; życie spędził wśród ciągłych kłopotów; od czasu jak przyszła mu grzeszna myśl poślubienia córki zrujnowanego barona, damy przyzwyczajonéj do zbytku, która wcale porządną szlachecką fortunę jego przeszastała na zbytki, stroje, zabawy i przejażdżki, nie miał chwili spokojnéj, brnął coraz głębiéj w długi i procesy; ale z tém miał czas oswoić się i nie robiło to na nim już żadnego wrażenia. To więc co obecnie mu dolegało, musiało przechodzić miarę dotychczasowego nieszczęścia.
Być może, iż dla rozerwania się, a może dla innych powodów wyjeżdżał co dzień z domu. Z początku do najbliższych sąsiadów, a potém puszczał się i do odleglejszych znajomych, w skutek czego niebytność jego w domu przeciągała się czasem na parę dni. Właśnie w takim czasie, kiedy go w domu nie było, przybył ojciec inżyniera.
Był to człowiek około lat pięćdziesięciu, siwy i już nawet łysawy, ale ruchliwy i krzepki. Szczególniéj w czarnych, żywych oczach, malowało się dużo życia i rozumu. Twarz miał bez zarostu, co mu nadawało pozór księdza, zwłaszcza, że chodził w długim surducie i halsztuku.
Ponieważ inżynier był w polu przy robocie, więc posłano po niego, a panny na gwałt rzuciły się do swoich pokojów, by co prędzéj sprezentować się przyszłemu teściowi. Ale że każda chciała sprezentować się jak najlepiéj, więc przygotowania toaletowe trwały tak długo, że tymczasem inżynier nadszedł i sam przyjął ojca. Panny złowiły uchem kilka serdecznych wykrzykników, z których wyciągnęły wniosek, że stosunek ojca z synem jest nadzwyczaj serdeczny, a więc jeden powód więcéj do zasługiwania się ojcu i pozyskania jego względów i opiniji. W tym celu panna Balbina nakładła jeszcze parę warstw pudru, a panna Pelagia przyciemniła brwi i oczy. Chciały zrobić od razu silny efekt na starszym panu Kowalskim, popisać się z wdziękami i elegancyją. Miał to być rodzaj wyścigów, jedna chciała prześcignąć drugą w zdobyciu sobie pierwszeństwa — i obie się opóźniły, bo zanim zdołały zjawić się w salonie, inżynier zabrał już ojca do swego pokoju. Tam usiadłszy wygodnie, rozpoczęli rozmowę.
Rozmowa ta miała ukrytych świadków. Panny Jacentówne bowiém zajęły pod drzwiami stanowisko obserwacyjne i raz oko, drugi raz ucho przykładały do dziurki od klucza, chcąc za pomocą tych dwóch zmysłów poznać charakter i gusta ojca inżyniera, aby wiedziéć czém sobie go ująć można. A może téż głównie szło im o treść rozmowy, która, jak przypuszczały na pewno ich się tyczyła.
Początek nie sprawdzał ich przypuszczeń. Ojciec z synem rozmawiali o swoich interesach domowych.
— Zapewne cię dziwi — mówił ojciec, — ten mój niespodziewany przyjazd.
— Przedewszystkiem cieszy, drogi ojcze.
— Niemniéj jednak dziwić cię musi, że w ciągu roku szkolnego, przed samemi egzaminami wybrałem się na wieś.
— Pewnie dostałeś urlop?
— Gorzéj. Dymisyję.
— Dymisyję? A to za co?
— Wiész, że nie umiém się kłaniać i kłamać. Nie spodobałem się inspektorowi, bo nie chciałem być maszyną — i mówię zawsze, co myślę. Dlatego dano mi odprawę nie czekając końca roku.
— Nie ma w tém nic tak złego. Przynajmniéj ja zyskałem, bo teraz nie będziemy potrzebowali rozłączać się.
— Jeżeli znajdę tu u was jakie zajęcie, bo nie chciałbym być ci ciężarem.
— Dochody moje wystarczą na nas obu.
— Zachowaj je dla siebie, przydadzą ci się. Ja mam siły jeszcze, mogę zapracować. Każdy powinien stać o własnych siłach, to moja zasada. Według téj zasady chowałem ciebie; przyuczałem cię wczas, abyś sam pracował na siebie i wszystko mógł sobie zawdzięczać. Jakże chcesz, aby ja inaczéj cię nauczał, a inaczéj sam robił. Znajdź mi tu jakie zajęcie, jakiekolwiek, bylebym mógł skromnie utrzymać się, a zostanę.
— Pomyślemy o tém ojcze. A tymczasém aresztuję cię jako gościa u siebie.
— Jakto? czujesz się tu już jak u siebie? Cóż to za szlachcic, u którego mieszkasz? Mówiono mi, że ma dwie córki.
Panny Jacentówne z taką skwapliwością rzuciły się równocześnie do dziurki, że głowy ich skarambulowały i obydwie z sińcami na czole i wielkim bólem cofnęły się. W skutek tego nie dosłyszały odpowiedzi inżyniera. A była to rzecz najważniejsza. Panny jednak musiały dośpiewać sobie w duszy zdanie, jakie o nich wydał młody człowiek — słuchały daléj:
— Rzeczywiście — mówił daléj inżynier — ta jedna zapruszyła mi trochę głowę.
Panny Jacentówne ledwie nie skręciły się z rozpaczy, że nie wiedziały o któréj z nich mówił.
— Ujęło mnie w niéj to, co w kwiatkach polnych, prostota i świéżość. Ale podobno już kimś zajęta.
— Czyżby myślał o Antonim? ależ on u nas teraz nie bywa — pomyślała zaraz panna Balbina.
— Pewnie mu w miasteczku powiedziano o Bąkowskim i uwierzył — pomyślała Pelcia i obie chciały zaprotestować przeciw tym niesłusznym podejrzeniom dla uspokojenia obaw zrospaczonego, tylko że nie wypadało zdradzać się, że podsłuchiwały — odłożyły więc wyjaśnienia na późniéj i słuchały daléj.
— Więc w tych okolicach? — pytał ojciec.
— Tak, w blizkości.
Panna Balbina ledwie nie zemdlała ze wzruszenia, ale że nie było miejsca i czasu po temu więc zemdlenie odłożyła na późniéj, a teraz natężyła słuch, pewna, że swoje imię usłyszy.
Pelcia również przytuliła ucho, ale inżynier tak cicho i niewyraźnie powiedział, że znowu nic nie dosłyszały. Dopiéro głos ojca nieco podniesiony dał im wyjaśnienie.
— Radoszewskiego? Czy to nie będzie przypadkiem ten Radoszewski, z którym kolegowałem kiedyś.
— Być może, bo coś wspominał o tém.
— Więc on ma taką córkę.
Panny Jacentówne spojrzały na siebie pytającym wzrokiem.
— Radoszewska — zawołała Pelcia z indygacyją i odeszła od drzwi.
Balbina ruszyła pogardliwie ramionami.
— Osobliwy gust — rzekła.
— Gminny — poprawiła Polcia.
— Nic dziwnego — syn jakiegoś tam nauczyciela nie mógłby marzyć o lepszéj partyji.
— Jeżeli mu się jeszcze dostanie — to pytanie. Bo słyszałaś, że i ta już kimś zajęta.
— Bardzo wątpię, bo by to było przecież głośne.
— Chyba że nie ma się czém chwalić. Może sobie upolowała w mieście jakiego urzędniczka.
— Albo jakiego inżyniera w tym guście jak pan Kowalski.
Oba lisy — chciałem powiedziéć obie panny Jacentówne zaczęły wyśmiéwać kwaśne winogrona.
Podczas kiedy wzgardzona miłość pastwiła się językami nad niewiernym inżynierem, on tymczasem spowiadając się ojcu ze wszystkiego i opowiadając o wszystkiém, przyszedł z koleji i na pana Jacentego.
— Strasznie ciekawy — mówił — wszędzie lubi być, wszystko wiedziéć, o wszystkich się troszczy, tylko najmniéj o siebie i swoje gospodarstwo. Nie uwierzysz ojcze jak go zaintrygowała pieczątka na twoim liście. Zaraz mi się wypytywał czy to twoja familijna pieczęć, czy ją dostałeś. Radziłem mu zatrzymać się z tém do twego przyjazdu, bo nie mogłem się go inaczéj pozbyć. Zabawny człowiek tak zajmować się pieczątką.
— Czy ci nie mówił, że znał, że widział już kiedyś tę pieczęć? — spytał Kowalski stary.
— Tego sobie nie przypominam. Ale, jak widzę i ciebie ojcze zaintrygowała trochę ciekawość pana Jacentego. Czyby rzeczywiście ta pieczęć miała taką wartość?
— Może być, że miała — odrzekł stary zapadając w zamyślenie.
— Dla kogo?
— Dla kogoś, co jéj używał dawniéj.
— Więc to nie twoja?
— Nie, przypadkiem dostała się w moje ręce.
Wejście służącego z samowarem przerwało tę rozmowę. Inżynier przypomniał sobie, że ojciec może głodny z podróży i zajął się obowiązkiem gospodarza.
Niedługo potém nadjechał pan Jacenty. Gdy mu powiedziano kto przyjechał, zmieszał się i wzdrygnął w pierwszéj chwili. Zaczął wypytywać się niespokojnie córek jak wygląda, co mówił, czy nie pytał o niego. Córki wydały o przybyłym najniepochlebniejsze świadectwo, wiemy już z jakiego powodu; orzekły, że ma minę niepoczesną, że wygląda na mieszczucha i zdradza gminne pochodzenie. Wszystkie te relacyje nie uspokoiły jeszcze należycie pana Jacentego, chciał jeszcze dowiedziéć się czegoś więcéj, a że córki nie mogły mu dać potrzebnych wyjaśnień, zdecydował się sam pójść powitać gościa.
— Prędzéj czy późniéj zawsze prawda musi wyjść na wierzch — rzekł do siebie machnąwszy ręką z desperacką miną — lepiéj niebezpieczeństwu śmiało zajrzéć w oczy. A nuż to wszystko moje przywidzenia?
Ten ostatni argument dodał mu odwagi i popchnął go do pokoju inżyniera. Widocznie spodziewał się zobaczyć kogoś innego w osobie zapowiedzianego gościa, bo skoro wszedł i przekonał się naocznie, że jego domysły się nie sprawdziły, odzyskał humor, swobodę — przywitał gościa wesoło i rozgadał się nawet na dobre. Jakiś ciężki kamień spadł mu z serca. Czasami tylko niepokoił go przenikliwy wzrok Kowalskiego; zdawało mu się, że go chce badać. Ale wnet wyperswadował sobie tę obawę i i uważał ją za przywidzenie. A kiedy potém wrócił do siebie i kładł się spać, śmiał się ze swoich obaw i mówił:
— Jakże byłem dziecinny i mogłem przypuszczać, że po tylu latach ta sprawa wyjdzie na wierzch. Gdyby ktoś był wiedział, byłby dawno już zgłosił się.
Uspokoiwszy się tą perswazyją usnął i spał tak smacznie, jak już od kilku dni mu się nie zdarzyło.
Na drugi dzień wstał zdrów, wesół i rzeźki. Po śniadaniu wyszedł do gospodarstwa. Na ganku spotkał gościa. Siedział tam, jakby czekając na kogoś.
— A gdzież pan Teodor? — spytał Jacenty.
— Poszedł do roboty. Nie chciałem, aby z mego powodu przerywał sobie pracę. Obiecałem przyjść tam za nim, aby się nacieszyć jego towarzystwem. Chciałem jednak z panem pierwéj kilka słów pomówić.
Jacentemu zimno się zrobiło. Uroczysty ton mowy poruszył w nim znowu wszystkie niepokoje, które go trapiły od dni kilku.
— W czémże mogę służyć? — spytał głosem, który mu się z trudnością dobywał z gardła.
— Usiądźmy — rzekł Kowalski wskazując mu miejsce obok siebie i sam usiadł.
Po twarzy pana Jacentego przechodziły różne kolory.
— Syn mój wspominał mi, — że panu nie obca jest pieczęć, którą widziałeś na liście moim. Więc pan zapewne musiałeś znać tego, który kiedyś używał téj pieczęci.
— Znałem — odrzekł złamanym głosem Jacenty.
— Był nim Kaźmierz Czujko. Nie prawda?
— Tak. Brat jego jednak udowodnił sądownie, że Kaźmierz umarł.
— Więc pan znasz i brata?
— Mieszka ztąd o pół mili w majątku niegdyś Kaźmierza.
— Więc to był człowiek bogaty?
— Pan nie wiedziałeś o tém?
— Przynajmniéj wątpiłem. Nieboszczyk w czasie kiedy go poznałem, nie wyglądał na bogacza, choć w pismach jego była wzmianka o jakimś majątku, a między innemi był list pisany do jakiegoś przyjaciela, o zwrot jakiéjś sumy, mnie się zdaje, że siedmiu czy ośmiu tysięcy.
— Ośmiu tysięcy — wyrwał się Jacenty.
— Więc pan wiész o tych pieniądzach? Może nawet znasz tego przyjaciela?
— Ja nim jestem — odrzekł Jacenty stłumionym głosem, a był blady jak ściana. — U mnie zostawił je nieboszczyk w depozycie z zastrzeżeniem, aby ich nie oddawać nikomu tylko jemu samemu lub jego synowi. Kaźmierz umarł, a ponieważ syn przez tyle lat się nie zgłaszał, więc prawdopodobnie także nie żyje.
— Mylisz się pan. Żyje.
— Żyje? — zawołał żywo Jacenty i podniósł się z krzesła czerwony jak upiór, tak krew uderzyła mu do głowy na tę wiadomość. I pana zapewne umocował do upomnienia się o ten depozyt?
— A tego depozytu może już nie ma? — spytał powolnym głosem Kowalski, wpatrując się w pomieszanego Jacentego.
Pan Jacenty nie mógł znieść tego spojrzenia, które urągało z niego i obrażało go do żywego. Wyprostował się dumnie i rzekł:
— Nie ma — to będzie. Bo depozyt rzecz święta — i nikt nie ma prawa wątpić w moją uczciwość. Choćby mi przyszło sprzedać ostatnią koszulę i pójść z torbami — depozyt wrócę w całości.

KONIEC CZĘŚCI PIÉRWSZÉJ.


CZĘŚĆ DRUGA.
I.
W baraku.

Kilka tygodni zaledwie upłynęło od czasu, jak robotnicy kolejowi rozpoczęli gospodarować na polach zagajowskich, a już okolica zmieniła całkiem swój dawny charakter. Z owego wdzięcznego lasku, w którym niegdyś Bronisia z Walerym dziećmi się bawili, ocalało zaledwie parę drzew nad stawem. Reszta znikła bez śladu, pnie nawet powykopywano już z ziemi, grunt zrównano i wystawiono na nim barak inżynierski, za którym oparkaniono znaczną przestrzeń i stawiono szopy, magazyny na pomieszczenie rekwizytów potrzebnych do budowy mostu na rzéce. Tam, gdzie dawniéj złodziéj leśny lub spłoszony zając tylko się przemykał, panował gwar i ruch nieustanny. Cieśle, stolarze, kowale uwijali się w oparkanionéj przestrzeni zabudowywając ją coraz więcéj. Stawiano naprędce warsztaty, kuźnie, przybijano podłogi, okówano okna i drzwi, heblowano stoły, kuto sztaby żelazne, zwożono kamienie, żelazo, beczki z cementem, liny, łańcuchy, łopaty i taczki, paki z gwoździami, miechy kowalskie, kafary, maszyny do dźwigania ciężarów, kamienie i drzewo i inne przeróżne materjały i narzędzia potrzebne. Robotników nie brakowało. Ciężki przednowek pędził ludzi z chat do pracy. Inżynierowie korzystali z tego i spieszyli się, by przed żniwami skończyć przygotowawcze roboty. Młody Kowalski był teraz zajęty od rana do późnéj nocy, wszystko bowiem było teraz na jego głowie, gdyż inżynier, pod którego rozkazami pracował, wyjechał do Wiédnia na czas jakiś wezwany przez inspektorat inżynierski. Szło o pewne poprawki w planie mostu, którego budowy, równie jak i innych mostów, rząd nie chciał powierzyć prywatnym przedsiębiorcom, ale wziął to na siebie. Inżynier wyjeżdżając obiecał Kowalskiemu, że będzie się starał o wyrobienie mu stałéj posady przy budowie; dotąd bowiem był on tylko prowizorycznym pomocnikiem. Ta obietnica dodawała młodemu człowiekowi ochoty do pracy: chciał przekonać swego przełożonego, że zasługuje na uznanie i dlatego z podwojoną pilnością pracował; a ta jego pilność i energja oddziaływała bardzo na podwładnych, zwłaszcza, że praca nie rachowała się na dnie ale na robotę. Był to więc rodzaj wyścigów, w których każdy chciał zarobić jak najwięcéj. To téż z każdym dniem przestrzeń koło baraku zaludniała się i zabudowywała coraz więcéj. Nawet wieczorem praca nie ustawała, osada robotnicza krzątała się żywo, w oknach baraku i na podwórcu migały się światła w różnych kierunkach; z kominów kuźni sypały się iskry, słychać było uderzenia młotów i siekiér, warczenie kół tokarskich, turkot wozów i głośne nawoływania i rozkazy. Jednego takiego wieczora przed barakiem zatrzymał się jakiś niepokaźny wózek i z niego zeszło dwóch ludzi. Jeden z nich w długiéj żydowskiéj jupicy rzuciwszy drugiemu parę słów szwargotu, poszedł prosto ku kantynie. Był to Abraham Habe.
Jeszcze baraku nie rozpoczęto budować, kiedy przemyślny żyd, w budce naprędce z desek skleconéj założył filiję swojéj szynkowni, zaopatrzył ją w różne wiktuały i tym sposobem zagarniał cały prawie zarobek robotników do swéj kieszeni. Teraz urządził on już porządną kantynę, zasobną we wszystko, czego nietylko prosty robotnik, ale rękodzielnicy i inżynierowie potrzebować mogli. Rozumie się, że za to Habe kazał sobie dobrze płacić, to téż mu płacono, bo wyboru nie było. Miasteczko było daleko, a w bliskości nikt Habie konkurencyji nie robił. Szynkarz z Zagajowa, katolik, próbował parę razy dowozić do baraku artykuły żywności i wódkę, ale Habe obniżył w tym czasie ceny u siebie, wszystko pchało się do niego, zwłaszcza, że dawał na kredyt, a szynkarz zagajowski wracał do domu z niesprzedanym towarem lamentując nad stratą, jaką poniósł. Dziedzic Zagajowa, gdy się do niego doniosło, robił usiłowania, aby Habemu zabroniono szynkować na jego gruncie, ale odpowiedziano mu z rządu, że nie mają do tego prawa, bo Habe szynkuje na gruncie kolejowym. Na to nie było rady, a Habe zaciérał ręce z radości, że mu się udało wcisnąć znowu do wsi, z któréj go kiedyś tak sromotnie wygnano i na złość Czujce tuż pod jego okiem prowadzić swój handel. Dla nasycenia się tą uciechą często zajeżdżał do kantyny, przesiadywał tam chętnie to robiąc obrachunki ze swoim szynkarzem, to zamawiając sobie ludzi do roboty; gdyż jak wiémy Habe zajmował się dostawą materyjałów do budowy.
I teraz przyjechał dla umówienia się z ludźmi o zwózkę kamienia. W tym celu udał się do kantyny. Syn zaś jego, który z nim razem przyjechał, udał się na podwórze rozpytując się robotników o inżyniera Kowalskiego. Ktoś mu powiedział, że może znajduje się w magazynie. Z trudnością dostał się tam, przesuwając się między wozami i stosami drzewa, którymi podwórze było zapchane. Wszedłszy do magazynu spytał ludzi zajętych ważeniem gwoździ i haków, czy nie wiedzą, gdzie jest pan Kowalski?
— Pan pewnie pytasz się o inżyniera Kowalskiego, mego syna? — spytał staruszek stojący z książką, w któréj zapisywał ciężar i gatunek ważonych przedmiotów.
— Tak.
— Był tu przed chwilą, ale wyszedł. Może będzie w kancelaryji.
Przybyły niepodziękowawszy nawet za objaśnienie odwrócił się i wyszedł z magazynu, kierując swe kroki na przeciwległy róg podwórza, gdzie znajdowała się kancelaryja. Zastał tam inżyniera siedzącego przy lampie nad jakimś rysunkiem i zajętego tak mocno, że nie uważał wchodzącego.
— Dobry wieczór panu, panie Kowalski.
Inżynier podniósł głowę i popatrzył na przybyłego pytającym wzrokiem.
— Pan mnie może sobie nie przypominasz, panie Kowalski, a ja miałem przyjemność już widzieć pana w Wiédniu. Wszak pan chodziłeś tam na politechnikę, a ja miałem wielu znajomych między pańskimi kolegami.
— Schodziliśmy się u Brunera na szachy. Pan sobie mnie nie przypominasz?
— W istocie nie bardzo.
— To nic dziwnego. W Wiédniu, gdzie tyle ludzi się przewija przed oczami. Jestem Dawid Habe.
A widząc, że słowa te nie wytłómaczyły jeszcze inżynierowi nic, bo nie spuszczając z niego zdziwionych oczów, zdawał się czekać na dalsze wyjaśnienie, dodał:
— Mój ojciec dostawił wczoraj dwieście palów do mostu, i podobno pan ich nie przyjąłeś.
— Bo nie odpowiadały przepisanéj grubości.
— Pan bo zanadto jesteś skrupulatny, panie Kowalski, — rzekł Dawid z ironicznym uśmiechem, rozsiadając się nieproszony na kanapie, — musi to być piérwsza praktyka pańska. Że tam o parę centimetrów pal będzie węższy, to przecież na tém nie tak wiele znowu zależy.
— Trzymam się przepisów, — odrzekł chłodno inżynier.
— Przepisów, przepisów, — bąknął Dawid niecierpliwie, drwiąco. Któż się trzyma tak ściśle przepisów. Ci, co je układali, położyli maximum wymagań; za tém nie idzie, aby od nich coś odstąpić nie można. Nie trzeba być znowu pedantem. Man muss leben, und leben lassen. W interesach jest to konieczność. Pan jesteś jeszcze nowicyjusz w tym względzie i zapominasz, że ludzie ludzi nawzajem potrzebują. My naprzykład mamy liczne stosunki i znajomości w Wiédniu, moglibyśmy panu także być w czém pomocni.
Kowalski położył ołówek na bok, zwrócił się do mówiącego i wpatrując się w niego bystro, spytał:
— W czémże naprzykład?
— Pan naprzykład — ciągnął ośmielony tém zapytaniem Dawid, — jako poczynający będziesz potrzebował zapewne protekcyji.
— U kogo.
— Przełożonych swoich w Wiédniu. A my i tam mamy swoich ludzi, którzy wiele mogą zrobić dla pana.
— Za to, że będę ich oszukiwał. Czy do tego pan prowadzisz?
— Oszukiwał, oszukiwał, jakich pan niedelikatnych wyrazów używa. Kto tu mówi o oszukiwaniu? Idzie tylko o to, abyś pan nie był zbyt wymagający. I my byśmy coś na tém zarobili i pan byś źle nie wyszedł. Pan mnie rozumiesz?
— Wcale nie. Chciéj się pan jaśniéj tłómaczyć.
— Krótko mówiąc, my byśmy panu mogli za taką grzeczność dobrze wynagrodzić.
Twarz inżyniera pokraśniała rumieńcem i oczy zapaliły się żywym blaskiem, ale nic nie powiedział, tylko przygryzł niecierpliwie wargi.
Dawid dobrze sobie tłómaczył to milczenie, poprawił się wygodnie na kanapie i uderzając z lekka prętem po wysokich butach, mówił napuszyście:
— Jeżeli pan wolisz, moglibyśmy się ułożyć co do ceny, za którą pan zdecydowałby się zrobić nam podobną grzeczność. Wierz pan, to wcale niezły interes. Przy innych kolejach ludzie na pańskiem stanowisku zebrali sobie niezły kapitalik. I pan tu możesz przyjść do czego, idąc z nami ręka w rękę. No, zgoda? spytał klepiąc poufale inżyniera po ramieniu.
Kowalski odsunął poważnie jego rękę i rzekł głosem stłumionym od wewnętrznego wzburzenia, które starał się pokonać:
— Jeżeli pan jeszcze raz ośmielisz się przyjść do mnie z podobnemi propozycyjami, pokażę panu drzwi. Rozumiesz pan?
Dawid spojrzał na niego zdziwiony. Nie spodziéwał się wcale takiéj konkluzyji. Może uważał ją za rodzaj manewru tylko, więc próbował jeszcze przekonać inżyniera; ale zaledwie otwarł usta do tego, Kowalski nie mogąc powstrzymać gniewu wybuchnął gwałtownie i wskazując na drzwi krzyknął:
— Wychodź pan! — takim głosem, że Dawid uważał za stosowne bezzwłocznie zastosować się do tego rozkazu i wyniósł się co prędzéj, odgrażając się dopiéro za drzwiami słowami: to grubianin, niedelikatny człowiek, nie ma najmniejszéj grzeczności. Im daléj był od mieszkania inżyniera, tym stawał się śmielszym i niezadowolenie swoje dobitniejszémi wyrazami objawiał. Tak mrucząc i odgrażając się doszedł do kantyny, gdzie we drzwiach spotkał ojca.
— No cóż? — spytał stary Habe.
— A, z tym gałganem nie da się nic zrobić, on nie ma wyobrażenia o robieniu interesu.
— Może mu za mało obiecywałeś?
— Nie chciał ani mówić o tém. Zaledwie mu zaproponowałem ugodę, wybuchnął tak grubiańsko, że uważałem za konieczne wyjść.
— Głupiec.
— Grubianin. Gdybym nie był uważał na przyzwoitość, byłbym go nauczył rozumu i delikatności.
— Nie warto. I tak on tu niedługo będzie popasał. Goldfinger mówił, że ma jakiegoś dobrego człowieka na jego miejsce. Trzeba będzie, żebyś napisał o tém do Wiédnia. Ten jeszcze nie jest potwierdzony. To wszystko da się jakoś zrobić. Mówiąc to stary Habe gramolił się na wózek, na którym syn jego już się był umieścił. Gdy usiadł, woźnica chciał zaciąć konia, ale stary Habe go zatrzymał.
— Na cóż jeszcze czekamy? — spytał Dawid.
— Zaraz, posłałem Joska do wsi. Ma się dowiedziéć o jedną ważną rzecz, która nas bardzo obchodzi. Idzie tu o ciebie Dawidku, dodał poprawiając się na siedzeniu.
— O mnie.
— Tak. Widzisz, ja uważam, że ciebie szkoda do takiego interesu. Inna rzecz ja, Goldfinger. My przyzwyczajeni do włóczęgi, do życia takiego, jak to mówią na ławie i pod ławą, znamy okolice, znamy ludzi, stosunki, to my sobie już damy i bez ciebie radę. Dla ciebie mam ja coś lepszego, co będzie bardziéj odpowiadało twoim zdolnościom i twojemu wychowaniu. Josek mi właśnie wspomniał, że baron Goldberg kupił tu gdzieś w Galicyji dobra, i że myśli założyć w Sokole filiją swego domu. Ty znasz barona?
— Młody Goldfinger był jego agentem i przez niego poznałem się z baronem na giełdzie. To znakomitość finansowa.
— To téż ja myślę, że jeżeli ten człowiek zdecydował się przenieść do Galicyji, to on tu nie napróżno będzie siedział. Do interesu potrzeba mu będzie ludzi uzdatnionych. Dlatego zaraz mi na myśl przyszło, żebyś ty się tam mógł umieścić. Toby było miejsce dla ciebie.
— A cóż w tém Josek?
— Jemu powiedziano, że w zagajowskim dworze jest żona i córka Goldberga. Powiadają, że i on sam miał tu przybyć. Josek poleciał dowiedziéć się co w tém jest prawdy. Możnaby na miejscu ubić interes. Goldfinger jutro zaraz móglby się z nim widziéć.
Umilkli na chwilę czekając na Joska. Każdy z nich w milczeniu snuł daléj plany odnoszące się do kwestyji, którą poruszyli. Obu wśród tych rozmyślań przyszło do głowy pytanie, co za interes mógł sprowadzić rodzinę bankiera do Zagajowa. Dawidkowi przyszło na myśl małżeństwo córki bankiera z młodym dziedzicem Zagajowa i udzielił téj uwagi ojcu. Ale stary Habe z powątpiewaniem potrząsł głową i rzekł:
— Tobym miał Goldberga za bardzo złego finansistę, gdyby tak kiepski chciał zrobić interes. Łączyć się z bankrutami, to tyle co samemu przez połowę zbankrutować.
W téj chwili na drodze oświéconéj księżycem jakaś czarna postać zamajaczała pod lasem i cień ten coraz bardziéj i dość szybko zbliżał się do wózka.
— To Josek, rzekł Habe.
Josek zdyszany, spocony zbliżył się do wózka i zaszwargotał po żydowsku:
— Nie, jego nie ma, tylko żona i córka. — We dworze mówią już i o małżeństwie.
— A widzi ojciec — wyrwał się Dawid tryumfująco — i nie mówiłem?
— Ja jednak temu jeszcze nie wierzę. — W tém jest coś innego — rzekł Habe niedowierzająco. — No dobranoc Josek.
Dał znak woźnicy i bryczka ruszyła z miejsca a wkrótce zginęła w cieniu, co długim pasem padał na ziemię od pagórka, — tymczasem inżynier po odejściu Dawida długo jeszcze wzburzony chodził po pokoju, irytując się bezczelną śmiałością żyda, który śmiał mu robić tak nieuczciwą propozycyję.
Stary Kowalski wróciwszy z magazynu zastał go jeszcze w tym stanie.
— A tobie co się stało? — spytał stary syna.
— To ten bezczelny żydziak tak mnie zirytował — odrzekł Teodor i opowiedział ojcu w krótkości treść rozmowy a zakończył słowami: no, powiédz ojcze czy to nie jest oburzające?
— Dla nas, ale nie dla nich mój Teodorze. — Żyd nie rozumie interesu bez malwersacyj.
— Tam, gdzie nie oszukuje, uważa się za stratnego. To podstawa ich spekulacyj. I dla tego też śmiészą mnie nawoływania dziennikarskie, że powinniśmy współzawodniczyć z nimi na polu handlu i przemysłu i zamiast rozpalać się ku nim nienawiścią, uczyć się od nich sposobu robienia interesów. — To tyle znaczy, jakby mi kto kazał od złodzieja uczyć się sposobu nabywania majątku. — Współzawodnictwo z ludźmi, dla których wszystkie środki są godziwe, jest niemożebne dla tych, którzy chcą zostać uczciwymi. — Prawda, że i u nas naliczyłby dosyć takich, co z żydami mogliby iść w zawody pod względem nieuczciwości, wyzyskiwania ludzi etc. — ale u nas opinija gardzi takimi, gdy przeciwnie u żydów opinija składa się z samych takich ludzi; uczciwi w znaczeniu pełnéj moralności, należą tam do wyjątków, a żyda, któryby nie oszukał w swojém życiu nikogo, ze świécą trzebaby szukać. Powiadają, że religija ich toleruje podobną niemoralność, a nawet ją usprawiedliwia. Jeżeli tak jest, — to czyż podobna nam rywalizować z tym narodem? Tu nie idzie o sam spryt, przebiegłość, ruchliwość których brak nam zarzucają, — tu idzie o moralność, z któréj żaden uczciwy człowiek wyzuć się nie może i oto powód, dla którego w walce z żydami na polu przemysłu i handlu jesteśmy pobici.
Staruszek mówił to na pozór spokojnie, ale błyszczące jego oczy i twarz zarumieniona pokazywały, że się zapalił trochę tém co mówił. — Uwaga, z jaką syn słuchał go, podniecała go jeszcze więcéj do wypowiadania swych zapatrywań, z któremi nie zawsze i nie przed każdym na harc wyjeżdżał. — Stary Kowalski obserwował wiele, myślał dużo, ale rzadko mówił. Trzeba było silnego podrażnienia aby go do tego skłonić. Obecnie dotknięty przedmiot rozdrażnił go widocznie, bo po chwili znowu mówić zaczął.
— Dla tego ja — ciągnął daléj — lubo jestem za postępem i wolnością, nie podzielam całkiem w praktyce równouprawnienia żydów. — Dopóki instytucyje ich religijne, a raczéj talmudyczne przepisy, nie zformują się na podstawie bezwzględnéj moralności i uczciwości, dotąd równouprawnienie jest niemożebném. — Jeżeli ludzie podejrzani o złe zamiary zostają pod nadzorem policyjnym, to nie mniéj i tu potrzebna jest wielka kontrola i nadzór. Może nazwiesz mnie wstecznym mój Teodorze. Młody umysł nie pojmuje takiego ograniczenia swobody działania, — to téż nie narzucam ci moich przekonań, ale ci powiadam to, czego mnie doświadczenie nauczyło. I ja kiedyś inaczéj się na tę kwestyję zapatrywałem; dziś zmieniłem zdanie. Mała jedna okoliczność poddała w wątpliwość wszystkie moje teoryje o równouprawnieniu, współzawodnictwie etc. Było to wtedy, kiedym się starał o posadę w banku. Miałem wszystkie potrzebne do tego kwalifikacyje, jakich nie posiadał żaden z konkurujących, spokojnie więc oczekiwałem nominacyji; gdy tymczasem ku wielkiemu zdziwieniu memu, posadę ową dostał syn jakiegoś kupca żyda, chłopak bez żadnych prawie nauk, tyle że czytać umiał, znał trochę języki i buhalteryji tyle, ile się w sklepie u ojca nauczył. Ale ojciec wiedział do kogo trafić, posmarował i syn pojechał na posadę. Mnie ani nie wpadło na myśl, że można w taki sposób zdobywać sobie posadę, żyd nie rozumiał jak można ją dostać bez łapówki; — to co mnie wydawało się czynem nie moralnym, jemu wydawało się całkiem naturalną rzeczą, bo on wychował się już w takich pojęciach — i nawet nie widział w tém nic złego. Ten drobny wypadek otworzył mi trochę oczy, począłem myśleć głębiéj nad kwestyją żydowską u nas, obserwować ją i doszedłem do przekonań trochę odmiennych od tych, jakie dziś mają kurs w świecie, jakie ja sam niegdyś podzielałem. Tak — rzekł nagle zmieniając ton, — ja ci tu gadam o moich przekonaniach, a twoje przekonanie w obecnéj chwili jest zapewne takie, że powinniśmy przedewszystkiem kazać nastawić samowar. Tyś pewnie głodny; a ja przez moje gadulstwo zapomniałem na śmierć o tém, że nic nie jadłem od obiadu.
— Mamy czas jeszcze, — zapomniałem o tém, żem głodny, — słuchając cię ojcze. Słowa twoje, mają dla mnie wielkie znaczenie. Bo muszę ci się przyznać, że i ja nieraz już rozmyślałem nad tą kwestyją. W obecnéj chwili wydaje ona mi się nadzwyczaj ważna, szczególniéj odkąd wróciłem do Galicyii i rozpatruję się w jéj stosunkach. Widzę żywioł obcy obyczajem i mową, ubiorem, językiem, religiją, a nawet, jak sam powiadasz ojcze, moralnością, rozrastający się coraz więcéj wśród naszego społeczeństwa ze szkodą jego. Jakaż na to rada?
Stary Kowalski ruszył ramionami i rzekł:
— Rada trudna, bo pasożyt ten wyrwać i wyrzucić się nie da, a strawić go także nie można.
— Byli tacy, którzy próbowali zlać się z tym narodem, wessać go niejako w nasz organizm.
— I zakazili się. Widać to po téj gorączce złota, jaka trzęsie i rozpala dziś wielu. Znasz mnie o tyle, że nieposądzisz mnie, abym był idealistą, marzycielem, byt materyjalny uważam za konieczną podstawę rozwoju i pochwalam usiłowania w tym względzie; ale w tych zabiegach dzisiejszego społeczeństwa nie widzę dążności świadomych celu, uczciwych w środkach, jeno namiętność jakaś, która porywa na oślep. To zakażenie, które nastąpiło przez zetknięcie się nasze z tym żywiołem. Podziałał on na nas, jak kwas w mléku — zfermentował nas tylko.
— Więc nie ma rady?
Stary nic nie odpowiedział, chodził po pokoju z założonemi w tył rękoma, coś pomruczał i kręcił głową, wreszcie rzekł:
— Kiedy Mojżesz wywiódł żydów z Egiptu, bojąc się, by się w ziemi świętéj nie zarazili bałwochwalstwem postronnych narodów zakazał im wszelkich z nimi stosunków. Nazwano go za to wielkim mędrcem i prorokiem. No, ale gdyby któremu z nas przyszła ochota doradzać coś podobnego Galicyji, nazywano by go pewnie wstecznikiem. A jednak to może jedyna droga naszego ocalenia. Oddzielić się o ile można od tego niszczącego żywiołu, jak najmniéj go potrzebować, Napoleon takim systemem wojował z Anglją.
— I nasza okolica ma takiego Napoleona — w Czujce.
Stary Kowalski na wspomnienie tego nazwiska zatrzymał się, popatrzył na syna zdziwionym wzrokiem i spytał po chwili.
— Czy tu jest w okolicy jaki Czujko?
— Tu w samym Zagajowie — to sam właściciel Zagajowa. O ile słyszałem wypowiedział żydom wojnę na zabój i pomimo strat, przykrości, na jakie go ta uporczywa walka naraża, nie ustępuje.
— To widocznie jakiś dzielny człowiek, — rzekł stary Kowalski. Powiedział te słowa więcéj machinalnie, bo myślał zdaje się o czémś innem i tak utonął w tém zamyśleniu, że nie słyszał nawet służącego wchodzącego z samowarem. Dopiéro syn przypomnieć musiał mu, aby siadł do kolacyji.
Podczas jedzenia ojciec spytał niby od niechcenia Teodora; czy zna tego Czujkę dobrze.
— Osobiście go nie widziałem — odrzekł Teodor. A chciałbym bardzo poznać go, bo z tego co o nim słyszałem, nie wiém jeszcze, czy to zapoznany genjusz jaki prowincyjonalny, czy téż człowiek rzeczywiście rozumny.
— Niesłyszałeś czy ten Czujko nie miał brata? — pytał stary Kowalski gniotąc w palcach kuleczki z chleba i wpatrując się w nie tak zapamiętale, jakby one całą jego uwagę w téj chwili zajmowały.
— Podobno miał — a nawet zachodzą tu jakieś familijne tajemnice, o których nieco słyszałem.
I tu Teodor opowiedział ojcu w krótkości to, co owego wieczora słyszał w Lipczynach. Stary słuchał go z żywém zajęciem. Czasami przerywał mu opowiadanie jakiem zapytaniem; to znowu niespokojnie kręcił się na stołku, a oczy jego biegały ruchliwie po izbie lub zatrzymywały się nieruchomo zdradzając niezwykle wewnętrzne wzruszenie.
Teodor zakończył swoje opowiadanie mówiąc:
— Zawsze to jakieś ciekawe indywiduum, — prawda?
— A tak, ciekawe — powtórzył machinalnie stary.
W tém za okném na drodze dał się słyszeć najprzód turkot bryczki, potém jakiś krzyk i równocześnie łoskot jakiegoś ciężaru spadającego. Inżynier zerwał się na równe nogi.
— Pewnie znowu staréj drogi nie założono i ktoś wpadł w fosę. A że téż tym ludziom nie można dosyć zalecać ostrożności. — Chodźmy.
— A sam wieczorem założyłem drąg, — rzekł stary Kowalski zapalając latarnię. Jakiś włóczęga musiał odłożyć, a może i skradł, bo to u nich nie kupić.
Inżynier zawołał jeszcze służącego i we trzech wyszli do miejsca, z którego krzyk dał się słyszeć.
Dawniéj szła tamtędy droga. Teraz jednak z rozpoczęciem robót kolejowych — gdy z tego miejsca wypadało brać ziemię na nasyp, rozkopano starą drogę a inną poprowadzono grzbietem pagórka. — Ażeby zaś niewiadomi nie byli w nocy narażeni na wypadki, wykopane doły ogrodzono poręczami. Musiano to czynić po kilka razy, bo zawsze znalazł się jakiś niepoczciwy amator, który w nocy sprzątał te zapory. I tego wieczora ktoś, może nawet który z robotników wracając do domu, zabrał ze sobą patyk, którym droga była założona — to sprowadziło właśnie wypadek, który inżyniera wyciągnął z domu. Zanim zdążył na miejsce, w głębi fosy obok przewróconéj bryczki leżał jakiś obywatel i klął na czém świat stoji furmana za niezgrabność.
— A cóż z ciebie za niedołęga, żeby pozwolić koniom wpaść do dołu. Pewnieś gamoniu zdrzymnął się i konie poszły sobie gdzie chciały.
Mówiąc to gramolił się w błocie, którego pełna była fosa. Furman tymczasem zerwawszy się na nogi uspokajał i przytrzymywał spłoszone konie a w chwilach wolnych od tego zajęcia tłomaczył się panu:
— Jechałem wielmożny panie jak Bóg przykazał. Nie patrzałem co prawda przed siebie, bo wiedziałem, że droga równa jak po stole, — zagapiłem się na one światło i myślę coby to być mogło, aż tu bęc i zjechaliśmy na sam dół. Tfu! czy licho nas otumaniło? Zkąd tu dół?
— Przecież tu była droga przez las. A tu ani lasu, ani drogi. W imię ojca i syna. Obywatel strząsnąwszy z rękawów błoto, podniósł do góry głowę i także się zdziwił, bo nie poznał okolicy.
— Cóż u kaduka — zawołał — chybabyśmy zbłądzili.
— Ale nie, proszę wielmożnego pana, jechaliśmy dobrze. — Ano tam figura.
W tém nad fosą zamigotała latarka i odezwał się głos.
— Któż tam taki? — spytał obywatel.
— My przychodzimy pomódz. — Panowie złą drogą pojechaliście. — Czy nic się nie stało?
— Kaj to nie stało — rzekł furman — ano oś się złamała.
Inżynier zsunął się z latarką do fosy. Przy świetle przypatrzywszy się obywatelowi zawołał:
— A, to pan?
Obywatel wytrzeszczył na niego cybulaste oczy zdumiony.
— Pan mnie zna? — Z kimże mam przyjemność?
— Jestem inżynier Kowalski. Miałem przyjemność być raz gościem w pańskim domu, — wszak pan Radoszewski.
— A tak — zawołał szlachcic ucieszony spotkaniem znajomego. Powiedz że mi aspan dobrodziéj coście wy tu porobili? Ja się poznać nie mogę z temi stronami, a przecież je znam jak własną kieszeń.
— Roboty już się zaczęły koło koleji.
— A to koléj tak gospodaruje — teraz się nie dziwię. Bo to ona przewraca teraz świat do góry nogami; — bez urazy pańskiéj — dodał przypomniawszy sobie z kim rozmawia.
Inżynier zostawił uwagę Radoszewskiego bez odpowiedzi i zbliżył się z latarką do bryczki którą ojciec jego z pomocą furmana i służącego postawili na kołach. Tył był nienaruszony, ale za to oś przednia złamana i jedno koło uszkodzone. Inżynier kazał bryczkę podciągnąć do baraku, a Radoszewskiego zaprosił do siebie. Szlachcic nie był od tego, bo choć do domu miał tak blizko, że pomimo tuszy bez wielkiego umęczenia mógłby był dojść piechotą, ale niechciał po nocy budzić niewiast i ludzi we dworze i wchodzić jak włóczęga do własnego domu. Szlachcic wracający z podróży bez bryczki piechotą — to sprzeciwiało się pojęciom Radoszewskiego. A przytém, co prawda, nęciła go tutaj przyjemność pogawędki, bo stary lgnął do ludzi, a barak pomimo spóźnionéj pory wrzał życiem. Przed kantyną przy świetle, które padało na drogę przez otwarte drzwi i okna, siedzieli i gawędzili robotnicy posilając się po całodziennéj pracy. Wrzawa, śmiechy i wesołość panowała wszędzie, było ludno jak na jarmarku. Przez tabor ludzi ledwie przecisnąć się mogli do mieszkania inżyniera.
Wtedy Kowalski znając po trochu zwyczaje Radoszewskiego, kazał usunąć samowar, gdyż szlachcic herbaty tylko na lekarstwo używał, a przynieść węgrzyna butelkę. Niezadługo przybył do kompanji i stary Kowalski oznajmiając, że bryczka będzie gotowa za dobrą godzinę. Nie zasmuciło to wcale Radoszewskiego; butelka wina i gawędka wystarczyły do skrócenia czasu. Zakurzył fajeczkę i usadowił w krześle swoją pulchną figurę. Stary Kowalski naprzeciw na pace przykrytéj dywanikiem i swojemi bystremi, przenikliwemi spojrzeniami mierzył od czasu do czasu nowego gościa. Radoszewski to zauważył, a że nie lubiał bawić się w mruczka, więc obcesowo zwrócił się do staruszka i zagadnął go.
— Pan także od koleji?
— Tak, jestem magazynierem.
— Mój ojciec więcéj dla rozrywki przyjął to zajęcie — dodał prędko inżynier.
— A to pański ojciec — bardzo mi miło — i podniósłszy się podał rękę staremu.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł tenże — tośmy już kiedyś znali się. Czy pan nie chodziłeś do gimnazjum we Lwowie.
— Tak, w roku jeżeli się nie mylę, czterdziestym czwartym skończyłem piątą klasę.
— No to w takim razie kolegowaliśmy i nawet siedzieliśmy obok siebie.
— Ignaś! — zawołał ucieszony Radoszewski zrywając się na równe nogi.
— On sam — odrzekł z uśmiechem Kowalski.
— A niechże cię nie znam — mówił Radoszewski chwytając w objęcia starego i cmokając go na wszystkie strony — a to mi prawdziwa niespodzianka. Odsunął się od niego aby mu się przypatrzyć lepiéj, potém znowu przyskoczył i ściskał i mówił na przemiany:
— Tak, ten sam nos cienki, prosty, dla któregośmy cię kompasem nazywali. Te oczy przenikliwe, sprytne. Że cię téż zaraz nie poznałem. To chyba coś mnie zaślepiło. Widziałem tylko, że coś znajomego, ale ani rusz sobie przypomnieć. No, czy ja mógł przypuścić, że się tu spotkamy. Dobrze to mówi przysłowie: góra z górą się nie zejdzie. To to my panie — ciągnął daléj zwracając się do młodego Kowalskiego, — z ojcem twoim przez cały rok ramie przy ramieniu siedzieli. Pamiętasz Ignasiu, jakeś mi pensa wyrabiał, bo ja tam nigdy do tych nauk wielkiéj inklinacyji, ani zdolności nie miałem.
Tu zaczęły się sypać reminiscencyje z czasów szkolnych, jeden drugiemu przypominał różne epizody, a w miarę im głębiéj zapuszczali się w tę epokę tém więcéj przybywało treści do rozmowy. Już dawno bryczka naprawiona stała przed barakiem, a Radoszewski ani myślał o wyjeździe. Wysuszono butelkę do dna; inżynier kazał przynieść drugą, potém i trzecią, a gawędzie nie było końca. Dopiéro, gdy biały ranek zajrzał przez okna i zbladło światło lampy, spostrzegł się Radoszewski, że czasby już było jechać. Ale znowu rozstawać się z kolegą, z którym się tyle lat nie widział, nie miał ochoty. Zaproponował tedy, żeby razem we trzech jechali do Lipczyn.
— Ta to i tak niedziela, a wy przecie kolejarze nie żydy, ani żadne heretyki, żeby gwałcić święto.
— Roboty nie mamy wprawdzie, ale mamy rachunki.
— To poróbcież sobie rachunki, a ja zaczekam, bo jak mi Bóg miły bez was za nic w świecie nie wrócę do domu. Kiedy mi się udało złapać taką rybę, to bez połowu nie stanę u siebie. Przegawędzimy sobie panie u mnie w ogródku pod lipami, po szlachecku, po staremu; dam wam miodku, żeście zapewne takiego nie pili i przepędzimy dzień, jak Bóg przykazał. No zgoda?
A widząc, że ojciec i syn wahali się i namyślali, dodał żywo:
— Bo zostanę u was na egzekucyji i choćby z tydzień siedziéć będę, a robić wam nie dam, będziecie musieli gościa bawić. No wybierajcie.
— Ja ci pomogę Teodorze — odezwał się stary, — to może uporamy się z rachunkami przed obiadem.
— Tak i pojedziemy sobie do Lipczyn na summę, a potém do mnie prosto na śniadanko. Rzecz skończona, a teraz jeszcze po kieliszku do poduszki.
Od tego ostatniego toastu nie mogli się wymówić, choćby ze względu na ową poduszkę, któréj rzeczywiście potrzebowali znużeni całonocném czuwaniem. Trzeba było choć godzin parę przespać się, by mieć świéższy umysł do pracy, która ich jutro czekała. Sprowadzono tedy jeszcze jedno posłanie dla gościa i równo prawie z wschodzącém słońcem pokładli się do spoczynku.




II.
Niespodzianki.

Pomimo pośpiechu, z jakim ojciec i syn zabrali się do roboty, nie można było załatwić wszystkich czynności do południa. Napróżno Radoszewski niecierpliwił się, piorunował na wszystkie rachunki i koleje, ani prośby, ani groźby nie skłoniły niewinnych pedantów do porzucenia nieskończonéj roboty i dopiéro koło godziny drugiéj ruszono ku Lipczynom. Radoszewskiemu, gdy zobaczył gości swoich na bryczce rozjaśniła się twarz i rozwiązał język. Zaczął sobie żartować z kolejarzy, utrzymywał, że ich nie wypuści od siebie z niewoli, dopóki koléj nie da mu czarno na białem, że posiadłości jego tykać nie będzie i mnóstwo nagadał konceptów. To téż w dobrym humorze zajeżdżali do dworu. Gdy się bryczka zatrzymała przed gankiem, Radoszewski huknął tubalnym głosem:
— Rychtujcie baby jedzenie, bośmy głodni, jak wilki.
Nikt jakoś się nie pokazał na to donośne wezwanie. Tylko jakaś pojeżona głowa wychyliła się oknem z kuchni i prędko schowała.
Radoszewskiego niecierpliwiło to milczenie. Powtórzył rozkaz jeszcze donośniejszym głosem i zsiadł z bryczki zapraszając gości na ganek.
— Hej! jest tam kto? Cóż to u licha, czy dżuma przeszła tędy czy co? Żywego ducha nie ma?
Skrzypnęły drzwi w sieni i wyszła po cichu Kundusia blada i zapłakana, dając palcem znak Radoszewskiemu, który podniósł głos, aby był cicho.
— Cóż to znaczy? Silentium? Przecie my nie mnichy, a mój dwór nie klasztor. Gadaj aspanna co to ma znaczyć?
— Bronisia chora leży.
— O! — westchnął Radoszewski zmieszany trochę tą niespodzianką, która mu w obecnéj chwili nie na rękę była. Inaczéj on układał sobie w głowie przyjazd do domu i głupio mu się zrobiło, że Kundzia tak paroma słowami pomieszała mu szyki.
— Cóż to? — czy głowa ją boli? To przecie przejdzie. Aspanna masz podobno na to jakieś skuteczne leki.
— Bronisia bardzo ciężko chora od tygodnia — rzekła Kundusia łkając i wybuchła głośnym płaczem.
— To może jaka zła gorączka, trzeba było poszukać w mojéj „ekonomii“, tam przecie są środki na wszelkie choroby.
— Próbowałam wszystkiego i lekarza wołaliśmy z miasteczka i nic nie pomaga. Biedaczka leży nieprzytomna — nawet nie poznaje — i znowu zaniosła się od płaczu.
Radoszewski zafrasował się mocno. Nagle przypomniawszy sobie obowiązki gospodarza, zwrócił się do gości i rzekł:
— Przebaczcie panowie, że was tak przyjmuję.
— Niech się pan nami całkiem nie krępuje — przerwał mu żywo stary Kowalski. — My nie myślimy zajmować panu czasu w takiem zmartwieniu.
— Opuszczacie mnie w nieszczęściu? — spytał żałośnie.
— Uchowaj Boże. Nie chcieliśmy tylko być natrętni.
— W domu Radoszewskiego żaden gość nie był nigdy natrętny. Proszę, wejdźcie do świetlicy. Kundusiu, ugość panów, ja zaraz służyć będę, tylko pójdę zobaczyć nieboraczkę.
Napróżno
Kowalscy chcieli odłożyć wizytę na czas inny, Radoszewski nie puścił ich i gwałtem zaprosił do świetlicy. Odejście gości uważałby za obrazę; musieli szanować drażliwość jego w tym względzie i zostali. Zwłaszcza, że odejście w téj chwili było prawie niepodobne, bo zanosiło się na burzę. Grube chmury ciągnące od zachodu zakryły niebo, wiatr napędzał nowe, robiło się coraz ciemniéj i grzmot głuchy od czasu do czasu pomrukiwał w oddali. To téż Kowalscy radzi nie radzi usadowili się w świetlicy.
Pokój ten znał Teodor z czasu piérwszego pobytu w Lipczynach; ale wtedy zapełniony był on pijaną, hałaśliwą szlachtą, odorem wina i kartami i dla tego nie miłe zrobił na nim wrażenie. Teraz zaś, przy zmroku, z uroczystą ciszą, którą tylko przerywał monotonny chód zégara, inne miał wejrzenie. Wyglądał jakoś swojsko, potulnie. Te sprzęty stare a wygodne, obrazy pożółkłe z niedzisiejszéj epoki, zrosły się prawie ze starémi ścianami domu, patrzały tak jakoś poczciwie, gościnnie, serdecznie, że Teodor, którego całe dotychczasowe życie było jakby na popasie, doznawał tutaj miłego wrażenia, jakby po długiéj włóczędze wrócił do rodzinnego gniazda. Coś w nim roztajało, jakby usiadł zmarznięty przy ciepłym kominie. Nie mógł się powstrzymać, by nie wyspowiadać się ojcu z tego wrażenia.
— Rozumiem dobrze to uczucie twoje — rzekł stary. — To ta poczciwa atmosfera, przesiąkła ciepłem rodzinném, tak oddziaływa na ciebie. Tego uczucia nie doznaje człowiek w świéżo umeblowanych salonach, które pachną jeszcze sklepem i politurą. Tu każdy sprzęt, każdy kącik to jakby członek rodzinny, towarzysz od lat wielu, zdaje się czuć i mówić. To ciepło rodzinne dziś ostygło bardzo u nas, knajpa, kawiarnia zastąpiła dom. Pomimo całego respektu, jaki mam dla cywilizacyji i postępu, nie mogę pochwalić tego rozprężenia stosunków rodzinnych, które nowsze czasy przyniosły ze sobą. Gniazdo rodzinne, to punkt ciężkości dla człowieka. Nie idzie zatém, aby leżéć w niém bezczynnie; ale mieć je trzeba jak schronienie przed burzą, jako ognisko, z którego się czerpie zapał i ochotę do pracy. Rodzina to pomnożony człowiek. Im silniejszémi węzły się splecie z tą rodziną, tém będzie silniejszym.
Wśród tego, kiedy stary Kowalski mówił, pojawiała się od czasu do czasu wysoka dziewczyna wnosząc to obrus biały, którym nakryła stół, to szklanki i talérze, chléb i masło. Były to forpoczty, zapowiadające zbliżenie się głównéj armiji t. j. imbryczka z kawą i garnuszków ze śmiétanką, z którą pojawiła się Kundusia z Pinią. Suczka szła ze zwieszoną głową za swoją panią; zobaczywszy obcych podniosła jedną łapkę w górę i przypatrzyła się; potém zaczęła gości obwąchiwać a nakoniec wspięła się przedniemi łapkami na kolana Teodora — i poruszyła parę razy ogonkiem na znak przyjaznego afektu. Była to niesłychana uprzejmość ze strony Pini, którą Kundusia nawet pomimo smutku zauważyć musiała i aby dać poznać inżynierowi całą wartość karesów swojéj faworytki, uważała za stosowne objaśnić go, że psina nie do każdego tak lgnie, i nawet osoby często bywające w domu nie miały takiego szczęścia podobać się Pini. Rozumie się, że ta szczególna sympatyja suczki dobrze inżyniera zarekomendowała Kundusi. Było to u niéj świadectwem na bardzo dobrego człowieka.
Przyrządziwszy wszystko do kawy klucznica zapowiedziała gościom, że sam gospodarz niebawem nadejdzie. Jakoż niezadługo otworzyły się drzwi i wszedł Radoszewski. Z twarzy jego widać było, że choroba córki zaniepokoiła go mocno.
— Źle z moją jedynaczką — rzekł siadając i zwracając się do Kundusi zapytał: Z czego jéj to przyjść mogło?
— A z czegoby jak nie za zmartwienia.
— Zmartwienia? A to co?
Kundusia wahała się czy powiedziéć — i spojrzała na Kowalskich, jakby chcąc dać poznać Radoszewskiemu, że to rzecz, o któréj przy obcych mówić może nie wypada. Ale Radoszewski, który zrozumiał jéj skrupuły rzekł:
— Mów aspanna bez żenady. To mój stary znajomy, kolega z lat szkolnych, a to jego syn. Przed nim nie mam sekretów.
Kundusia dygnęła z pewną pretensyją przybyłym.
— No, mów aspanna z czego jéj się ta choroba przyplątała?
— Po prostu z kochania. Już to takie tkliwe nasze panieńskie serca, że nic tak nas nie dotknie, jak nieszczęśliwa miłość. Ja raz także ledwo nie umarłam z tego.
— Aspanna inna rzecz. Ale Bronisia nie może się nazywać nieszczęśliwą w tym względzie. Walery, o ilem uważał, kręcił się koło niéj.
— Tak, a żeni się z inną, niegodziwiec.
— Z inną? I Bronisia się o tém dowiedziała?
— Z początku tailiśmy przed nią, bo się bałam o nią. Cóż ona, myślałam sobie, powie na to, kiedy mnie, gdym się o tém dowiedziała w kuchni, wypadł z rąk garnuszek ze śmietanką na ziemię i poparzył Pinię. I ona biédna ucierpiała przez tego niegodziwca — mówiła żałośnie patrząc na swoją faworytkę, musiałam jéj robić okłady.
— Ale mówże mi aspanna o córce. Któż jéj powiedział o tém?
— A to Magdusia wygadała się z tém przed panienką.
— A może to babskie plotki tylko, — mówił Radoszewski kręcąc wąs w zamyśleniu.
— Bronisia tak myślała i zburczała Magdusię, że plotki roznosi, bo wierzyła w niego jak w świętą ewangeliją, aleśmy się przekonali, że ludzie prawdę mówili. Jednego dnia wybrałyśmy się z Bronisią na spacer w stronę Zagajowa, biédne dziewczątko ciągnęło za sercem w tamtą stronę, bo miało nadzieję spotkać go i przekonać siebie i mnie, że go ludzie nie słusznie posądzili. Idziemy tedy drogą pod lasem, a tu słyszymy za sobą tentent koni. Bronisia się obejrzała i chwyciła mnie za rękę. Odgadłam zaraz, że jego musiała zobaczyć i zatrzymałyśmy się w miejscu. Niezadługo nadjechał on na białym koniu, a obok niego jakaś panna czarna jak noc, wyglądała na cygankę lub żydówkę. Oboje żywo ze sobą, coś rozmawiali. Gdy nas mijali, ten, ten, ten niegodziwiec spojrzał na Bronisię, jakby ją pierwszy raz widział i nawet się nie ukłonił. Aż mi się zaćmiło w oczach z oburzenia i żalu, szczególniéj gdy uczułam, że Bronisia ścisnęła mnie jakoś strasznie za rękę. Zdawało mi się, że mnie kto za serce ściska. Jeszcze nas ta para nie minęła, kiedy owa panna wskazując prętem na moją biédną Bronisię, spytała go: Kto to? A on niecnota powiedział obojętnie: Nie wiem i pojechał daléj jak gdyby nigdy nic. O! Pinia poznała się na nim. Ona go nigdy nie lubiła.
— No i z tego Bronisia się rozchorowała, spytał Radoszewski.
— Alboż to mało jeszcze? Biédactwo, jak podcięta trawka zaraz padła i zemdlała. Wołałam za niemi ratujcie moje dziecko, ale nie słyszeli i pojechali daléj, a mnie się zdawało, że oni po mojem sercu jadą, tak stratowali je niemiłosiernie. Ledwiem się potém biédaczki docuciła, poczęłam jéj potém perswadować, pocieszać; ale ona nie słuchać nie chciała, tylko ciągle mówiła: do domu, do domu. Widać już biédactwo przeczuwało chorobę. Przez drogę już uważałam, że miała rączęta mocno rozpalone i narzekała na ból głowy. Zaledwieśmy przyszły do domu położyła się i od tego czasu nie wstała. I może już nie wstanie więcéj — dodała z wielkim płaczem.
— Wstanie, wstanie, Pan Bóg jest miłosierny — mówił Radoszewski chodząc po izbie, on nie pozwoli, żeby mi dziecko miało zmarniéć przez takiego pędziwiatra. Niech się żeni zdrów; ja z córką prosić się nie myślę, bo nie ma o co. To jeszcze pytanie kto lepszy, czy Czujkowie, czy Radoszewscy. Żaden z Radoszewskich z cyganami się nie bratał. Niech tylko Bronisia przyjdzie nieco do siebie, to jéj wybiję z głowy te amory. Nie ma się o co martwić. Znajdzie sobie męża, jakiego będzie chciała.
Sierdził się szlachcic i chodził dużymi krokami po pokoju, co przy małéj jego figurce wyglądało dość zabawnie.
Tymczasem w pokoju pociemniało mocno od ołowianych chmur, które coraz gęściéj tłoczyły się jedna na drugą. Zerwał się wicher mocny, że topole jak kłosy zginały się pod jego podmuchem. Potém powstała zawierucha, która łamała drzewa w ogrodzie i niosła z sobą gałęzie, tumany piasku, gonty i liście. Błyskawica raz za razem rozdziérała chmury. Na ciemne ich tło wysunęła się jedna bledsza, nieco błękitna, jak balon wydęty i pędziła prosto ku lipczyńskiemu dworowi.
— To gradowa chmura — zauważył stary Kowalski.
— Chryste Jezu! — zawołała Kundusia żegnając się i składając ręce. A u nas jeszcze wszystko w polu.
— To nic — rzekł Radoszewski. — Dawajcie prędko krzyżyk.
Kundusia co tchu pobiegła po talizman przeciw gradom, a gospodarz tymczasem tłómaczył gościom cudowną moc krzyżyka, który jeszcze babce jego przyniósł jakiś krewny z pielgrzymki do ziemi świętéj. I na dowód tego wziął z drżących rąk Kundusi krzyżyk, stanął w oknie naprzeciw chmurom i głośno z silną wiarą modlić się zaczął. Żegnał na wszystkie strony krzyżykiem pola i budynki, zabezpieczając je tym sposobem od gradu i piorunów. Był to, jak wiémy, jedyny sposób asekuracyji, praktykowany w Lipczynach. Innego nie znano. Radoszewski tak wierzył w cudowną moc krzyżyka, że dałby się był zarąbać w téj chwili, iż polom jego nic się nie stanie złego. I Kundusia także uspokajała się tą wiarą, a jeżeli dotykała, to więcéj przez wrodzoną płci pięknéj nerwowość i wrażliwość.
Ale bo téż rzeczywiście nawet silniejsze organizmy, niż wątła figura Kundusi, mogły być wstrząśnięte tą gwałtowną burzą, która szalała i srożyła się na dworze. Wicher szarpał drzewami, przygniatał je do ziemi prawie, jakby się pasował z niémi, zdziérał z nich liście i gałęzie i porywał je z sobą z zaciekłą jakąś namiętnością, która zdawała się mieć coś żyjącego i zwierzęcego w sobie. A w górze ogromne bałwany czarnych, stalowych, żółtawych chmur przewalały się z rykiem i tarzały po niebie warcząc grzmotami, od których dom się trząsł, ziejąc błyskawicowym ogniem. Zygzakowate wstążki piorunów co chwila wypadały z trzaskiem, zdawało się, że ziemia pęka, psuje się. Ulewny dészcz, porywany wiatrem w kierunku ukośnym, zaćmił do reszty świat tak, że najbliższych drzew w ogrodzie widać nie było. Za niedługą chwilę zamiast dészczu, gruby grad zaczął bębnić po dachu, po oknach, tłukł szyby i kilkanaście kulek lodowych wielkości niedużych orzechów włoskich wpadło z łoskotem do pokoju.
Radoszewski cofnął się w ponurem milczeniu i przypatrywał się nieruchomym wzrokiem walce żywiołów. Kundusia stojąc w kącie zasłaniała rękami oczy, nie mogąc znieść oślepiającego blasku błyskawic, które co chwila rozjaśniały ciemne ściany i żegnała się nabożnie odmawiając głośno modlitwy. W tém naraz huk, trzask przeraźliwy rozległ się tuż nad głowami obecnych, jakby piorun w dom uderzył. W małą chwilę potém otwarły się drzwi od dalszych pokojów a zdziwionym oczom wszystkich ukazała się Bronisia bosa, w koszulce, która nie całkiem zasłaniała jéj ramiona, odziana w jakiś szal, pospiesznie zarzucony, blada, z płonącémi oczami. Wpadła do pokoju — i krzyknęła przeraźliwie.
— Mówicie — zabił go piorun za mnie? Ja tego nie chciałam, ja go nie przeklinałam, to nie prawda. Pan Bóg źle słyszał.
Naraz wzrok jéj błędny zatrzymał się na Teodorze, zesztywniała na chwilę ze zdziwienia, w oczach coś zajaśniało.
— Żyje — zawołała — nie zabity i rzuciła się prosto w objęcia Teodora i tuliła się do niego szepcząc:
— O mój drogi, a ja cię oskarżałam.
Po tych słowach zbezwładniała zupełnie i byłaby upadła, gdyby Teodor nie był zatrzymał jéj.
Wnet ojciec i Kundusia pobiegli na ratunek zemdlonéj i chcieli ją zanieść na łóżko. Ale zaledwie się jéj dotknęli odzyskała napowrót siły i czepiając się rączkami jak kleszczykami, sukien Teodora, krzyczała:
— O, nie, drugi raz mnie nie rozłączycie. Nie, nie, nie! — głos jéj przechodził w szalone wrzaski, których boleśnie było słuchać.
Nie można było w żaden sposób oderwać jéj. Teodor więc wziął ją sam na ręce i zaniósł do jéj pokoju na łóżko. Bezwładność wróciła znowu i gdy ją położył na łóżku, zapadła w sen. Zostawił ją pod opieką Kundusi a sam z Radoszewskim wrócił do świetlicy.
Tu zaczekał z ojcem aż burza przeminęła; poczém zabiérali się do odjazdu. Z trudnością znaleziono furmana, który zmęczony niewyspaną nocą, zakopał się gdzieś w szopie i przespał całą nawałnicę. Jeszcze się dobrze nie przebudził, gdy zajechał przed ganek, bo ciągle przemykał oczy i kiwał głową. Radoszewski dla pewności byłby wolał dać innego furmana, ale żadnego z parobków nie było w domu. Wszystką bowiem czeladź w niedzielę budując na tém, że pan dobry i nic nie powie, rozłaziła się bez opowiedzenia, gdzie kto chciał. Radoszewski nie miał nawet przez kogo dowiedziéć się, czy grad zrobił w jego polach jakie szkody, czy nie. Był jednak pełen otuchy, że go minęło to nieszczęście i jeszcze przy wsiadaniu zapewniał starego Kowalskiego, że krzyżyk jego ma tę cudowną własność, iż odkąd jest w jego domu, nigdy grad nie wyrządził mu szkody. Zeszłego roku — mówił — w całéj okolicy grady zrobiły okropne spustoszenie, a mnie ominęły jakoś szczęśliwie.
Tym razem jednak cudowny krzyżyk w skutek niezbadanych przyczyn musiał stracić nadprzyrodzoną moc swoją, bo gdy Kowalscy wracali do siebie, widzieli całe łany dworskie zwalone i zniszczone od gradu.
Wieśniacy gromadkami stali po drogach i patrząc na straszną klęskę lamentowali, bo klęska dotknęła wieś całą. Wszyscy wiedzieli już o tém; tylko we dworze nie wiedziano jeszcze o niczém.
— Biédny człowiek — mówił stary Kowalski — nieszczęście dziś robi mu straszne niespodzianki. Ta klęska da mu się uczuć, bo podobno nie najlepiéj stoi w interesach.
Ostatnie zdanie było wystosowane do Teodora. Ten jednak nie słyszał go, zajęty swojémi myślami. Ojciec widząc zamyślenie syna, zamilkł, aby mu nie przerywać.
Kiedy już dojeżdżali do baraku, Teodor ocknął się z zamyślenia i zwracając się do ojca, rzekł:
— Jednak ten Walery podły człowiek, — a po chwili dodał jakby dla siebie cichszym głosem:
— Biédna dziewczyna.




III.
Co ich zbliżyło?

Czy przypominasz sobie czytelniku tę chwilę, kiedy na twoich piersiach spoczęła po raz pierwszy główka kobiéca — mówię tu o kobiécie, dla któréj prócz miłości, czułeś szacunek. Jeżeli miałeś taką chwilę w życiu, to ją pewnie pamiętać musisz, bo uczucie, jakie wtedy ogarnia całą istność naszą, zapisuje się głęboko w pamięci. W chwili takiéj słaby uczuwa się silnym i odważnym, samotnikowi i siérocie zdaje się wtedy, że odnalazł rodzinę swoją, niedowiarek zaczyna wierzyć w nadprzyrodzone potęgi i świat zaziemski, nawet zły człowiek uczuwa jakieś szlachetniejsze popędy budzące się w jego duszy. Kobiéta, która w zaufaniu składa głowę na twojéj piersi, pomnaża niejako twoją ufność, a uczucia jéj udzielają się tobie i stajesz się już od téj chwili odpowiedzialny za szczęście téj istoty.
Takiego uczucia doznawał Teodor w powrocie z Lipczyn. Wprawdzie zbliżenie się do Bronisi było przypadkowe, chore dziéwczątko bezwiednie wśród gorączkowych majaczeń rzuciło się w jego objęcia, a mimo to czuł się odtąd jakoś bliżéj niéj, i niejako związany względem niéj pewném sympatyczném uczuciem. Ta chwila kiedy ją tulił w swoich objęciach, stała mu wciąż przed oczyma, a wrażenie to było tém silniejsze, że pierwszy raz w życiu to mu się zdarzyło. Surowa moralność, w jakiéj się wychował i ciężka praca na kawałek chleba trzymały go z daleka od hulaszczych zabaw kolegów, zachował dziewiczą prawie wstydliwość i zupełną nieznajomość kobiét. To téż dziwnego doznał wrażenia, gdy uczuł tak blizko siebie młode, piękne, niewinne dziéwcze. Był cały jakby w płomieniach, w oczach mu się ćmiło i na oślep prawie szedł, gdy ją niósł do łóżka. Nie wiedział sam, jak tam zaszedł, jak wrócił napowrót do świetlicy. Dopiéro kiedy ochłonął trochę i upamiętał się, uczuł niezwykłą tęsknotę, jakieś nieokreślone pragnienie. Dwór w Lipczynach nabrał w jego wyobraźni teraz jakiegoś dziwnego uroku, — im więcéj oddalał się od niego, tém mu jakoś smutniéj robiło się w duszy. Wróciwszy do domu, długo bardzo w nocy siedział zamyślony przy oknie; czasami przymykał na chwilę oczy i zdawało mu się, że czuje znowu na piersiach rozpaloną główkę Bronisi, że rozsypane jéj jasne włosy głaszczą mu ręce i myślał sobie o tém, jak piękne byłoby życie jego, gdyby to złudzenie mogło trwać zawsze, a przynajmniéj częściéj się powtarzać. Technik marzył jak poeta jaki. Ale bo któż nie jest poetą w takiéj chwili? Teodor widział ze zdziwieniem, że się w nim jakoś teraz wszystko odmieniło. Wrócił on do kraju z pewném uprzedzeniem i lekceważeniem tego, co zwykłe, wszystko wydawało mu się zacofanem i przestarzałem, młodzieńczą fantazyją pełna wiary w siebie i zarozumiałości, roiła sobie jakieś reformatorskie plany. Tymczasem teraz pod wpływem owego uczucia, które budzić się w nim zaczynało, spokorniał jakoś i zmalał. Ów dwór szlachecki, który mu się dawniéj wydawał, jako ruina przeszłości skazana na zatracenie, nabrał w jego oczach znaczenia i powagi. Nie miałby już dziś pewnie odwagi powiedziéć tego, co powiedział kiedyś panu Jacentemu, że starych ludzi i stare przesądy, jak kamienie na bok odrzucić trzeba, bo dla tych kamieni czuł poszanowanie, jak dla szczątków dawnej świątyni, która nie była wprawdzie świątynią jego Boga, ale zawsze nie zasługiwała na lekceważenie. Nie godząc się ze starym porządkiem, miał jednak dla niego synowskie poszanowanie.
Taki proces odbywał się w jego duszy; nie wyrozumował on sobie tego, nie zdawał sobie szczegółowego rachunku z tych przemian, jakie się w nim odbywały, a jednak Radoszewski nie wydawał mu się śmiesznym, ani przesądy jego tak rażące, ani życie tak potępienia godne. Wszystko tłomaczył sobie na dobre, usprawiedliwiał, przebaczał, by nie spłoszyć tego uroczego widma, które w marzeniach jego kładło mu się na piersi i bezwiednie oddawało mu się w opiekę. Nad ranem dopiéro usnął. Sen był dalszym ciągiem jego marzeń. Śniło mu się, że widział Bronisię idącą przez las jakiś, ręka w rękę z Walerym, że ten prowadził ją brzegiem jakiegoś spadzistego, głębokiego parowu ku kładce. Kiedy się do téj kładki zbliżali, Teodor spostrzegł, że była przełupana i zgniła — strach go zdjął o życie Bronisi, począł biédz za nią i wołać, by się wróciła; ale niesłyszała tego i puszczona naprzód przez Walerego szła śmiało przez kładkę. Im bardziéj zbliżała się do środka, tém bardziéj kładka uginała się pod nią; nareszcie złamała się, Bronisia zachwiała się, krzyknęła — ale nie wpadła na dół, jeno po nad przepaść uniosła się płynąc w powietrzu, aż spadła w ramiona Teodora. Potém znaleźli się w jakimś wspaniałym ogrodzie, w którym rozścielał się duży i miękki jak aksamit, zielony gazon, ubrany klombami cudnych kwiatów, z wielkim wodotryskiem na środku, a woda bijąca w górę złociła się od promieni słonecznych i spadała brylantami w basen pełen złotych i czerwonych rybek. A on prowadził ją za rękę przez ściéżki wysypane białym piaskiem do pałacu o marmurowych wschodach, dużych oknach, pomiędzy którémi stały posągi znakomitych ludzi ostatnich czasów — i mówił do niéj: tu mieszkać będziemy. Wtedy ona z dziecięcą trwogą spojrzała na wspaniały gmach i rzekła: ja tam nie pójdę — tam tak zimno, nie swojsko. Chodź ty lepiéj ze mną tam — o! tam! — i pokazała mu ręką dwór w Lipczynach. Ale dwór ten był jeszcze bardziéj stary, na pół zapadły w ziemię, z dachem zapadłym i omszonym, krzywémi oknami, istna rudera. Dla tego ociągał się z pójściem tam i mówił jéj: po co, mamy gmach tak piękny, bogaty; zostawmy puszczykom i robactwu te zbutwiałe szczątki. Spojrzała na niego z wyrzutem jakimś bolesnym i rzekła na pół z płaczem: nie natrząsaj się, mój drogi, z ubóstwa i starości naszego domu, — lichy on i zniszczony, ale milszy mi niż pałace, bo w tych spaczonych ścianach mieszkali ojcowie moji, ludzie cnót wielkich i sławy dużéj; biédno tam, ale przytulnie i swojsko. Każdy sprzęt nosi na sobie pamiątki i wspomnienia, które mi drogie i piękniejsze od złoconych pałaców; tu czuć ciepło i serce. Chodź — tam będziemy szczęśliwi. I powiedziawszy to poszła przodem ściéżką przez sadek pełen kwitnących drzew i co chwilę przystawała oglądając się, czy idzie za nią. A on stał i wahał się i namyślał. Wreszcie gdy ją ujrzał znikającą za drzewami, zebrał się i chciał biédz za nią, gdy w tém ktoś mocno chwycił go za ramie. Teodor wstrząsnął się z przerażenia, że się aż obudził. Ujrzał nad sobą uśmiechniętą twarz ojca, który dotykając jego ramienia mówił:
— Wstań, spiochu, bo to już po siódméj — robotnicy czekają twego rozporządzenia.
Teodor zerwał się na równe nogi i począł się spiesznie ubiérać. Nie miłém mu było owo przebudzenie ze snu tak rozkosznego. Przez cały ten dzień Bronisia nie schodziła mu z myśli. Miał ochotę posłać kogo do Lipczyn dowiedziéć się o jéj zdrowiu, ale nie śmiał tego zrobić, za mało znał się z Radoszewskim, by mógł odważyć się na to. Bał się, by mu za złe nie wzięto takiéj zbytniéj troskliwości. Z przykrością musiał sobie odmówić tego i poszedł szukać w pracy zapomnienia.
Kiedy następnie wieczorem po ukończonéj pracy wyszli na przechadzkę, mimowiednie skierował się w stronę Lipczyn. To przybliżenie się do miejsca, gdzie znajdowała się osóbka, któréj pełno było w jego myślach, sprawiało mu już pewną przyjemność. Do spotęgowania téj rozkoszy przyczyniła się piękność i uroczysta cisza wieczoru. Od gwarnego baraku oddzielało ich wzgórze. Szli ściéżką przez świéżo skoszone łąki, wśród pachnących stogów siana. Po nad nimi na tle szarzejącego już nieba kołysały się przejrzyste, ruchawe chmurki komarów; czasami który z nich bliżéj podsunął się do ucha, zagrał jak skrzypek probujący tonu i uciekł w górę do brzęczącéj rzeszy. To znowu chrząszczyk jakiś uderzywszy się o krzak spadł w trawę hucząc zagniewany, niby pijany basista na weselu. Żaby z plebaniji stroiły swoje fagoty i klarnety do wieczornego koncertu; czajki piszczały po łąkach, a od wsi dolatywało szczekanie psów i głosy pastuchów jadących z końmi na nocną paszę. Wszystko to mile kołysało duszę Teodora. Miłość jest panteistyczną — powiedział poeta. U Teodora może do téj wysokości nie doszło jeszcze uczucie, było one jeszcze w zawiązku, przecież nie mniéj uczyniło go wrażliwym, niż przedtém, na te wszystkie głosy natury, rozumiał je lepiéj. Zakochani wchodzą z naturą w jakiś bliższy stosunek, powiedziałbym pokrewieństwa duchownego i dla tego stronią wtedy od ludzi, a samotność nie tylko im wystarcza, ale ma dla nich niewysłowiony urok. Czegoś podobnego doświadczał w téj chwili Teodor, dla tego w milczeniu postępował obok ojca, nie siląc się na rozmowę, która odrywałaby go od spokojnych rozmyślań.
Szli tedy jeden za drugim zajęci każdy swojémi myślami; minęli łąki, weszli na miedzę ciągnącą się wśród łanów zwalonego zboża i doszli aż do wsi. Miedziany, rozpalony do czerwoności księżyc wychylił się z za topoli Lipczyńskiego dworu. Na tle jego ognistéj tarczy rysowała się ostro sylwetka domu ze słupkami w ganku i facyjatką.
— A tośmy się kawałek spory zapędzili, — odezwał się stary Kowalski — to to już dwór Lipczyński. Trzeba nam wracać.
Teodor nic na to nie odpowiedział.
— A możeby podejść pod dwór i dowiedziéć się o zdrowie panny Radoszewskiéj.
Teodor aż poczerwieniał z radości, byłby ojca uściskał za te słowa, ale się wstydził zdradzić ze swoją słabością. Odrzekł więc tylko z przybraną sztucznie powagą.
— A, wypadałoby.
Poszli tedy ku bramie. Od kuchni zalatywały głosy i śmiechy czeladzi wieczerzającéj. W samym dworze było ciemno; tylko w oknach Radoszewskiego świeciło się. Przechodząc ku gankowi koło tych okien, zatrzymali się uderzeni niezwykłym widokiem. Jakiś jegomość w wytartéj kapocie klęczał na środku pokoju i wyciągał ręce do Radoszewskiego, który zafrasowany chodził dużymi krokami targając wąsy, to znowu zatrzymywał się przed klęczącym, rozkładał ręce, wzruszał ramionami, jakby się usprawiedliwiał lub téż odmawiał. Twarzy klęczącego widzieć nie mogli, bo był tyłem zwrócony do okna.
Zawahali się czy mają wejść, czy wracać, bojąc się, że ich wizyta może nie na rękę będzie w téj chwili, ale służący zobaczywszy ich z ganku, roztworzył szeroko drzwi do oświeconéj sieni i rzekł:
— Jest pan w domu.
Cofnąć się nie wypadało. Stary Kowalski tylko zrobił uwagę służącemu, że może pan zajęty lub kto z ważnym interesem jest u niego.
— Jest tylko pan z Brzozówki.
Nim to skończył, Radoszewski usłyszawszy obce głosy już wtoczył się do sieni, a ujrzawszy znajomych serdecznie się ucieszył i nuż witać.
— Poczciwi, kochani. Otóż to mi się nazywa prawdziwa niespodzianka. Proszę, proszę. A toście zrobili łaskę, żeście mnie nawiedzili.
— Przyszliśmy — tłómaczył się stary Kowalski — dowiedziéć się o zdrowie choréj. Czy wczorajszy wypadek niepogorszył choroby?
— Owszem, pomógł cudownie pomógł. Ja zawsze mówię, że pan Bóg to najlepszy doktór, to téż pocieszył mnie strapionego. Od wczoraj gorączka, jakby ręką odjął. Teraz tylko idzie o to, aby do sił przyszła. A Kundusia już o tém pamiętać będzie, bo Bronisia to jéj oczko w głowie.
Młodemu Kowalskiemu zrobiło się tak na sercu, jakby mu kto zdjął z niego ciężki kamień.
— Ale chodźcież daléj — prosił wprowadzając ich do drugiego pokoju, który służący już oświécił na przyjęcie gości. Jest i Jacenty u mnie. Zrobimy sobie może wiścika, to nam przejdzie wieczór. A nie myślałem, że go tak mile spędzę. Pan Bóg zawsze łaskaw na biédnego człowieka. Jacusiu! Jacusiu! — zawołał otwierając do drzwi do swego pokoju — prosimy do kompaniji.
Jacenty wszedłszy zmieszał się ujrzawszy obu Kowalskich. Ale i oni nie mniéj widokiem jego byli zadziwieni, bo od tych kilku tygodni, w których go nie widzieli, zmienił się do niepoznania prawie. Pożółkł, wychudł, ze szpaka stał się prawie siwiuteńki, oczy w dół zapadły i jakimś gorączkowym błyszczały ogniem, a w całéj twarzy i postawie znać było znękanie i frasunek wielki. Witając się z przybyłymi był jakiś trwożliwy, nieśmiały, pokorny, jakby względem nich coś zawinił. Do rozmowy mieszał się mało, a gdy czasem Radoszewski, lub który z Kowalskich zagadnął go jakiem zapytaniem, odpowiadał, jak ze snu nagle obudzony, często nie wiedząc o co był pytany. Nie długo potém chwycił za czapkę i zabiérał się do wyjazdu, choć już wieczerzę podawano. Dopiéro na usilne prośby Radoszewskiego, szczególniéj, gdy mu ten coś szepnął do ucha, rozjaśnił się nieco, położył czapkę i został.
Gdy wniesiono wieczerzę, pojawiła się za chwilę Kundusia. Miała to bowiem w zwyczaju, że chciała zawsze naocznie się przekonać, jak gościom smakuje jedzenie, a przytém zawsze od gości dostał jéj się jaki komplement za zdolności kulinarne. To téż Radoszewski ujrzawszy ją wchodzącą nie omieszkał oznajmić gościom, o celu jéj przybycia i rzekł:
— Oho! Kundusia przyszła po komplement za zająca z buraczkami. Źle trafiłaś moja Kundziu, bo moi goście jakoś niejadki, a o Jacusiu, to i nie ma co gadać; jakby go na post skazali, ani ruszył. No, Jacusiu, jeżeli nie jész to przynajmniéj pij. Na frasunek dobry trunek.
Potém zwracając się do Kundzi — spytał.
— A cóż tam nasza pacyjentka?
— Dziękować Bogu — w oczach przychodzi do zdrowia. Zaniosłam jéj potrawkę z kurczęcia i zjadła z wielkim apetytem.
— Pozdrów że ją aspanna od moich gości, którzy umyślnie się tu fatygowali, by się dowiedziéć o jéj zdrowiu.
Kundusia dygnęła z wdzięcznością w imieniu Bronisi, spoglądając szczególniéj na młodego Kowalskiego, który przez sympatyję Pini wkradł się już do jéj serca i dobrze był tam notowany. Nic więc dziwnego, że kiedy wróciła do choréj z relacyją, najwięcéj mówiła o nim, wychwalała jego urodę, grzeczność, miłe obejście i troskliwość o zdrowie Bronisi. Chora słuchała jéj dość obojętnie, jak się słucha o osobach, których się całkiem nie zna i które nas nie obchodzą, a mimo to zastanowiło ją, co może mieć za powód obcy człowiek zajmować się jéj zdrowiem. Myśl ta uporczywie wracała jéj do głowy natrętna tak dalece, że po niejakim czasie zdecydowała się zapytać Kundzi:
— Co to za jeden ten pan Kowalski?
— Kto go wié. Mówią że geometra, ale to mi się nie wydaje, bo patrzy na bardzo porządnego człowieka. (Kundusia musiała mieć nie bardzo pochlebne wyobrażenie z czasów swéj młodości o geometrach). Przywiózł ich tu jegomość wczoraj, bo podobno ze starym razem do szkół chodzili. Przesiedzieli cała tę burzę, co nam tyle szkody narobiła.
— A więc to on był, który jak mówiłaś, przyniósł mnie tutaj z bawialnego pokoju? — pytała Bronisia przypominając sobie, a blada jéj twarz zarumieniła się wstydem.
— Tak, tak, on sam.
— O, to ja nie będę śmiała pokazać mu się na oczy.
— Zobaczysz, że będziesz śmiała, bo mu jakoś tak uczciwie z oczów patrzy, że można się ośmielić do niego od pierwszego razu. Żebyś wiedziała jak go Pinia polubiła. O, to nie Walery.
Chwyciła się za usta, zmiarkowawszy, że głupstwo zrobiła, wspominając w téj chwili Walerego. To téż chora skrzywiła się, jak po gorzkiem lekarstwie, wydęła pogardliwie wargi i aby przerwać rozgadanéj Kundusi przymknęła oczy.
Tymczasem Kowalscy nagadawszy się do woli z Radoszewskim, pożegnali go dość wcześnie, choć ich zatrzymywał, tłómacząc się, że potrzebują wypocząć po całodziennéj pracy. Również nie chcieli pozwolić aby ich kazał odwozić przekładając spacer po księżycowéj nocy nad jazdę. Jacentego zostawili odchodząc. Uderzyło ich to, że Procesowicz, który się tak bardzo spieszył do wyjścia przed wieczerzą, przetrzymywał ich jeszcze i został. Stary Kowalski uważał nawet, że niecierpliwie oczekiwał ich wyjścia. To zachowanie się niezwyczajne pana Jacentego mogłoby ich na różne domysły naprowadzić, gdyby nie to, że obaj mieli o czém innem myśleć i mówić.
Przez następnych kilka dni nawał czynności niepozwalał im odwiedzić Radoszewskiego. I nie mieli przytém żadnego ważnego powodu. O Bronisi dowiedzieli się, że z każdym dniem ma się lepiéj, — i nie chcieli znowu narzucać się tak ciagłemi wizytami, zwłaszcza, że bez tego Radoszewski dzień w dzień miał gości, którzy przyjeżdżali witać go z podróży. Odkładali więc na późniéj wizytę.
Tymczasem w sobotę przed wieczorem pojawił się on sam u nich w baraku i oświadczył, że przyjechał zabrać ich ze sobą na jutro.
— Zabawicie się lepiéj, jak przeszłéj niedzieli, bo w Lipczynach teraz gwarno jak dawniéj i wesoło.
Prosił tedy, by dziś jeszcze pokończyli czynności swoje, bo ich zabierze niezwłocznie i nie puści od siebie aż po dwudziestu cztérech godzinach.
Zgodzili się na tę propozycyję pod warunkiem, że zatrzyma się godzin kilka. Przystał chętnie, i nie chcąc obecnością swoją im przeszkadzać, wyniósł się z baraku ku rzéce i skracał sobie czas oglądaniem robót przygotowawczych koło mostu. Potém zaszedł do magazynu, gdzie, stary Kowalski był zajęty i z godzinę przesiedział przypatrując się jego zajęciu.
Trochę mu wstyd było, że człowiek starszy od niego i o wiele rozumniejszy, zmuszony był pracować tak mozolnie na kawałek chleba, podczas gdy jego życie płynie wśród ciągłych zabaw i przyjemności. Jakoś go ta myśl niepokoiła i może dla tego ofiarował się Kowalskiemu pomagać w jego rachunkach. Godzinę całą przepędził przy wadze zapisując świéżo nadeszłe transporty, sumując wydane materyjały. Praca ta umęczyła go trochę, ale moralnie czuł się jakoś skrzepionym, że pracowiciéj przepędził kawał czasu i wyręczył trochę przyjaciela, który przez ten czas załatwiał inne czynności. Dopiéro kiedy opuścił magazyn przypomniał sobie, że pracował dla niemców, i dla koleji, tak potępionéj przez niego. Ale apostazyją tę od zasad swoich tłomaczył sobie przyjaźnią dla Kowalskiego. Dla przyjaciela wszystko bagatela — mówił pocieszając się i uspakajając wyrzuty sumienia.
Od magazynu przeszedł do baraku, gdzie odbywała się wypłata robotników. Pomiędzy tymi zobaczył wielu chłopów ze swojéj wsi, którzy ujrzawszy go przywitali uniżenie.
— To i wy do kolejników przystaliście? — spytał ich Radoszewski.
— Ba, cóż było robić — odrzekł jeden skrobiąc się po głowie — pan Bóg nie dał urodzaju. Żeby nie ta koléj, toby przyszło człekowi i z głodu umrzéć. A tak to się zarobi choć na sól i krupy, i na podatek.
Radoszewski znowu zawstydził się w duszy, że on dziedzic i niejako opiekun tych ludzi, nie był w stanie poratować ich w nieszczęściu i musieli do niemców się uciec, by obronić się od śmierci głodowéj. Dla tego jednego powodu koléj nie wydawała mu się tak niepotrzebna i potępienia godną.
— To ta wasza koléj nie zły daje zarobek ludziom.
— A tak — odrzekł Kowalski — mamy dosyć robotników.
— I po wieléż taki robotnik bierze dziennie?
— Różnie, lecz nigdy mniéj niż reńskiego.
— No, to nie złe, to prawie dwa razy tyle, co przy naszych robotach. A pracuje się bezwątpienia mniéj.
— To téż lud ciśnie się do nas; ale będziemy musieli większą część niedługo odprawić.
— A to dla czego?
— Bo roboty ziemne już są na ukończeniu. A do innych chłop prosty się nie zda.
— To cóż ci biédacy będą robić?
Inżynier ruszył na to ramionami i nic nie odpowiedział. Radoszewskiego ta nowina widocznie zainteresowała i zaniepokoiła, bo po niejakim czasie odezwał się znowu?
— Więc już kończycie roboty ziemne?
— Na tych gruntach, które już zostały przez rząd zakupione. Z innemi zaczekać musimy aż do przymusowego wywłaszczenia ich, co zapewne nie nastąpi aż na przyszłą wiosnę.
Znowu nastała dłuższa pauza, po któréj Radoszewski pierwszy przerwał milczenie mówiąc:
— A gdybyście mieli więcéj gruntu pod koléj, to roboty by się nie przerywały.
— To się rozumie.
Radoszewski zamilkł i zamyślił się.
Tak dojechali do dworu, gdzie już Kundusia czekała z kolacyją. Do kolacyji przyszła także Bronisia, blada jeszcze i osłabiona, ale już przechadzała się o własnych siłach. Wejście jéj tak jakoś zmieszało Kowalskiego, gdyż się jéj wcale nie spodziéwał ujrzéć tego wieczora, że bochenek chleba, który właśnie krajał, upuścił na talérze i talérz rozprysnął się na dwa kawałki.
— Brawo! brawo! dobry znak — zawołał Radoszewski — ożenisz się pan.
Słowa te do reszty zakłopotały inżyniera, ale nie mniéj i Bronisię, która niewiadomo, czy z powodu téj wróżby, czy téż może na wspomnienie owéj chwili podczas burzy, zarumieniła się i ze spuszczonémi oczami usiadła obok ojca. Oboje z Teodorem nie śmieli jakoś patrzéć na siebie tego wieczora. Dopiéro nazajutrz, gdy się spotkali przed obiadem w ogrodzie, tak że niepodobna się było minąć, musieli zagadać. Z początku szło im jakoś sękato, rozmowa się rwała i ograniczała na krótkich pytaniach, a krótszych jeszcze odpowiedziach, ale powoli, powoli rozgadali się na dobre. Delikatna nieśmiałość i względność Teodora ośmielała Bronisię, czuła się coraz swobodniejszą, a on słuchał jéj z zajęciem, bo każde słowo jéj tchnęło prostotą i szczerością, która chwytała za serce. Opowiadała mu o swoim pobycie w klasztorze, o koleżankach, a wreszcie o Kundzi, o jéj poczciwości i zawodach, jakich doznała w życiu. Z koleji znowu Teodor dawał jéj opisy miast, w których mieszkał czas dłuższy, a że widział wiele i umiał patrzéć na wszystko i opowiadać, więc Bronisia wsłuchała się w jego opowiadanie, że zapomniała, iż miała Kundzi pomagać zaprawiać sałatę do obiadu. Poczciwa staruszka musiała ją dopiéro szukać po ogrodzie zaniepokojona, co się stało z jéj pieszczotką. Kiedy ją zabrała ze sobą od Teodora, i wracały wśród agrestowych szpalerów do domu, spojrzała z niepokojem na nią i rzekła:
— Ale ty taka rumiana mocno, koteczko, czy znowu nie gorączka?
— O nie Kundusiu, dziś czuję się zdrowszą, niż kiedykolwiek — i wesołą. Wiész, ten pan Kowalski, to bardzo miły człowiek. I dziwna rzecz, pierwszy raz go widzę, a gadaliśmy ze sobą tak, jakbyśmy się Bóg wié jak dawno znali.
— A widzisz — i Pinia tak samo, — rzekła ucieszona Kundusia. — I o czémżeście tak gadali?
— Boże, czy ja wiém? — o wszystkiem. Tak nam się snuło jedno z drugiego i nigdy wątku nie brakło, jak w téj powiastce, coś mi ją kiedyś opowiadała. Po południu musisz i ty słuchać pana Teodora. On tak pięknie opowiada.
Ale po południu jakoś tak nieszczęśliwie się złożyło, że Bronisia nie mogła korzystać z miłego towarzystwa pana Teodora. Przyjechały jakieś kuzynki księdza proboszcza, dwie wystraszone i nieśmiałe gąski, które za nic w świecie nie dały się namówić wyjść z pokoju do ogrodu, gdzie większa część gości spacerowała — i Bronisia z obowiązku gospodyni musiała je bawić do późnego wieczora. Za to po kolacyji, nim odeszła do swego pokoju, żegnając się z Teodorem, powiedziała mu z naciskiem i wdzięcznym uśmiechem do widzenia, a Kundzia obecna temu chcąc mu jaśniéj wytłómaczyć intencyją swojéj pieszczotki dodała:
— Bronisię tak zajęło opowiadanie pana dobrodzieja, że niecierpliwie będzie czekać na dalszy ciąg.
— Obie będziemy czekać — rzekło rezolutnie dziéwczę — bo Kundusia jeszcze więcéj ciekawa.
To mówiąc skłoniła mu się wdzięcznie i życzliwie i pobiegła za kuzynkami proboszcza, które prosto od stołu uciekły do panieńskiego pokoju.
— Jak widzę — rzekł z uśmiechem stary Kowalski do syna — jesteście już z panną Radoszewską na bardzo familijnéj stopie.
— Ach, co to za miłe dziéwcze — odrzekł tenże ściskając ojca za rękę z radości. O! ten Walery, to niegodziwiec.
— Daj pokój Waleremu, kiedy i ona o nim tak prędko zapomniała.
— Sądzisz ojcze, że zapomniała?
— Wszak widzisz, że się już pocieszyła.
— To mnie trochę i dziwi. Tak go kochała podobno.
— Była to dziecinna zabawa. Chowali się razem, znali się dobrze, — i dziewczyniątku zdawało się, że do miłości więcéj nie potrzeba. Nieuczciwy postępek tego pana Walerego zbudził ją z tego złudzenia. O ile widzę to tutaj więcéj jéj duma dziewicza, niż serce ucierpiało. I dla tego rekonwalescencyja odbyła się tak prędko.
Teodor musiał w duszy przyznać, że ojciec jego miał trochę słuszności. Zrobił bowiem sam jedno spostrzeżenie, które to przypuszczenie prawdopodobném robiło. Podczas kolacyji, któryś z gości wspomniał o konkurach młodego Czujki.
Teodor spojrzał wtedy na Bronisię — oczy ich spotkały się, bo i ona patrzała na niego i miała twarz tak spokojną, trochę tylko zasępioną odcieniem jakiegoś pogardliwego oburzenia, że aż się tém ucieszył. Nie śmiał jednak dowierzać własnemu spostrzeżeniu. Dopiéro słowa ojca utwierdziły go w tém mniemaniu, że Walery był rzeczywiście dla Bronisi całkiem obojętny. To go tak ucieszyło, że nie mogąc miarkować swojéj radości zawołał:
— Ach, gdyby tak było, jak mówisz ojcze. —
Stary Kowalski popatrzył na syna uważnie że ten aż musiał spuścić oczy i zarumienił się.
Ruch gości zabiérających się to do kart, to do wyjazdu, uwolnił go od dalszych pytań ojca, które go trochę żenowały. — Czas im było powracać do domu. Radoszewski żegnając się z nimi wyprowadził ich na ganek.
Kiedy już mieli siadać na bryczkę — wziął na bok Teodora i rzekł nie patrząc na niego, jakby wstydził się tego, co miał mówić:
— Słuchajno, panie Teodorze, gdyby mi przyszła ochota wejść w ugodę z tymi kolejarzami i odstąpić im grunt pod koléj, to gdzie się to trzeba udać?
Teodor spojrzał zdziwiony na Radoszewskiego, uszom własnym niedowierzał.
— Jakto — spytał uradowany — pan byś to rzeczywiście chciał uczynić.
— Cóż mam robić! Przecież nie mogę pozwolić, żeby ludziska marli z głodu.
— Jeżeli pan pozwolisz, to ułatwię to panu. Jutro tu będę by pomówić z panem obszerniéj o warunkach.
Chciał mu jeszcze uścisnąć rękę i powiedziéć, że jest zacnym człowiekiem; ale bał się obrażać go tym jawnym hołdem. Wszelka pochwała głośna wydawała mu się obrazą. Dla tego rozstał się z nim w milczeniu, ale w powrocie do domu opowiedział to wszystko ojcu i nie mógł się dość nadziwić szlachetności tego człowieka, który pod skorupą przesądów, zabobonów i uprzedzeń żywił takie złote serce. To budziło w nim cześć i podziw.
Ale więcéj jeszcze zdziwił się, gdy w kilka dni potém usłyszał, że Radoszewski sprzedał Prusakom część lasu za dziesięć tysięcy reńskich. Wiadomość ta gruchnęła po całéj okolicy — i narobiła ogromnego hałasu. Znaną bowiem była zatwardziałość starego szlachcica w tym względzie i wierzono, że prędzéj pozwali się zlicytować, zsekwestrować, nim zgodzi się na sprzedaż lasu. Wielu nie chciało temu dać wiary, ale przekonano niewiernych Tomaszów, pozwalając im włożyć ręce w rany, jakie Prusacy pozostawili w drzewach poznaczonych na ścięcie. Zjeżdżano się zewsząd do Lipczyn dla dowiedzenia się o przyczynie tego niezwykłego wypadku; ale Radoszewski tak zwykle wielomówny i szczery, teraz zbywał nie tylko półsłówkami, ale nawet żartami, które jednak widocznie nie szły mu z serca, bo zdawał się być mocno struty i zgryziony w sobie. Choć się śmiał, to oczy ustom przeczyły i niebrały udziału, w téj maskaradzie. W oczach było ponure zamyślenie, które wszystkich mocno intrygowało.
Ale jeżeli wszyscy byli zdziwieni i rozciekawieni, to Habe był przerażony tą wiadomością. Pominąwszy bowiem fakt sam, niesłychany prawie w dziejach przemysłu galicyjskiego, że zrobiono interes na kilka tysięcy guldenów bez pośrednictwa żydowskiego; — sprawa ta obchodziła go jeszcze osobiście, jako najbardziéj interesowanego. Lipczyny bowiem uważał już niejako za swoją własność, sprzedanie więc lasu w téj wsi bez jego wiedzy poczytywał za rozbój, po prostu za kradzież.
Pobiegł zaraz do dworu zbadać istotny powód takiego nieprzewidzianego obrotu rzeczy; ale Radoszewski odprawił go krótko nawymyślawszy dobrze.
— A co ty, ksiądz — mówił wpadając z furyją na wystraszonego żyda — żebym się przed tobą spowiadał z tego, co robię. Com zrobił, tom zrobił, to mi się tak podobało, i basta, a nikomu nic do tego. Rozumiesz kpie jakiś.
Wrzeszczał głośno, jakby chciał siebie samego, własne myśli zakrzyczéć, bo te może także mu stawiały podobne zapytania. Krzyczał niedopuszczając Haby do słowa, bijąc ciągle w to, że on nie powinien się wtrącać do jego interesów, że nic do tego nie ma. Habe miał na to gotową odpowiedź — weksle w pugilaresie, ale wstrzymał się od tego; nie chciał bowiem występować na własną rękę przeciw Radoszewskiemu; miał do tego zastępcę w osobie Goldfingera, do niego więc pojechał na naradę.
Goldfinger stary mieszkał w Sokole. Była to mieścina zamieszkała głównie przez żydów, a więc brudna, śmierdząca, bo chociaż liczyła dużo majętnych żydów, to jednak ci przez wrodzone temu narodowi skąpstwo i niechlujstwo, nie tylko nie przyczynili się do podniesienia miasteczka, ale owszem przyspieszali jego zniszczenie. Żydzi się bogacili, ale miasteczko upadało. Rzemieślnicy katolicy, którzy je zamieszkiwali, nie mogąc wytrzymać konkurencyji z fabrycznemi robotami sprowadzanemi przez żydów, zubożeli; niektórzy rozpili się i wysługiwali się żydom, trudniąc się fuszerkami i naprawkami. Domy ich przeszły po większéj części w żydowskie ręce; a sami zamieszkiwali teraz poddasza i nędzne izdebki w podwórcach; nie znać ich było prawie. Za to żywioł żydowski rozsiał się, rozwielmożnił z niesłychaną szybkością. Na rynku pełnym błota i wybojów, roiło się tego mnóstwo przy furach i kramach, że aż czarno było od jupic żydowskich. W otwartych oknach na suszących się kolorowych betach wygrzewały się brudne bachory z kędzierzawemi czuprynami lub żydówki w białych czepcach i kaftanikach. Po ulicach stare żydówice w bindach, zabłoconych pończochach i wydeptanych pantoflach siedziały w podsieniach lub włóczyły się po rynku sprzedając kiszone jabłka, ogórki i groch obwarzony.
Domy przeważnie drewniane, z facyjatkami oryginalnych kształtów, otaczały rynek. Były one, jak to wspomniałem brudne i odarte. Kilka tylko wyróżniało się większą starannością, a między tymi trzymały pierwszeństwo murowany i na żółto pomalowany dom Goldfingera z balkonem, który pompatycznie nazywano kamienicą.
Przed ten dom zajechał Habe i spytał Golfingerowéj, zajętéj w sklepie sortowaniem gwoździ — o męża, a dowiedziawszy się, że jest w szpichlerzu przy odstawie zboża do młyna, poszedł tam niebawem i bez powitania nawet przystąpił od razu do interesu, udzielając wspólnikowi wiadomość o sprzedaży lasu. Goldfinger tak się zdziwił i zmieszał, że aż wypuścił z rąk tabliczkę, na któréj notował miary zboża.
— Radoszewski sprzedał las? — zawołał. — Nie, to być nie może.
— Może być, bo jest.
— I cóż go do tego zmusiło?
— Albo ja wiém? Może jak go przyparła potrzeba i nie mógł znikąd dostać pieniędzy, zdecydował się wreszcie. To ludzie z wosku, — rzekł pogardliwie — z nimi każdy zrobi co chce, a on miększy niż inni, ktoś go pewnie namówił.
— Czy sądzisz, że on nie z własnéj chęci to zrobił? — spytał Goldfinger.
— Jestem pewny, że nie. Jest tu ktoś inny, co się wmieszał w tę sprawę. Radoszewski za głupi na to, żeby aż Prusaków szukać do sprzedaży; — on by w każdym razie mnie się poradził. Tu jakiś majster nielada wchodzi nam w drogę. No, ale nie czas o tém teraz gadać. Teraz trzeba działać.
— Cóż chcesz zrobić?
— Pojechać najprzód do powiatu i w starostwie założyć protest przeciw sprzedaży lasu. Można udowodnić, że lasy w Lipczynach stanowią główną wartość ziemi więc jako główny wierzyciel nie możesz pozwolić na obniżenie téj wartości.
Nie odkładając téj sprawy pojechali zaraz do powiatu. Mieli przytém nadzieję dowiedziéć się tam o owym tajemniczym pośredniku, który był czynnym w sprzedaży lasu. Wiadomość ta była dla nich niezmiernie ważna. Dotąd bowiem mieli do czynienia z samym tylko Radoszewskim, człowiekiem miękkim, nie rachunkowym, niepraktycznym, rachowali się z nim jak sami chcieli. Teraz z przestrachem spostrzegli, że między nich a niego wsunęła się jakaś trzecia osoba, zapewne sprytniejsza i przebieglejsza od Radoszewskiego. To Habę zaniepokoiło bardzo. W spekulacyjach jego, szczególniéj tych, które się tyczyły Radoszewskiego, były pewne niedokładności rachunkowe, które przy bliższém rozpatrzeniu mogłyby wyjść na wierzch. Nie chciał owemu nieznajomemu dać czasu na to; dlatego postanowił działać szybko, natarczywie. Wszystkie względy, które go dotąd wstrzymywały i skłaniały do oszczędzania Radoszewskiego, ustąpiły wobec niebezpieczeństwa, jakie jemu samemu zagrażało. Przybywszy do powiatu kazali sobie natychmiast napisać protest i udali się z tém do starosty. Starosta jednak po przejrzeniu treści oświadczył im, że sprawa ta była już roztrząsana przed sprzedażą lasu, ale znawcy orzekli, że przez wycięcie ilości drzew zakupionych przez Prusaków, gospodarstwo lasowe w Lipczynach nie ucierpi wcale i że przetrzebienie lasów było konieczném. Pokazał im świadectwa zaprzysiężonych leśniczych sporządzone podług wszelkich formalności.
Habe widząc, że na téj drodze nic już zrobić się nie da, chwycił się ostatecznego środka i wspólnie z Goldfingerem wniósł podanie o sekwestracyję ruchomości i wystawienie Lipczyn na licytacyję, a to na mocy prawa wekslowego. Habe zrobił ten krok pod wpływem strachu przed owym tajemniczym doradcą Radoszewskiego. Kto to mógł być, tego dociec nie mógł pomimo, że nie żałował trudu, aby się dowiedziéć. Tymczasem klucz do téj zagadki, nad któréj rozwiązaniem przemyślny żyd napróżno się męczył, dostał się dziwnym sposobem w ręce człowieka, napozór obojętnego w téj sprawie.
Był nim stary Kowalski.
W niecałe dwa tygodnie po sprzedaży lasu, dostał on kartkę od Procesowicza z wezwaniem, aby w interesie niecierpiącym zwłoki przybył do niego. Zaintrygowało go niemało to wezwanie i nie mówiąc nic nikomu, nawet synowi, pojechał natychmiast do Brzozówki. Zajechawszy przede dwór, spostrzegł kilkoro ludzi stojących w ganku z minami zasmuconemi. Na zapytanie jego, czy jest pan w domu, kiwnęli w milczeniu głowami i wskazali na drzwi, któremi właśnie wychodził karbowy, ten sam, który wręczył był w baraku kartkę. Ujrzawszy Kowalskiego otworzył mu drzwi i poprosił do pokoju.
Tu bardziéj jeszcze niespodziewany widok go uderzył. Zobaczył Procesowicza zmienionego, wychudłego, leżącego na łóżku i przyjmującego ostatnie pomazanie z rąk kapłana. Z sąsiedniego pokoju dolatywał płacz kobiét. Chory leżał bez znaku życia, jak już umarły. Na skrzypnięcie otwiéranych drzwi, podniósł powieki, a ujrzawszy wchodzącego Kowalskiego, poruszył ręką i niewyraźnym szeptém wezwał go do siebie.
Kowalski poszedł ku niemu, chory chwycił go konwulsyjnie za rękę i trzymał tak czas jakiś ciężko oddychając; potém zebrawszy nieco siły kazał wszystkim oddalić się z pokoju. Został tylko ksiądz i Kowalski. Wtedy chory głosem słabym, przerywanym westchnieniem i charczeniem zaczął mówić:
— Jesteś pan, dobrze. Zrobiłem obrachunek z panem Bogiem, teraz jeszcze z ludźmi. Księże proboszczu, oto ten pan, powiédz mu wszystko.
Bezsilny opuścił głowę na poduszki i przymknął oczy. Ksiądz tymczasem zwróciwszy się do Kowalskiego, rzekł:
— Penitent złożył na moje ręce ośm tysięcy guldenów, które dawny jego znajomy niejaki Kaźmierz Czujko złożył u niego do przechowania, z poleceniem, aby oddał to kiedyś jemu lub synowi jego. Pan podobno wiész, gdzie ten syn się znajduje. Będziesz więc tak dobry uwiadomić go, aby albo sam zgłosił się po odbiór tych pieniędzy lub upoważnił kogo do odebrania ich udzielając mu potrzebnych dokumentów.
Kiedy kapłan wypowiedział te słowa, ręka chorego, która dotąd ściskał konwulsyjnie dłoń Kowalskiego, opadła bezwładnie na łóżko. Procesowicz już nie żył. W godzinę potém Kowalski wrócił w poważném i smutném usposobieniu do baraku. Przez drogę rozmyślał nad ostatnią wolą Procesowicza. Teraz dopiéro wyjaśniło mu się, co znaczyło owo dziwne i niespokojne zachowanie się biédnego szlachcica w czasie jego przyjazdu, te pytania urywkowe. Bał się, że ktoś upomniéć się może o depozyt, że trzeba będzie albo splamić sromotnie honor szlachecki albo zapłacić. No i zapłacił. Ale zkąd biédak taki zdobył się na zebranie podobnéj sumy, to było jeszcze dla niego zagadkowém. Gdy w tém mijając Lipczyny przypomniał sobie ów wieczór, w którym widział Procesowicza klęczącego przed Radoszewskim. Teraz wytłómaczyła mu się sprzedaż lasu.
Czyn ten taką czcią przejął go dla tego niepozornego, zacofanego szlachetki, tak wzruszył całego, że nie mógł wrażenia tego zataić przed synem, gdy wrócił do domu. Teodor poznał zaraz z jego twarzy, że coś niezwykłego spotkać go musiało i jął się dopytywać.
— Odkryłem tajemnicę — rzekł stary głosem wzruszonym — tajemnicę sprzedaży lasu.
— Mnie się zdaje, że tajemnica wcale zwyczajna. Bieda zmusiła Radoszewskiego.
— Nie, nie, — zaprotestował żywo i z tryjumfem Kowalski, — nie ubliżaj tak temu zacnemu człowiekowi. On tego nie byłby zrobił nigdy dla siebie.
— A więc dla kogoś, czyj honor trzeba było ratować.
— Był człowiek, który z biédy dopuścił się nieuczciwego czynu. Czekała go hańba. Dla uratowania go od tego Radoszewski poświęcił swoje zasady. Poczciwy szlagon, któryby jednéj piędzi ziemi nie oddał dla ratowania siebie, nie wahał się zrobić téj ofiary, gdy szło o ocalenie honoru szlacheckiego. No, rozumiesz teraz tego człowieka?
Teodor wypatrzył na ojca zdziwione oczy i długo tak trzymał je nieruchomo w zamyśleniu. Potém odezwał się powoli, z namysłem, a łzy dławiły go, gdy mówił:
— I jak tu potępiać takich ludzi? Jak oburzać się na ich przesądy, na ich rozrzutność, co się nie rachuje z jutrem, gdy w błędach ich tyle zacności, że cnoty wielu porządnych ludzi gasną wobec tego. Taki jeden czyn usprawiedliwić może nawet wobec najsurowszych sędziów. W upadku tego człowieka jest jakaś wspaniała, tragiczna powaga, przed którą korzyć się trzeba.
— A to tém boleśniejsze, że takich Radoszewskich mamy dosyć, których fortuny marnieją i przechodzą w żydowskie ręce, właśnie przez zbytek serca i szlachetny popęd do poświęceń. Patrząc na tych ludzi nie wié się, czy lekkomyślność ich nazwać cnotą, czy cnotę lekkomyślnością; tak się wiążą u nich ściśle te dwa pojęcia ze sobą. I w tém leży właśnie tragiczność ich położenia. Giną jak bohaterowie tragedyji wyciskając łzy z oczów patrzących, a nie ma sposobu zaradzenia temu, chyba trzebaby wyjąć im serca z pod żeber.




IV.
Dzień Świętego Bartłomieja

Dzień Ś-go Bartłomieja — dzień imienin Radoszewskiego obchodzono zawsze z niesłychaną świetnością i wspaniałością. I tego roku chciał godnie uraczyć swoich kochanych sąsiadów, a miał po temu fundusze, gdyż ze sprzedaży lasu od sumy, którą wziął Procesowicz, okroiło się jeszcze tyle, że można było sprawić traktament. Radoszewski nie dbał o więcéj. Nie kłopotał się wcale zkąd weźmie na podatki, na zapłacenie procentów, na nowe zasiewy, gdy grad wymłócił mu i zniszczył całą tegoroczną krescencyją; — do zasiewu jeszcze było daleko, a Radoszewski nigdy daleko naprzód nie patrzał, pod tym względem stosował się do słów ewangelii, zapatrywał się na ptactwo niebieskie i lilie polne i powtarzał nasze stereotypowe: jakoś to będzie. Na stole jego leżało mnóstwo pozwów, protestów i egzekucyjnych paletów, wyroków sądowych, ale ich nie czytał, odkładając to na późniéj. Teraz zajęty był tylko imieninami. Ś-ty Bartłomiéj był jedynym celem jego myśli i zachodów. Cały dom był tém zajęty. Kundusia sposobiła się także, by godnie na ten dzień wystąpić. Sprowadzono z miasta całą furę kolonijalnych towarów, wynajęto kilku kucharzy z okolicy, zaprzągnięto kilkanaście dziéwcząt ze wsi do tarcia maku i obiérania migdałów, tłuczenia cukru i innych tym podobnych czynności. Fornali zabrano od pługów do rąbania drzewa na kuchnię i do posyłek do miasta; — słowem cały dwór krzątał się koło przygotowań na dzień Ś-go Bartłomieja, — nawet Bronisia, choć jeszcze nie całkiem przyszła do sił, pomagała Kundusi w tych przygotowaniach i zajęciach gospodarskich.
Nadszedł nareszcie ów dzień, a choć to był dzień roboczy, we dworze świętowała służba i czeladź.
Radoszewski wcześnie wystroił się w galową czamarę, by być gotów do przyjmowania gości, których jeszcze przed nabożeństwem się spodziewał. Zastawiono stoły wszelkiemi przekąskami i delikatesami do śniadania, bateryje butelek czekały na rozpoczęcie ataku, a Radoszewski rozpromieniony i zadowolniony chodził po pokojach oglądał wszystko, poprawiał i niecierpliwie poglądał przez okno ku bramie, patrząc rychłoli ukażą się goście.
— Tylko co ich nie widać — mówił do Kundzi — niech wszystko będzie gotowe, bo oni tu hurmem zjechać mogą, żeby mi nie było potém rwetesu. Ale wbrew téj zapowiedzi, choć sroczka skrzeczała od samego rana, żaden z gości nie pokazał się, choć już było po jedenastéj.
Proboszcz co chwila przysyłał pytać, czy można już zaczynać nabożeństwo. Radoszewski kazał prosić go, by się zatrzymał aż goście nadjadą, — i czekał daléj. Dopiéro kiedy zégar wybił wpół do dwunastéj, nie podobna było już dłużéj zwlékać i Radoszewski nagadawszy się na opieszałość i guzdralstwo spodziéwanych gości, zabrał książkę do nabożeństwa i poszedł z Bronisią do kościoła. Kundusia została w domu, aby w razie, gdy goście nadjadą, robić im honory, to jest nakarmić, napoić i wysłać na nabożeństwo.
Poczciwa klucznica była także zdziwiona i zaniepokojona tém ociąganiem się gości. Obawiała się, że mogą przyjechać po obiedzie dopiéro, a wtedy obiad cały, główny korpus kulinarnych przygotowań, przepadłby z kretesem. Strach brał ją na tę myśl, ale pocieszała się i uspokajała tém, że to była rzecz niepraktykowana w Lipczynach, żeby na imieniny pana Radoszewskiego zjeżdżano się dopiéro po obiedzie. Wiec téż pomimo że dwunasta minęła, nie traciła nadzieji, zwłaszcza, że kotek Boruś mył się w oknie, a sroczka pod same prawie okna podlatywała i skrzeczała. Była to nieomylna zapowiedź gości.
I w istocie Buruś i sroczka ją nie zawiodły. Na głównym trakcie od strony miasta dał się słyszéć turkot bryczki i niezadługo w bramie ukazała się para siwych klaczy. Wprawdzie klacze były w chłopskich chomątach, bryczka dość biédnie i odarto wyglądała, a siedzących w niéj trzech mężczyzn Kundusia wcale nie znała; ale to się u Radoszewskiego praktykowało, że nawet mało znajomi zjeżdżali się na tę uroczystość — i przyjąć ich należało. Wyszła tedy z całą uprzejmością do przybyłych, przeprosiła ich za chwilową nieobecność gospodarza i poprosiła na przekąskę do sali.
Przybyli mieli jakoś poważne miny, ubrani byli wcale nie świątecznie, jakby tego uroczystość wymagała, mówili mało, jedli także nie wiele, a gdy Kundusia nalegała, by zakropili przekąskę kieliszkiem wina, jeden z nich najstarszy, podziękowawszy jéj grzecznie za wino, poprosił o atrament i pióro.
Kundusia popatrzyła na niego dużemi oczami. Od czasu jak była w Lipczyńskim dworze, a była lat nie mało, nie zdarzyło jéj się jeszcze, by ktoś zamiast wina żądał atramentu. Żądający wyglądał trochę w jéj oczach na waryjata. Jednak, ponieważ zawsze Radoszewski zalecał jéj spełniać każde życzenia gości, poszła poszukać atramentu. Nie było to tak łatwém. Pan domu nie bardzo lubił wdawać się w pisaniny: zresztą atrament, jeżeli był, miał czas wyschnąć podczas paru tygodniowéj niebytności Radoszewskiego, a podczas porządkowania domu i przygotowań do imienin, kałamarz tak się gdzieś zapodział, że trzeba było przetrząść wszystkie kąty, żeby go odszukać, — zanim się to stało, upłynęło dobre pół godziny; potém trzeba było iść do kuchni nalać wody do kałamorza, by rozczynić zaschłe resztki atramentu. To ją tyle czasu zabawiło, że tymczasem Radoszewski nadciągnął z Bronisią i księdzem proboszczem z kościoła. Akurat we drzwiach sieni spotkali się z Kundusią.
— A cóż goście? — spytał Radoszewski.
— Jest ich trzech w sali.
— Któż taki?
— Nie znam ich. Widać jacyś dalsi.
Twarz Radoszewskiego rozjaśniła się trochę. Rzeźko i wesoło wszedł do sali i idąc ku siedzącym z roztwartemi ramionami rozpoczął zaraz od drzwi swoje stereotypowe powitanie:
— Poczciwi, kochani, — czy ja zasłużyłem sobie na to, — i nie patrząc ani pytając kto, co — bo dla niego każdy gość był kochany i pożądany, począł ściskać i całować przybyłych.
Dopiéro sztywne ich miny i jakieś zakłopotanie zwróciło uwagą Radoszewskiego, i ostudziło nieco jego serdeczność. Przypatrywał się im uważniéj i nie mógł sobie przypomniéć, aby kiedykolwiek tych ludzi widział u siebie. Wprawdzie przy tych stosunkach i znajomościach nieraz się zdarzyło, że nie każda twarz lub nazwisko utkwiło dobrze w jego pamięci, ale bądź co bądź figury, które widział przed sobą, nie kwalifikowały się wcale na jego znajomych. To téż Radoszewski cofnął się zmieszany i wzrokiem zapytywał ich: co za jedni, bo słowami nie śmiał zrobić tego zapytania, by nie obrazić świętych praw gościnności. Przybyli zrozumieli widać to nieme pytanie, bo ów najstarszy, który już przedtém żądał od Kundusi atramentu, wysunął się naprzód i kłaniając się uniżenie gospodarzowi, rzekł chrząkając dla nadania sobie powagi.
— Pan dobrodziéj daruje, że z obowiązku mego przybyłem tutaj dla zrobienia spisu ruchomości i zajęcia, — jako iż jestem sekwestrator rządowy.
Po słowach tych nastała długa, głucha cisza. Zdumienie, przerażenie, boleść zamknęły usta wszystkim. Wreszcie Radoszewski przemówił pierwszy:
— Co? mnie sekwestrować? — za co? W twarzy jego zaczerwienionéj malowało się oburzenie i zawstydzenie. Oburzenie nie było całkiem udane. Radoszewski tak mało znał rzeczywisty stan swoich interesów, tak mało zaprzątał sobie nimi głowę, że mu ani przez myśl nie przeszło, że interesa jego stoją już tak źle, żeby aż do téj ostateczności przyjść miało. Wprawdzie odbiérał nieraz ze sądu nakazy płatności, ostrzeżenia i egzekucyje; sam Habe nieraz mówił mu, że do tego przyjść może, ale że przepowiednie jakoś się nie iściły, więc uważał je za próżne strachy i oswoił się z temi pogróżkami. To téż gdy naraz zobaczył pogróżki te urzeczywistnione w postaci komornika i to w chwili, kiedy myśl jego zajęta była czém inném, nie mógł w pierwszéj chwili uwierzyć, aby to mogło być prawdą. Trzeba było dopiéro, żeby komornik pokazał mu wyrok sądu, aby go przekonać, że to nie żarty.
W wyroku stało czarne na białém, że w skutek skargi wniesionéj przez wierzyciela Arona Goldfingera o niewypłacalność weksli, sąd nakazuje zajęcie ruchomości i równocześnie ogłasza termin licytacyji Lipczyn.
Radoszewski patrzał w papiér nieprzytomny, oczy wytrzeszczył, że zdawało się wyskoczą z oprawy, a na rozpalone czoło wychodziły dwie krople potu. Po chwili ręka z papiérem opadła na dół bezwładnie; spojrzał po wszystkich tym samym wzrokiem nieprzytomnym, jakby sobie chciał przypomniéć gdzie jest. Spojrzenie to podziałało jak czar magnetyczny, trzymało ich w zaklętém milczeniu. Nikt nie śmiał się odezwać; nawet kobiéty w milczeniu ociérały łzy, co się im gwałtém wydobywały. Proboszcz trzymał w palcach szczyptę tabaki i patrzał zamyślony w ziemię. Komornik skorzystał z tego milczenia i zwracając się do swoich ludzi — rzekł:
— Trzeba będzie najprzód zrobić spis sreber. Zaczynajmy.
Słowa tedy wróciły Radoszewskiemu przytomność. Przypadł do komornika i chwytając go za rękę, odezwał się głosem:
— Na Boga, nie róbcie mi tego wstydu przed ludźmi. Zatrzymajcie się — zostawcie mi czas, ja zapłacę, zapłacę wszystko co się komu należy. Wszak ja nie zaprzeczam żem winien. Wyznaczcie termin, zapłacę, Bóg mi świadkiem, co do grosza zapłacę, choćby przyszło wieś sprzedać.
— To do mnie nie należy panie dobrodzieju — tłómaczył się pokornie komornik — jak tam pan dobrodziéj ułoży się z wierzycielami; ja muszę spełnić, co mi nakazano. Terminu zwlékać nie mam mocy. Tu stoi wyraźnie — rzekł, wskazując na papiér — żeby postąpić z całą surowością prawa, gdyż i tak już jeden termin minął.
— Jaki termin? — Ja niewiém o żadnym terminie.
Rzeczywiście nie wiedział że wśród papiérów leżących u niego na stole, znajdował się już jeden nakaz zapłacenia wekslu w oznaczonym terminie.
— Tandem tedy — zaintonował urzędowym głosem komornik — zaczynamy.
— Czekajcie jeszcze — zawołał z rozpaczą Radoszewski zatrzymując urzędnika — czekajcie przez rany Chrystusa choćby ten jeden dzień, choćby kilka godzin; pozwólcie przyjąć gości, uraczyć — nie narażajcie mnie na wstyd i pośmiewisko. Nie mogę przecież pozwolić, żeby głodni wracali od drzwi moich. Potém zrobicie — dodał z ponurém westchnieniem — co będziecie chcieli. Komornik odstąpił na bok i naradzał się z towarzyszami, co robić. Wśród ciszy, jaka zaległa pokój słychać było tłumione łkanie Bronisi. — Radoszewski zwrócił się do niéj i rzekł łagodnie:
— Nie płacz dziecko. Bóg nas nie opuści, Jego moc wielka nie z takich przygód ratowała ludzi, to i nas wyratuje.
— Możeby lepiéj odprosić gości — zaproponowało dziewczę nieśmiało — gdzie tobie dzisiaj myśleć o zabawie.
— Tu nie idzie o mnie, o nas, tu idzie o gości dziéweczko moja, rzekł Radoszewski z pewnym uroczystym podnośnym nastrojem. Staropolska gościnność wymaga tego po nas. Więc mi otrzyj oczka i nie odstraszaj gości łzami, żeby nie sądzili, że przyjechali na stypę pogrzebową zamiast na imieniny. My będziemy dość czasu mieli na smutki, a gości nie wypada witać z zasmucona twarzą, i nudzić ich własnemi troskami. To nie po naszemu. Wolę wszystko stracić, jak splamić się niegościnnością.
W miarę, jak mówił, nabiérał fantazyji i buńczuczności szlacheckiéj — i już bez uniżoności i rozpaczy, ale z junacką odwagą zwrócił się do urzędników i odezwał się:
— No, cóż — namyśliliście się wreszcie mościpanowie, by pozwolić staremu w dzień jego imienin wypić kieliszek wina z sąsiadami.
— Nie możemy panie dobrodzieju, odparł komornik — bo któż nam zaręczy, czy przez ten czas większéj wartości przedmioty nie zostaną usunięte.
Nie dokończył tych słów, bo gwałtowne uderzenie pięścią o stół przerwało mu mowę. To Radoszewski tak palnął pięścią, że aż szklanki i talérze podskoczyły i zadźwięczały. Mała figurka szlachcica zdawało się że podrosła z gniewu i oburzenia a oczy rzucały błyskawice, przed któremi struchlały komornik cofać się począł do kąta.
— Co? Ty śmiész przerywać szlachcica, ty „nędzna kreaturo“ — zawołał trzęsąc się cały Radoszewski. Gdyby to nie było pod moim dachem, tobym ci te słowa pięścią napowrót w gardło wpakował — ty chamski synu. Rozumiesz? Czy ty wiész co to honor szlachecki? Ja się w moim domu obrażać nie pozwolę — ja tu pan. Rozumiész? Nie chcesz posłuchać prośby, usłuchasz groźby.
Uderzył pięścią w stół i zawołał:
— Hej, jest tam który — a zwracając się do wchodzącego ekonoma — rzekł podniesionym głosem: zwołać mi tu wszystkich parobków.
Po tym rozkazie nabrał pewności i odwagi. Począł przechadzać się po pokoju i mówił:
— Ja was nauczę moresu. Pokażę wam, co to jest obrażać szlachcica.
— Co pan dobrodziéj zamyśla czynić? — spytał zmieszany na prawdę komornik. Niech pan dobrodziéj nie zapomina, że jestem urzędowa figura, — wszelki gwałt zadany mojéj osobie może złe skutki sprowadzić. To pachnie kryminałem.
— Niech będzie i kryminał, a Radoszewski uwłaczać sobie nie pozwoli. Brać ich — rzekł zwracając się do parobków, których kilku weszło do pokoju.
— Panie dobrodzieju, upominam — zaczął znowu komornik, ale mu Radoszewski nie dał przyjść do słowa.
— Zabrać ich — powtórzył — i wsadzić do lamusa. A który nie zechce pójść dobrowolnie, lub będzie próbował uciekać, to związać i basta. No, prędzéj.
Parobcy nie dali sobie dwa razy powtarzać rozkazu. Pochwycono urzędników i zaprowadzono gwałtem do lamusa wśród śmiechów i urągań czeladzi dworskiéj. Kilku fornali ułożyło się pod lamusem na straży, choć im nikt tego nie kazał. Zrobili to z własnéj ochoty radzi, że mogą wywrzeć swoją niechęć przeciw sekwestratorom, którzy nie używają nigdzie wielkiéj sympatyji.
Ekonom poszedł zameldować Radoszewskiemu, że rozkaz spełniony.
— Dobrze. Teraz im dać jeść i pić, żeby nie pomarli z głodu, te miejskie łyki — i nie puścić aż rozkażę.
Napróżno ksiądz proboszcz przedstawiał mu że z tego mogą być bardzo smutne następstwa, Radoszewski nie chciał słuchać żadnych rad i uwag.
— Niech się jutro dzieje co chce, bylebym dzisiaj mógł bez wstydu i turbacyji ugościć moich poczciwych przyjaciół. A, otóż pan Bóg już kogoś łaskawie zsyła, — zawołał ucieszony poglądając w bramę.
— To pan Teodor — zawołała żywo Bronisia i zarumieniła się potém, za ten nagły wykrzyk.
— Tak, to Kowalscy — rzekł Radoszewski — poczciwi — i wytoczył się na ganek.
Za chwilę wprowadził gości do pokoju: tu nastąpiły znowu życzenia, powitanie, którym jednak brak było serdecznéj swobody. Obaj Kowalscy byli jakoś jakby nie swoji, jakby niespokojni. Teodor od pierwszéj chwili spostrzegł zaczerwienione od płaczu oczy Bronisi, i to mu odebrało humor, ojciec jego także miał niewesołą minę i co chwila oglądał się to na drzwi, to patrzał w okna, jakby kogoś oczekiwał i bał się zarazem. Czasami z synem zamieniali jakieś porozumiewające spojrzenia, jakby się pytali lub naradzali. Było to tak widoczne, że aż Radoszewski spostrzegł i zdawało mu się, że odgadł powód, bo odezwał się.
— Dziwno wam, że u mnie na Śty Bartłomiej takie pustki w domu. Nie bójcie się, zjadą oni, zjadą. Będzie huczno, jak zawsze bywa u Radoszewskiego, jeno ich tu patrzeć. Kundusia się niecierpliwi z objadem. Będą musieli cię za to na przeprosiny po rękach całować. Tak, tak — za karę. Bo to nie bywała rzecz, żeby się na Śty Bartłomiej tak opóźniać mieli.
— A może dopiero nad wieczorem przyjadą. Może nie ma co czekać z objadem? zauważyła Kundusia.
— Nad wieczorem. Chyba, żeby zmora była. Może to jaka niespodzianka. Ha, zobaczymy. Zawsze jednak nie zawadzi poczekać choć z pół godzinki. Może który nadciągnie, miałby potém żal, żeśmy go odjedli. A tymczasem wódeczki.
Wziął pękatą flaszkę i naléwając zwrócił się do proboszcza:
— W twoje ręce, księże proboszczu.
Kieliszek poszedł z ręki do ręki, potém usiedli do przekąski. Gospodarz usiłował ożywić posępne i zamyślone twarze biesiadników, żartował sobie z Kundusi, sypał anegdotki jak z rękawa; ale jakoś nic — i śmiechy i żarty urywały się co chwila. Ciężka atmosfera panowała w sali. Goście siedzieli jakoś poważni i smutni, szczególniéj ksiądz proboszcz i kobiety siedzieli jak na pogrzebie. Nie sporo im się jadło po owéj scenie z komornikiem.
Radoszewski zrozumiał dobrze powód tego ponurego milczenia. I jemu samemu robiło się jakoś niedobrze, gdy pomyślał o jutrze. Dlatego starał się nie myśleć, zagadywał i zapijał własne myśli i śmiał się wesoło. Była to wesołość desperata, wesołość, pod którą drżą łzy. Bronisia nie mogła ich powstrzymać i pod jakimś pozorem szybko wyszła z pokoju, by się w głos nie rozpłakać przy gościach. Kundusia także nie zadługo za nią się wyniosła, niby dla wydania jakichś rozkazów. Nawet proboszcz dając za powód, że musi wcześniéj odprawić nieszpory chciał pożegnać gospodarza, ale ten zatrzymał go słowami:
— Cóż to uciekacie, jak od zapowietrzonego?
Słowa te uwięziły księdza na miejscu; było w nich tyle bolesnego, gorzkiego wyrzutu, że ksiądz zawstydzić się musiał za chęć swoją i usiadł na miejscu.
— Smutno wam tu, ja wierzę. Po inne lata było weseléj. Spojrzał znowu w okno, spojrzał na zégar. Potém rzekł:
— Ha, niema co czekać dłużéj.
Wstał, poszedł ku drzwiom, prowadzącym do kuchni i kazał podawać obiad. Zrobił to z miną zafrasowaną. Nieobecność sąsiadów i znajomych była dla niego niezrozumiałą zagadką, któréj sobie wytłumaczyć nie umiał.
Może byłby ją prędzéj odgadł, gdyby był wiedział, że wiadomość o jego ruinie majątkowéj, o sekwestracyji rozeszła się już po okolicy. Ktoś usłużny puścił w kurs tę wiadomość, która podawana z ust do ust doszła do potwornych rozmiarów. To wstrzymało kochanych sąsiadów od przybycia do Lipczyn. Żaden nie chciał być świadkiem katastrofy. Jedni się bali, by bankrut nie żądał od nich pomocy, drudzy znowu nie mieli serca patrzéć na ruinę poczciwego człowieka i objadać go do reszty. Byli i tacy, którzy przy téj sposobności pozwalali sobie karcić lekkomyślność Radoszewskiego, zarzucając mu że jedynie przez próżność sadził się na tak zbytkowe przyjęcia. I to mówili właśnie ci, którzy najwięcéj korzystali z téj zbytkowéj gościnności. Nikogo niebyło takiego, któryby pomyślał na serio o ratowaniu nieszczęśliwego. Jaki taki tłómaczył się przed sobą, samym, że Radoszewski już tak daleko zabrnął, że o ratowaniu go ani myśleć nie można, że przy jego lekkomyślności i rozrzutności wszelka pomoc byłaby tylko chwilową, a że nikt nie miał odwagi osobiście mu tego powiedziéć; więc téż nie kwapiono się z jazdą do Lipczyn. Jedni zbyli imieniny oficyjalnymi biletami przez posłańców, inni dołączyli do tego kilka słów serdeczności i usprawiedliwienie się z niemożności przyjazdu. Temu klacz okulała, tamtemu żona zasłabła, albo dzieci pochorowały się niebezpiecznie. Byli i tacy, co nawet i na to się nie silili, poprostu nie przyjechali, niewiele się troszcząc o to, jak solenizant przyjmie ich zapomnienie.
Radoszewski, odebrawszy kilka biletów po obiedzie, domyślił się wreszcie, jaki był istotny powód téj ogólnéj dezercyji życzliwych sąsiadów i ciężko zrobiło mu się na sercu.
Za każdym bilecikiem przyniesionym przez posłańca, twarz jego coraz więcéj przedłużała się, stracił fantazyję i stawał się coraz bardziéj milczącym i posępnym. Nie chciał głośno oskarżać nikogo, choć serce darło się w kawały z boleści nad niewdzięcznością ludzką.
Kowalski musiał odgadnąć stan jego duszy, a że nie miał słów pociechy na taką boleść, więc dla rozerwania strapionego, zaproponował maryjasza do puli i księdza proboszcza wciągnął do gry.
Tymczasem Teodor wyszedł na ogródek odetchnąć świéżem powietrzem. Przechodząc aleją, usłyszał głośny płacz; zatrzymał się, spojrzał w stronę z któréj go płacz dochodził i zobaczył Bronisię siedzącą w altanie. Tknięty współczuciem, zbliżył się do niéj i siadając obok spytał łagodnie:
— Panno Bronisławo, co pani jest, dla czego pani płaczesz?
Te słowa pełne serdecznego ciepła, jeszcze więcéj wzruszyły Bronisię i zaniosła się od płaczu. Teodor prosił by podzieliła się z nim zmartwieniem, że może będzie można coś poradzić na to, jeżeli jest jaka rada.
— Otóż właśnie, że nie ma, mówiła płacząc, nikt tu nam nie poradzi chyba Bóg jeden.
— I nie można wiedziéć, co panią tak martwi? Czy pani nie masz do mnie zaufania. To prawda znamy się tak mało.
— O nie mów pan tak. Owszem, ja mam do pana wielkie zaufanie i każdy mój smutek powierzyłabym panu. Ale tu nie o mnie tylko idzie i nie wiém, czy mi wolno, zdradzać tajemnicę nie moją. O! mój biedny ojciec.
— Więc to o ojca pani chodzi? spytał Teodor z rozjaśnioną twarzą, bo przypuszczał na chwilę, że smutek Bronisi miał inny powód, który go więcéj mógł był martwić i obudzić zazdrość.
— Gdybyś pan wiedział jakie nieszczęście nas spotkało, mówiło daléj dziéwcze, niemogąc wytrzymać, by choć ogólnie nie pożalić się przed Teodorem, do którego miało wielkie zaufanie, — może powoli, pomimo postanowienia byłaby mu wygadała wszystko, gdy w tém na dziedzińcu dały się słyszéć jakieś krzyki. Bronisia przestała mówić, wyciągnęła szyję i nasłuchiwała. Krzyki i wrzawa wzmagały się, można było rozpoznać pojedyncze głosy, które odzywały się z groźbą i ostro.
— To oni, odezwała się drżącym głosem.
— Kto taki? spytał Teodor.
— Będą nas sekwestrować. Boże! co za wstyd, i zakrywszy twarz rękami, pobiegła ku dworowi.
Teodora wiadomość, którą usłyszał z ust Bronisi, przykuła na miejscu. Spodziéwał się wprawdzie tego już dawno, bo znając smutny stan interesów Radoszewskiego, — nie mógł wątpić, że kiedyś musiało przyjść do téj ostateczności. A jednak, mimo to przeraził się tą katastrofą, zaniepokoił się mocno o przyszłość tych ludzi, do których tak przylgnął. Szczególniéj szło mu o Bronisię. Nie trudno było przywidziéć, że to, co zaszło dziś w lipczyńskim dworze, było dopiéro początkiem tych nieszczęść, które miały się teraz posypać na ich głowy, a skończyć ostateczną rzeczą. A co po tém będzie?
Koło tego pytania obracały się teraz wszystkie myśli jego. Pośród różnych planów, jakie mu się po głowie przesuwały, był jeden, przy którym dłużéj się zatrzymywał. W planie tym było schludne mieszkanko, ożywione i upiększone ręką kobiécą; w mieszkanku tém wyobrażał sobie Bronisię w czepeczku w roli gospodyni, robiącą naradę ze starą Kundusią nad obiadem na jutro, starego Radoszewskiego grającego z jego ojcem w maryjasza do puli przy kieliszku wina, a siebie schylonego nad rejzbretem, pracującego na utrzymanie téj gromadki serdecznéj. Z lubością zatrzymywał myśl swoją na słoneczném zjawisku. Wątpił bowiem, czy Bronisia zgodziłaby się na takie życie, czy to uczyniłoby ją szczęśliwą, a nawet wątpił czy zdołał sobie pozyskać jéj miłość. Młodość bowiem, na punkcie miłości, bywa często bardzo lękliwą i niepewną. Młodzian, któremu się zdaje niemal, że świat cały do niego należy, że cokolwiek zamarzy, osiągnąć może, gdy się zakocha, traci tę pewność siebie, z obawą myśli o tém, czy zdołał pozyskać wzajemność i choćby pani jego serca najwidoczniéj okazywała mu miłość swoją, on jeszcze z niedowierzaniem pytać będzie siebie, drzew, skał, księżyca, ptaszków, krzaków, czy ona go kocha?
W takim perjodzie wątpienia znajdowała się właśnie miłość Teodora, choć szczére i prostoduszne dziéwcze dość zdradzało się ze swojém uczuciem i nie umiało ukryć się z tém. Miłość Teodora silna, uczciwa, głęboko oddziaływała na nią, jak promień słoneczny na kiełkujące ziarnko, i zdradzała się z tém na każdym kroku. Niepotrzeba było wiele czasu, aby dwie takie dusze czyste, pełne ciepła serdecznego, porozumiały się i zbliżyły do siebie. Bronisia teraz dopiéro zaczęła pojmować prawdziwą miłość. Teodor jednak nie dowierzał jeszcze. Uczucie Bronisi nazywał życzliwością, przyjaźnią, a wreszcie siostrzanem jakiémś przywiązaniem, ale nie śmiał wierzyć, że to miłość; a ten brak wiary burzył plany jego.
Długi czas zajmował się témi myślami, aż wreszcie przypomniał sobie, że czas wracać do dworu. Cokolwiek tam się stanie, obowiązkiem jego nie odstępować tych ludzi w nieszczęściu i jeżeli pomódz im nie może, przynajmniéj pocieszyć powinien.
Poszedł tedy tam ze ściśnioném sercem, bo odczuwał dobrze, co się będzie dziać Bronisi i jéj ojcu, gdy będą musieli patrzéć na grabież dobytku swego, na wynoszone sprzęty, z którymi niemal się zżyli. Być świadkiem takiéj sceny wydawało mu się straszném i doznawał takiego uczucia idąc ku dworowi, jakby się zbliżał do miejsca, gdzie mają tracić skazanego. Ciérpnął cały na myśl boleści, jaką mu sprawi ten widok; ale uważał za obowiązek iść tam.
Wszedłszy do piérwszego pokoju zdziwił się, że nie widział żadnego ruchu, ani zamieszania praktykowanego przy tego rodzaju operacyjach. Wszędzie było cicho; tylko z jadalnego pokoju dolatywały go jakieś wesołe głosy. Uszom własnym nie dowierzał i zbliżył się pod same drzwi, nasłuchując. Najgłośniéj odzywał się Radoszewski.
— Cudotworca — mówił on — jak Boga kocham, cudotworca. Poszedł panie do nich, pogadał trochę i furyjatów w baranów przemienił. A toćby ciebie jak Daniela nieprzymierzając można do lwiéj jamy wrzucić i dałbyś sobie radę. A toż ja tych łajdaków nie ledwie na klęczkach prosił, a ustąpić nie chcieli.
— Pokazuje się, że umiałem lepiéj prosić — odezwał się inny głos wesoło. Kowalski poznał głos ojca.
— Pan Bóg mi cię zesłał — mówił znowu Radoszewski. Sąsiedzi nie dopisali i zawiedli, — że w Nim nadzieję moją położyłem i zesłał mi ciebie. Teodor nie mógł już dłużéj zostać ukrytym świadkiem téj rozmowy, która go mocno zainteresowała i chcąc się coś bliższego dowiedziéć, wszedł do pokoju.
Teodor spojrzał pytając na ojca, jakby czekał od niego wytłómaczenia téj zagadki, ale stary czegoś unikał wzroku syna i zagadując werbował proboszcza i Radoszewskiego do maryjasza.
— A ty — rzekł zwracając się do syna — idź, baw panie.
Teodor zrozumiał, że ojciec musi mieć jakieś powody nie poruszania téj sprawy, i nie pytał więcéj. Dopiéro kiedy nocą wracali do domu, począł dopytywać go, w jaki sposób udało mu się oswobodzić Radoszewskiego od sekwestratorów.
— W sposób bardzo prosty. Zapłaciłem, co się im należało i pojechali.
— Zapłaciłeś? — spytał syn, który znał interesa ojca i wiedział, że nie miał dużo do rozporządzenia. Czy to o małą jaką sumę chodziło?
— O pięć tysięcy.
— O pięć tysięcy? I ojciec zapłaciłeś tę sumę?
— Cóż było robić. Trzeba było zaraz załatwić tę sprawę, bo to pachło kryminałem, Radoszewski dopuścił się gwałtu na osobach urzędowych; gdyby się to dostało do sądu, mógłby ciężko za to odpokutować. Powiédz czy w takich warunkach nie byłbyś zrobił tego samego, co ja?
— Gdybym tylko mógł, to niewątpliwie.
— To dobrze. Cieszy mnie, że jesteś tego samego zdania, bo w danym razie będziesz gorliwym obrońcą moim przed tym, którego pieniędzy użyłem na zapłacenie weksli Radoszewskiego.
— Użyłeś cudzych pieniędzy do tego?
— Nie bój się; ten człowiek, o ile go znam, nie pociągnie mnie za to do odpowiedzialności, bo i jemu także zależy, może bardziéj niż mnie, na ocaleniu Radoszewskiego od hańby i wstydu.
— Któż to taki?
— Późniéj się o tém dowiesz — a może i o czémś więcéj. Dziś nie pytaj. Odkrycie téj tajemnicy nie na czasie jeszcze.
Syn uszanował wolę ojca i nie poruszał więcéj téj kwestyji.
Tymczasem projekt, o którym marzył w lipczyńskim ogrodzie, tyczący się sprowadzenia kiedyś Bronisi do baraku, dojrzewał powoli w jego głowie. Urzeczywistnienie tego marzenia opiérał na pewnych danych. Naczelnik jego wrócił z Wiédnia i oznajmił mu, iż porobił starania o wyrobienie mu stałéj posady przy budowie koleji i że go zapewniono, iż takową otrzyma. Była to posada wcale dobra i mogła zapewnić jemu, Bronisi i jéj ojcu wcale dobre utrzymanie. Teodor z niecierpliwością oczekiwał nominacyji.
Tymczasem ku wielkiemu zdziwieniu jego, jednego dnia przybył do baraku nizki, krępy żydek węgierski, także technik i oznajmił mu, że wysłany został z Wiédnia dla objęcia po nim posady przy koleji. Pokazał mu swoją nominacyję i prosił o zdanie rachunków i czynności. Wiadomość ta spadła na niego, jak piorun z jasnego nieba. Pojechał w téj chwili do miasta do naczelnika donieść mu o téj niespodziance. Poczciwy niemiec także się zdziwił i zmartwił tém bardzo. Nie mógł pojąć, co mogło zajść takiego gdy w Wiédniu zapewniano go najsolenniéj, że nikogo innego nie wyznaczą na tę posadę.
— Coś tu nieczystego zajść musiało — rzekł kręcąc głową. W tém wszystkiém widzę jakieś pokątne intrygi.
Kowalskiemu w téj chwili przyszły na myśl pogróżki i obietnice młodego Habe. Utwierdziło go jeszcze bardziéj w tych przypuszczeniach, gdy w kilka dni późniéj widział tegoż samego Habę konferującego dłuższy czas z nowym przybyłym inżynierem. Nie ulegało już wątpliwości, że żydzi użyli swoich wpływów w Wiédniu, aby usunąć go, jako niewygodnego dla nich, a zastąpić, swoim sprzymierzeńcem. Odkrycie to oburzyło go tylko jeszcze więcéj, ale w niczém nie przyczyniło się do polepszenia jego położenia. Zobaczył się bez utrzymania, bez zajęcia. Nie szło mu tyle o siebie, ile o to, że wszystkie plany jego w nic się rozwiały. To téż nic dziwnego, że popadł w ponurą apatyję, w zwątpienie; unikał ludzi, nawet rozmowa z ojcem sprawiała mu przykrość. Szukał samotności i oddawał się przykrym, rozpacznym myślom.
Najczęściéj chronił się przed ludźmi na skalisty pagórek zarosły brzozami i sosnowymi krzakami. Pagórek ten z jednéj strony stromo spadał ku równinie. U dołu jego były kamieniołomy, przez co jeszcze więcéj stał się spadzistym i niedostępnym z téj strony. Z drugiéj dotykał do lasu. Na szczycie pagórka stał krzyż drewniany z napisem na czarnéj tablicy: „Pójdźcie do Mnie, którzy jesteście nieszczęśliwi, a Ja was pocieszę.“
Niewiadomo czy dla tego napisu, czy dla ustronności, Teodor obrał sobie to miejsce na posępne rozmyślania.
Jednego wieczora, kiedy tam właśnie leżał pod krzyżem i ponuro wpatrywał się w czerwone obłoki zachodu — usłyszał po za sobą w krzakach szelest i stąpanie. Obejrzał się i zobaczył ojca zbliżającego się ku niemu.
— A, ojciec — zawołał; ale znać było w głosie, że nie bardzo rad był, iż stary przyszedł przerywać mu jego samotność.
— Tak, to ja. Szukałem cię.
— Czy masz ojcze jaki interes do mnie?
— Chciałem pogadać z tobą. Tak rzadko teraz rozmawiamy ze sobą, że stęskniłem się.
Słowa te brzmiały jak wyrzut. Teodorowi żal się zrobiło ojca.
— Daruj mi ojcze, ale ja teraz nie zabawny, nie umiałbym cię rozerwać. Wiész, co mnie dręczy. Za parę dni trzeba będzie barak porzucić, porzucić całkiem te strony i iść daléj. Ale gdzie? Trzeba znowu szukać kawałka chleba. To przecież okropne położenie. Wiedziéć, że się coś umié, mieć ochotę do pracy, i nie miéć żadnego zajęcia.
— Czy tylko o samo zajęcie ci chodzi?
Teodor zarumienił się.
— Widzisz, ciągnął daléj ojciec — jesteś nieszczéry ze mną. A możebym ja coś i poradził na twoje smutki.
Teodor spojrzał z zadziwieniem i niedowierzaniem na ojca.
— Tak, ja. Widzisz te szerokie łany, tę wieś schowaną w sadach, ten pałac i budynki dworskie. Otóż ci powiém, jak kiedyś szatan Chrystusowi, jeżeli mi pokłon zrobisz, wszystko to dam ci — będzie twoje. Nie patrz na mnie jak na waryjata. Mówię całkiem przytomnie.
To powiedziawszy usiadł obok Teodora i tak mówił daléj:
— Pamiętasz, kiedyśmy w dzień Ś-go Bartłomieja wracali do domu, obiecałem ci, że kiedyś powiem ci, czyich pieniędzy użyłem na uratowanie Radoszewskiego. Otóż dziś ta chwila nadeszła. Dowiész się o tém i o wielu jeszcze innych rzeczach. Historyja to dość długa, bo sięga aż czasów mojéj młodości.
— Trzeba ci wiedziéć, że marzeniem mojém było niegdyś mieć syna i wychować go podług zasad, które sobie wyrobiłem czytaniem, rozmyślaniem i doświadczeniem. Przedtém jeszcze, bo zaraz po ukończeniu szkół, miałem daleko szérsze plany; chciałem wychować tak nie jednego, a kilkudziesięciu, a przynajmniéj kilkunastu młodzieńców i oddać ich na usługi ludzkości. W tym celu obrałem sobie zawód nauczyciela prywatnego. Byłem w kilku zamożnych domach. Ale przesądy, źle zrozumiana miłość rodzicielska, a wreszcie kastowe uprzedzenia krępowały moje usiłowania. Po kilku latach przekonałem się, że tą drogą nie dojdę do urzeczywistnienia mych planów i zredukowałam je na skromniejsze rozmiary; chciałem wychować na pożytek ludzi przynajmniéj jednego człowieka.
Ta jedna myśl skłoniła mnie do małżeństwa. Postarałem się najprzód o posadę zabezpieczającą mi utrzymanie, a potém ożeniłem się. Przyznam ci się, że nie z miłości, ale poprostu dla tego, że chciałem, aby kobiéta, którą pojąłem, była matką mojego syna. Zawiodło mnie to wyrachowanie. Żona powiła mi córkę. Tak nieprzypuszczałem podobnego wypadku, że widząc się zawiedzionym w moich nadziejach, nie mogłem zataić przed żoną oznak wielkiego niezadowolenia. Uczuła to bardzo i być może, że moje postępowanie przyczyniło się wiele do jéj choroby, a następnie śmierci, niedługo za nią poszła i córka. Zastałem sam.
Nauczony smutnem doświadczeniem, bałem się już narażać na powtórny eksperyment, a jednak nie mogłem pozbyć się pragnienia, by mieć syna i wychować go starannie. Pragnienie to owszem z latami wzrosło i stało się prawie maniją moją.
Wtedy to jednego razu zdarzyło mi się, że wracając z wakacyj do miasta stanąłem na popas w małéj karczemce na rozdrożu. Do téj karczemki w jakiś czas po moim przyjeździe, przyszedł jakiś człowiek w łachmanach, mocno podpiły, z małem dzieckiem, które mu się z płaczem z rąk wydziérało. Kazał sobie dać wódki półkwaterek, potém drugi, trzeci, czwarty. Nie mogłem zniéść tego widoku. Zbliżyłem się do szynkwasu i zakazałem żydowi dawać więcéj wódki owemu człowiekowi, szczególniéj gdy zobaczyłem, że nabrzękła twarz jego od silnego napływu krwi stała się prawie fijoletową. Pijak popatrzył na mnie idyjotycznie, potém nasrożył się i uderzając kijem w stół krzyczał, że nikt nie ma prawa zabraniać mu pić, kiedy ma za co pić — i chce pić — nie ustąpiłem jednak przed pogróżkami i żyd bojąc się odpowiedzialności nie śmiał mu dać więcéj wódki. To tak rozgniewało owego człowieka, że zakląwszy, porwał chłopca za rękę i wybiegł z nim na drogę, zapewne by pójść do najbliższéj karczmy.
Nie doszedł tam jednak. Bo kiedym w godzinę potém pojechał w tę samą stronę, zobaczyłem go leżącego w rowie już prawie bez życia. Chłopiec mały stał przy nim i płakał. Wysiadłem z bryczki i podszedłem ku leżącemu. Gdym stanął nad nim, otworzył oczy; musiał mnie poznać, bo skrzywił dziwnie twarz, jakby do uśmiechu i ochrypłym głosem odezwał się:
— Widzisz — i bez piątego się obeszło.
Chciałem go zabrać na wózek, ale machnął z rezygnacyją ręką i rzekł:
— Nie trzeba, wnet będzie koniec. Tylko tego zabiérz ze sobą — dodał wskazując na chłopca. Potém dobył z zanadrza papiéry owinięte w szmaty i rzekł:
— To jego, — wszystko w porządku.
Był już na pół sztywny i zimny, gdy to mówił. Naraz sobie coś przypomniał, rozdarł gwałtownym ruchem koszulę na piersiach, na których leżała duża pieczątka z krwawnika, zerwał ją ze sznurkiem i rzekł wciskając mi ją w rękę:
— To ważne — to mu się przyda.
Potém zacharczał jeszcze parę razy i zamknął oczy. Usiłowałem wraz z furmanem docucić go, kropiliśmy wodą, trzęśli, ale napróżno. Już nie żył.
Zabrałem chłopca na bryczkę i miałem zamiar w najbliższém miasteczku dać wiadomość o zmarłym, zostawić chłopca i papiéry. Ale wśród drogi błysła mi nagle myśl, że przypadek daje mi sposobność urzeczywistnienia od tak dawna żywionych pragnień, że syn żebraka może być synem moim, jeżeli nie ze krwi mojéj, to z ducha, a mnie szło przedewszystkiem o ducha. Z tą myślą spojrzałem na chłopaka. Był zbiédzony, ale zdrów i sympatycznéj powierzchowności. Zdecydowałem się tedy zatrzymać go dla siebie. Z obawy by mi nieprzeszkodzono, niezatrzymałem się już w miasteczku — i pojechałem wprost do domu.
W miarę opowiadania twarz Teodora wychodziła ze stanu ponuréj apatyji, zajęcie i rozciekawienie malowało się na niéj, a przy ostatnich słowach wpatrzył się na ojca z jakimś dziwnym przestrachem i spytał nieśmiało.
— I więcéj żadnego innego syna nie miałeś?
— Żadnego.
— A więc tym chłopcem byłem ja?
— Tak, ty... Dla czego posmutniałeś tak? — Co to? łzy w oczach. Teodorze, co ci jest? pytał stary Kowalski biorąc go za rękę i ciągnąc ku sobie.
— Dziwisz się, że płaczę. Z syna, czującego w całéj pełni szczęście rodzicielskiéj miłości, zrobiłeś mnie nagle siérotą i pytasz się jeszcze, dla czego płaczę.
— Nie bądź dzieckiem Teodorze. Mówiłem ci, że choć nie ze krwi, ale z ducha chciałem ci być ojcem i takim zawsze pozostanę dla ciebie. Nie byłbym ci nawet nigdy odkrył téj tajemnicy, gdyby tu nie szło o twoje szczęście. Sądziłem, że jesteś synem ubogiego człowieka, że rodzina jego nie zabezpieczyłaby ci nawet tego utrzymania, jakie ja dać ci mogłem. Tymczasem teraz dowiedziałem się, że rodzina twoja jest majętna, że ty masz prawo do znacznego spadku... Czyż mogłem milczéć.
— I jakież jest moje istotne nazwisko? spytał Teodor po chwili zamyślenia.
— Mówiłem ci, że te pola, lasy, ta wieś do ciebie należéć mogą.
— Czujko! — zawołał Teodor zrywając się na nogi. Mój ojciec nazywał się Kaźmierz.
— Tak.
— A, teraz rozumiem! — O! mój biédny ojcze! — zakrył twarz rękami i płakał, czcząc tym serdecznym płaczem pamięć piérwszego ojca.
Kowalski uszanował milczeniem tę boleść, i patrzał na Teodora wzrokiem pełnym współczucia i miłości.




V.
Intermezzo.

W kilka dni po owéj rozmowie na ściéżce, prowadzącéj do chaty cyganki na Wydartuchach pojawił się jednego po południa młody inżynier, którego już odtąd Teodorem Czujką nazywać będziemy. Sprowadził go tu obowiązek synowski. Jakkolwiek z tego, co słyszał o cygance niezbyt sympatycznie mu się przedstawiała, zawsze to jednak była jego matka i miał względem niéj obowiązki, zwłaszcza, że wiedział, iż jest w złem położeniu i prześladowana od dworu. Któż mógł ją uwolnić od tego, stanąć w jéj obronie, jeżeli nie on. Ta myśl wiodła go tutaj.
Z trudnością dopytał się we wsi o Wydartuchę, bo wieśniacy, uważając go za jakąś figurę rządową, wysłaną na szkodę cyganki, zbywali go bałamutnémi objaśnieniami. Dopiéro od jednego z robotników kolejowych, dowiedział się o położeniu téj miejscowości.
Dziwne uczucia miotały nim, gdy wyszedłszy z lasu zobaczył przed sobą ową pustkę, podobną więcéj do starego, zarosłego zielskiem cmentarzyska, niż ludzkiéj osady. Serce biło mu pośpiesznie w piersiach na myśl, że to jego rodzinne miejsce, że za progiem téj chaty na pół zwalonéj, siedzi w téj chwili jego matka, a równocześnie bał się spotkania z nią, bo nie był pewny, czy widok téj kobiéty, z którą nic go prawie nie łączyło prócz związku krwi, nie sprofanuje pojęcia, jakie miał o matce swojéj. Z temi sprzecznemi uczuciami zbliżał się do chaty.
Drzwi jéj były zaparte; w koło żywego ducha widać nie było.
Tylko kot czarny przemknął przez łopuchy i osty i wskoczył pod strzechę.
Teodor zdecydował się zapukać. Nikt nie odpowiedział.
Popchnął drzwi chaty i spostrzegł, że były zaparte. Na drzwiach, wygryzionych zębem czasu i wysmarowanych rękami, był przylepiony sztych matki Boskiéj Częstochowskiéj, a pod tém wypisany był krzyż, litery trzech króli i rok zeszły.
Teodor z pewném nabożeństwem patrzał na te drzwi, jak na starych znajomych. W głowie jego poczęły się budzić niejasne wspomnienia tych miejsc.
Silniejszego jeszcze doznał wrażenia, gdy po chwili daremnego czekania odważył się zajrzeć przez okno do wnętrza. Serce ścisnęło mu się na widok nędzy, jaka mu się przedstawiła.
W izbie brudnéj i ciemnéj prócz nalepy, na któréj stało parę garnków, oprócz wiadra na wodę, barłogu zarzuconego słomą i brudnémi szmatami, skrzyni i kilku jeszcze sprzętów nieokreślonych kształtów, nie było nic więcéj — i nikogo. Tylko króliki od czasu do czasu przebiegały, zatrzymywały się na środku izby chrupiąc zwiędłą trawę, a zobaczywszy w oknie ruszający się cień człowieka, chowały się przestraszone pod piec.
Teodor z pewnym litośnym wstrętem patrzał na tę nędzę odsłonioną w całéj brzydocie. Nigdy jeszcze nie widział nic podobnego, bo nie zdarzyło mu się nigdy zaglądać do ubogich chat wieśniaków. To téż trudno mu było pojąć, jak można tutaj żyć, jak tym ludziom chce się żyć w takich warunkach. Boleśniéj jeszcze to uczuł, że to rodzona matka jego znosiła taką nędzę. Chciałby teraz coprędzéj wydobyć ją z tego położenia i dla tego postanowił czekać na jéj powrót, choćby do wieczora; mógł przypuścić, że na noc pewnie wróci do chaty.
Położył się więc w cieniu dzikiéj jabłoni i czekał.
Słońce już spadło ku lasowi; powietrze ochłodziło się trochę po dziennym upale, od łąk zalatywał miodowy zapach kwiatów z wieczornym wietrzykiem, a roje komarów falowały nad ziemią, wydając tony, jakby kto delikatnie smyczkiem muskał struny. Ta harmonija usypiającéj przyrody nastroiła duszę Teodora do marzeń. W marzeniach tych, jak senne widziadła przesuwały się postacie ojca, opiekuna, cyganki, Bronisi i wszystkie te postacie, niby dźwięki zlewały się w jeden ton, którego drganie czuł w sercu.
Wśród tych marzeń ani spostrzegł, że zrobiło się już dobrze ciemno. Księżyc wysunął się już dosyć wysoko lejąc srebrzyste światło na ziemię i tworząc z drzew, zarośli i cieniów, jakieś fantastyczne postacie.
Chłodna rosa, która obficie zwilżyła trawę, ocuciła go z głębokiego zamyślenia. Podniósł się i spojrzał w koło siebie, przypominając sobie powoli gdzie jest i po co tu przyszedł. Potém postąpił ku drzwiom chaty i próbował ją otworzyć. Były zaparte i w okienku było ciemno. Zapukał parę razy silnie do drzwi, ale gdy nikt nie odpowiedział z wewnątrz, zabrał się do odejścia. Wtém z zarośli, które szły brzegiem jaru, wyszedł jakiś człowiek i zawołał głośno:
— Stój, ani krokiem daléj, bo strzelę.
Teodor nie widział nic lepszego jak stanąć i czekać, bo był bezbronny, a uciekać przed napastnikiem nie miał powodu. Tymczasem ów człowiek trzymając ciągle strzelbę wymierzoną ku niemu, zbliżał się wytężając wzrok mocno, bo choć księżyc świecił, ale w miejscu w którém stał Teodor było ciemno od cienia, jaki rzucała chata — i to tak dalece, że napastnik dopiéro na odległość paru kroków mógł go rozpoznać. Przypatrzywszy mu się uważnie spuścił strzelbę do nogi i zakłopotany rzekł:
— Przepraszam pana ja myślałem, że... że to szelma cyganka.
— Więc na kobietę wybrałeś się tak uzbrojony? spytał go Teodor cierpko i zgryźliwie. To z ciebie nie lada rycerz.
— Z przeproszeniem łaski pańskiéj — odezwał się pokornie Marek, (bo to on był), któremu ostre słowa nieznanego mu człowieka tak zaimponowały, że zdjął przed nim czapkę, bo nie możemy sobie dać rady z tą babą. Chowa się przed żandarmami, bo ją czeka kryminał za pobicie urzędowéj osoby. Czatujemy na nią, próbujemy różnych sposobów. ale jéj ani rusz złapać; ja wiém, że ona gdzieś w okolicy ukrywać się musi, a przynajmniéj często tu zagląda, bo przedwczoraj widziałem, że króliki miały świéże liście kapusty. Pan obiecał nagrodę temu, kto ja złapie. To téż ja drugi dzień tu czatuję koło chaty jak koło samotrzasku. Kiedym usłyszał pukanie do drzwi, byłem pewny, że ptaszek się złapał. Pokazało się, że to pan.
Skończył Marek, a widząc, że nieznajomy patrzy w ziemię i nic nie mówi, spytał go ośmielony już trochę:
— Pan może także w téj sprawie wysłany? Może z sądu?
Teodor nie uważał za stosowne dawać leśnemu objaśnień o sobie i zamiast mu odpowiadać zapytał:
— A ile dostałbyś nagrody, gdyby ci się udało pochwycić tę kobietę?
— Ha, możeby człowiek i z pięćdziesiąt papierków zarobił, bo i sąd obiecuje także jakąś nagrodę.
— Słuchaj, ja ci dam sto pięćdziesiąt, dowiedziawszy się, gdzie ta kobieta się ukrywa, dasz najprzód mnie znać, mnie samemu. Rozumiész?
Marek wytrzeszczył oczy i spojrzał z głupią miną na mówiącego. Takiego obrotu rzeczy nie spodziewał się wcale, — to téż zrobiło mu się, jakby go kto pałką w łeb uderzył. Nie mógł wymiarkować, czy nieznajomy żartuje z niego, czy go téż bierze na próbę. Ale wnet mu się wątpliwość wyjaśniła, gdy nieznajomy, wydobywszy pugilares wyjął z niego trzy banknoty po dziesięć reńskich i dając mu je, rzekł:
— Oto zadatek.
Leśnego zakłopotały te pieniądze. Nie wiedział właściwie za co je bierze.
— A jak się nie wywiém? — spytał trzymając pieniądze w wyciągniętéj ręce, jakby gotowy był oddać je. — To nie tak łatwa sprawa.
— Przecież ktoś musi wiedzieć. Może ktoś we wsi.
— Ba, we wsi może wiedzą; ale niepowiedzą, bo oni z nią trzymają.
— To wytłumacz im, że tu idzie właśnie o uratowanie jéj. Że jest ktoś, co pragnie się z nią widziéć i zabezpieczyć jéj spokojne życie na starość. Rozumiész?
— Rozumiém, — odrzekł Marek wyprężając się po wojskowemu na znak posłuszeństwa.
— A jeżeli się dowiesz coś pewnego, dasz mi zaraz znać.
— A gdzie znajdę wielmożnego pana?
— Pytaj się w baraku inżynierskim o Kowalskiego. Tam ci powiedzą, gdzie mnie znajdziesz.




VI.
Ajent fortuny.

Baron Goldberg, jak to już wiémy z listu jego żony, pisanego do pani Juliji, nabył znaczne dobra w Galicyji. Składały się one z ośmiu wsi i miasteczka, a należały przedtém do hrabiostwa K., których wierzyciele wystawili na licytacyję. Ponieważ dawni właściciele mieli mir i sympatyję w okolicy, a ruina ich, spowodowana więcéj zbytnią ofiarnością i nieszczęściami, niż lekkomyślném marnotrawstwem, budziła żal i współczucie; przeto nic dziwnego, że całe sąsiedztwo spoglądało na nowego przybysza nie bardzo przyjaznym wzrokiem, uważając jego wejście w posiadanie majątku, który przez tyle wieków był własnością hrabiostwa, jako rodzaj krzywdy wyrządzonéj téj rodzinie i krajowi; a kupno jako wywłaszczenie, które tém bardziéj dotkliwém się wydawało, że było dokonane przez Niemca. Baron bowiém był Niemcem, przynajmniéj sam się do téj narodowości przyznawał w Wiedniu, gdzie stale mieszkał, właściwie zaś był sztucznym fabrykatem krwi hebrajskiéj, rozpuszczonéj w święconéj wodzie chrztu, uperfumowanéj baronowskim tytułem i pozłoconym bankierskim majątkiem i jako taki należał więcéj do owéj narodowości, któréj ojczyzna dobry interes i powodzenie. Wszystko to nie bardzo zalecało go i dla tego przez jakiś czas stroniono od niego. Nie trwało to jednak długo. Baron umiał zwalczyć uprzedzenia i pociągnąć ku sobie szlachtę. Porobił wizyty w sąsiedztwach bliższych i dalszych, przedstawiając się szlachcie i polecając się jéj łaskawości, — tych, którzy zdecydowali się oddać mu wizytę, przyjmował nadzwyczaj gościnnie i wystawnie, dał znaczną sumkę na pogorzelców, nie uchylał się od żadnych składek i ofiar na cele dobroczynne. Tém skaptował sobie całkiem opinię i zaczęto go nazywać poczciwém niemczyskiem. A gdy do tego jeszcze wyuczył się kilku wyrazów polskich i niemi odezwał się parę razy na zjazdach i zebraniach, szlachta z uciechy mało go nie zdusiła uściskami, powtarzając: nasz, jak Boga kocham nasz, i w ten sposób baron Goldberg za pomocą kilku wyrazów, z kiepska po polsku wymawianych, kilkudziesięciu butelek starego wina, którém uraczył braci szlachtę i uprzejmości swojéj, został nobilitowany przez opinię powiatową i uznany za najlepszego sąsiada. Co więcéj sąsiad ten okazał się w krótkim czasie bardzo potrzebnym i użytecznym dla okolicy, stając się pośrednikiem między obywatelami a giełdą wiedeńska. Było to bowiém w epoce, w któréj giełda wiedeńska stała na zenicie swego rozgłosu. Po Galicyji opowiadano sobie cudowne legendy o ogromnych fortunach jakie powstawały w téj zaczarowanéj krainie finansowéj. Sam baron był żywym, najlepszym przykładem takiego szybkiego zbogacenia się, gdyż, jak zaręczał, w przeciągu sześciu lat ze skromnego mająteczku swego, wynoszącego zaledwie kilkanaście tysięcy, przyszedł do milionów, spekulując tylko na giełdzie i kupując różne akcyje.
Przykład taki ogromnie działał na imaginacyję i chciwość, — jaki taki myślał sobie, że jeżeli bankierowi tak się dobrze powiodło, to dlaczegóżby jemu nie miało się stać coś podobnego i czemużby nie mógł zarobić, jeżeli już nie milionów, to przynajmniéj tysięcy. Kilku odważniejszych sprobowało — i udało im się; grając na giełdzie bądź wprost, bądź za pośrednictwem barona, pozarabiali w krótkim czasie nie złe sumki. Takie powodzenie zaraz stawało się głośném w okolicy i pociągało innych. Wyciągano większe i mniejsze sumy z kas oszczędności, z depozytów, nawet z handlu i rzucano w grę giełdową. Nie jeden obywatel ziemski sprzedał zboże na pniu, ostatek lasu, czasem i wieś całą, rozumując sobie bardzo logicznie, że wieś przy największéj pracy nie da mu ani setnéj części tego zysku, jaki mu giełda dać może. Sprzedawał tedy wieś, brał pugilares w rękę i puszczał się na wędrówkę do téj ziemi obiecanéj. Ci co sami nie mogli się tam udać, — używali pośrednictwa banków, żydów. Nawet baron Goldberg nie mógł się wymówić od zrobienia dostojnéj szlachcie téj sąsiedzkiéj przysługi. On znał się na papierach, miał stosunki w Wiedniu z różnymi bankierami, sam był bankierem, mógł więc najlepiéj poradzić, ułatwić, pośredniczyć. Proszono go oto tak bardzo, tak oblegano, że lubo, jak utrzymywał, przyjechał do dóbr swoich tylko dla wytchnienia; musiał od rana do nocy zajmować się interesami klijentów, którzy mu się narzucali z różnych stron, a nawet urządzić rodzaj filii bankowéj w poblizkiem miasteczku — i sprowadzić z Wiednia kilku zdolnych ludzi do prowadzenia ksiąg. Między tymi był także Dawid Haba, syn Abramka, polecony mu z akademiji handlowéj jako sprytny buchalter, obeznany dobrze z interesem. Bank ten zaimprowizowany wkrótce ogromnie rozwinął działalność swoją. Tłoczyli się do niego ludzie wszelkich stanów, od panków do stróżów nocnych. Wszyscy znosili swoje mienie, drobne oszczędności, to kupując akcyje polecane przez bank, to oddając je dla pokrycia różnicy, mogącéj wyniknąć ze zmiany na giełdzie. Szał prędkiego zbogacenia się opanował wszystkich i gnał do filii bankowéj. W loteryję liczbową grali tylko tacy biedacy, których nie stać było na uciułanie sobie więcéj nad kilkanaście krajcarów. Kto mógł zebrać parę reńskich, ten już z pogardą poglądał na biedaków, stojących przed kantorem loteryji liczbowéj i spieszył zanieść je do banku, bo poczciwy baron zrobił dla mniéj zamożnych to ułatwienie, że przyjmował ratami zapłatę za losy, urządził nawet tak, dla większéj dogodności stron, że za pośrednictwem jego banku, można było należéć do spółki kilku losów, spłacając także ratami należytość. Oprócz tego nabywano akcyje różnych banków, które dawały ogromnie wysoki procent. Szczególniéj akcyje banku budowli i zakupna gruntów dawały wielkie korzyści akcyjonaryjuszom, a gwarancyja ich była tém większa, że sam baron stał na czele tego stowarzyszenia jako jeden z jego dyrektorów, i z upoważnienia komitetu, traktował o nabycie niektórych majątków ziemskich w Galicyji. Towarzystwo to, według zapewnień barona, miało ogromnie świetną przyszłość przed sobą, co potwierdzały także dzienniki wiedeńskie. Cała okolica, w któréj baron zamieszkał, mnóstwo ich zakupiła i dzięki wpływom i radom barona, rozpoczął się w tym zakątku wielki ruch finansowy. Przekonano się, że dotąd marnowano tylko kapitały, więżąc je w skrzyni lub ziemi, że niema nic intratniejszego jak spekulacyje finansowe. Rzucono się więc do tego z całym zapałem, który podnosiły powodzenia kilku ludzi, co już ośmielili się wejść na tę drogę. Wiadomość ta lotem błyskawicy rozchodziła się po okolicy, elektryzowała obojętnych, przekonywała niedowiarków. Nawet wiejski lud, z natury niedowierzający i konserwatywny, dał się wciągnąć do tego ruchu. Nie rzadko można było widziéć w kantorze banku wieśniaków, znoszących w płóciennych woreczkach zapleśniałe cwancygiery i kupujących akcyje banku budowlanego.
Więcéj jednak niż ktokolwiek, zaangażował się w te finansowe spekulacyje Edward Czujko. Znajomość, jaką zabrał z baronem przez żonę, postawiła go bliżéj całego ruchu i wciągnęła weń. Szał do téj gry opanował i jego na pozór trzeźwy umysł. Uważając zbogacenie się za jedyny prawie cel zabiegów ludzkich, a pieniądz jako najwyższą potęgę rządzącą światem, — i widząc z jak niesłychaną szybkością, rosły, prawie w oczach ogromne fortuny spekulantów giełdowych, dał się i on skusić temu ponętnemu i łatwemu sposobowi zbogacenia się, i większą część pozostałéj mu gotówki puścił na operacyje giełdowe.
Zrobił to tylko w téj myśli, że pomnożywszy w taki sposób znacznie swój majątek, będzie mógł potém z większémi zasobami wziąść się do przemysłu, do zakładania fabryk i tym podobnych przedsięwzięć, które uważał zawsze jako najpewniejsze bogactwa kraju. Giełda miała być tylko środkiem, miała dostarczyć mu kapitałów do przeprowadzenia planów, które były głównym jego celem. Chwilowo cała działalność i uwaga jego, przeniosły się na giełdę. Baron Goldberg ułatwiał mu to zadanie.
Za pomocą drutów telegraficznych porozumiewał się ciągle z Wiedniem, o najmniejszéj zmianie usposobienia giełdy telegrafowano mu; druty były, można powiedziéć, jego nerwami, przez które odczuwał najdelikatniejsze wrażenia. Poczty nie używał wcale. Nadto baron miał tyloletnie doświadczenie, znajomość dokładną wszystkich tajemnych sprężyn giełdowych i chętnie udzielał uwag swoich Czujce. Mając takiego sprzymierzeńca, można było bezpiecznie puszczać się na najrezykowniejsze spekulacyje, to téż Czujko coraz śmielsze stawiał kroki, a gdy pierwsze próby nader pomyślnie poszły, ryzykował coraz więcéj i w końcu cały majątek włożył w grę giełdową.
Robił to tém śmieléj, gdyż wiedział, że w razie chwilowego niepowodzenia, ma zabezpieczony odwrót do milijonowéj fortuny bankiera, przez małżeństwo Walerego z jego córką, które codzień stawało się prawdopodobniejszém. Baron bowiém nie tylko okazywał wiele przychylności jego synowi, ale widocznie staranie się jego o rękę córki, dogadzało dumie bankierskiéj, i nie taił się z tém że radby był wejść w bliższe stosunki familijne w kraju, do którego żywił tak gorącą sympatyję. Nie ulegało wątpliwości, że mówiąc tak, miał na myśli rodzinę Czujkow. Małżeństwo więc było tylko kwestyją czasu.
Tak stały rzeczy, gdy pewnego dnia nadeszła telegraficzna wiadomość z Wiednia o nagłym spadku wszystkich papiérów na giełdzie. Wiadomość ta jednak nie zrobiła wielkiego wrażenia. Wiedziano z doświadczenia, że nieraz papiéry w ten sposób spadały i znowu podnosiły się, spodziéwano się więc, że za parę dni nadejdzie wiadomość o podniesieniu się walorów. Ale nadzieja ta zawiodła. Papiéry spadały coraz bardziéj z przerażającą szybkością. Ci, którzy nie mieli na razie funduszów na pokrycie różnicy, zmuszeni byli sprzedawać papiéry swe za bezcen lub dawać zabezpieczenie na posiadłościach swoich. Kilkadziesiąt osób potraciło w ten sposób w przeciągu kilku dni całe mienie, nabywane długą i mozolną pracą. To rzuciło popłoch. Filija banku barona była w oblężeniu przez wystraszonych akcyjonaryuszów. Przybiegano ze wszech stron radzić się, ale nie umiano im dać innéj rady, tylko aby wyczekiwali.
Czujko przyjechał także do bankiera. Zastał go wybierającego się do Wiednia. On sam, jak mówił, nie umiał sobie wytłomaczyć téj niezwyczajnéj sytuacyji i dla tego jechał zasiągnąć na miejscu pewniejszych wyjaśnień i wskazówek. Znać było po nim, że i jego wypadki te zaskoczyły niespodziewanie i zmieszały mocno. Czujko uważał za konieczne pojechać z nim razem, bo chciał jak najprędzéj wyjść z tego stanu niepewności i oczekiwania. Szło o jego egzystencyję. Cały majątek miał na giełdzie i w papiérach, zysk dotychczasowy poszedł teraz na pokrycie różnicy kursów. Trzeba było przynajmniéj ratować kapitał zagrożony. W towarzystwie barona nabiérał otuchy, wiedział, że to jedyny człowiek, który mu pomódz i doradzić może skutecznie. Taka potęga finansowa znaczyła wiele i oparcie się o nią robiło go silniejszym. Ale przybywszy do Wiednia, przekonał się, że niebezpieczeństwo było o wiele groźniejsze, niż sądził. Na giełdzie był sądny dzień, panika powszechna, w któréj większe powagi niż baron Goldberg traciły fortuny, znaczenie i głowę. Kilka domów bankowych zlikwidowano, naczelnicy firm w nurtach Dunaju, lub w kilku granach sinku potasu szukali ucieczki przed rozwścieklonym tłumem zrujnowanych akcyjonaryjuszów, przed kryminałem i nędzą. Czujko stracił większą połowę majątku. Trzeba było ratować, co można było i w tym celu pobiegł do barona. Zastał go w biurze banku budowlanego i zdziwił się nie mało, widząc go spokojnym a nawet w dobrym humorze, pomimo, że akcyje banku, którego był dyrektorem, spadły w przeciągu dni kilku o 82 guldeny. Czujko był pewny, że się nagle podniosły i zapytał o to barona.
— Nie, nie podniosły się, — odrzekł tenże z największą flegmą, — owszem dziś spadły znowu o dziesięć.
— I ciebie baronie to cieszy?
— Tak. Bo to nas może ocalić.
— Ocalić? W jaki sposób.
— Bardzo prosty. Akcyje spadły do bezprzykładnie nizkiéj ceny. Strata nasza wynosi w przeciągu tych kilku dni trzy milijony pięć kroć, a ogólna wartość naszych akcyj podług dzisiejszego kursu jest nie całe sześć milijonów.
— Wiem o tém i dla tego sprzedałem te akcyje.
— Po jakiéj cenie?
— Po 63.
— Straciłeś więc pan na każdéj akcyji po ośmdziesiąt dwa.
— Lepiéj, niż stracić wszystko. Dziś akcyje dają na 40.
— Jutro spadną jeszcze bardziéj. Jak tak daléj pójdzie, mogą dojść do 20. Wtedy będziemy je kupowali, bo podnieść się przecież muszą, a choćby podniosły się tylko do 100, (a to można także przypuścić), wtedy straty nasze są pokryte zupełnie. Na tém obliczeniu bardzo prostém, oparłem nasz rachunek i dla tego nie smucę się obecnym stanem.
Operacyja ta wydawała się Czujce bardzo logiczną. Spadek papiérów nie mógł trwać ciągle. Było to chwilowe wstrząśnienie, które spowodowało upadek słabszych firm, te zaś, które będą miały możność przetrzymać katastrofę, muszą wyjść obronną ręką. Nadzieja ratunku rozjaśniła mu zafrasowany umysł. Gdyby tylko można przetrzymać kryzys i pójść za radą barona, a mógłby nie tylko być ocalonym, ale zarobić jeszcze na spadku papiérów. Szło tylko o to, aby ich zakupić jak największą ilość, gdy dojdą do minimum, bo wtedy tylko możnaby mieć nadzieję odbicia strat poniesionych, a tu tymczasém gotówka jego wynosiła zaledwie dwadzieścia trzy tysięcy guldenów.
Z kłopotu tego zwierzył się bankierowi i prosił go o radę. Ta prośba podobno równała się delikatnemu przymówieniu się o pożyczkę. Goldberg nie był od tego, zadał tylko zahypotekowania pożyczki na Zagajowie, a że ten już był własnością syna, więc podpis i zezwolenie jego było konieczném. Czujko ani na chwilę nie wątpił, że nie będzie miał w tym względzie żadnych trudności i obiecał za tydzień wrócić do Wiednia z żądaną gwarancyją. Tyle czasu wydawało mu się dostateczném do uzyskania podpisu syna i zalegalizowania go w hipotece. Nie przewidział, że syn stanowić tu będzie nieprzełamaną przeszkodę. Gdy ojciec przedstawił mu całą sprawę, ruszył obojętnie ramionami i oświadczył stanowczo, że nie może ryzykować swojego majątku na tak awanturnicze i niepewne spekulacyje. Dał nawet dość wyraźnie ojcu do zrozumienia, że i tak już dosyć czuje się pokrzywdzonym, odziedziczając po ojcu tak skromną posiadłość i nie myśli wcale narażać się na utratę téj odrobiny.
Ojciec z przerażającém zdziwieniem słuchał tych argumentów syna, nie mógł im odmówić logiki i słuszności, a jednak ta ich nieubłagana, zimna logika mrozem go przejmowała. Własne jego zasady, które wpajał w syna, odbiły się w tych argumentach karykaturalnie, niby w potłuczoném zwierciadle i wyszczerzały mu się szyderczo. On sam uczył syna, żeby w stosunkach z ludźmi na pierwszém miejscu kładł interes, żeby się rachował z każdą okolicznością w życiu i nie robił żadnych ustępstw z własnych korzyści na rzecz cudzą; ale ucząc go tego nie przypuszczał, że syn będzie kiedyś na nim robił praktyczny egzamin z podobnych nauk i ten wyrachowany spekulant, dla którego cyfra i rozum były wszystkiém, czuł się boleśnie dotknięty tém, że w słowach syna był rozum, tylko rozum, a serca ani odrobiny dopatrzéć nie mógł. Duma nie pozwalała mu uniżać się do prośby i nie poruszał więcéj téj kwestyji.
Za to w inną stronę skierował starania swoje t. j. do żony. Testamentem rodziców pani Julija miała zagwarantowaną pewną sumę na jakiéjś realności, od któréj pobierała procenty na swoje przyjemności. Była to niezbyt wielka suma piętnastu tysięcy guldenów, ale dla Czujki przyciśnionego potrzebą, każdy kapitał był pożądanym, bo zapewniał mu korzyści, które miały wynagrodzić choć w części jego straty, i dla tego udał się do żony, celem wypożyczenia od niéj tego kapitału na czas jakiś. Wytłomaczył jéj, że jest to w wspólnym ich interesie ratować zagrożony majątek wszelkiemi sposobami, gdyż w razie, gdyby on upadł, ruina ta da się i jéj uczuć.
— Kapitalik twój — mówił — nie zapewni ci utrzymania, przynajmniéj nie zapewni ci tych wygód, jakich sobie teraz pozwalać możesz, gdy tymczasém użyty przezemnie, może ocalić nas od zguby, utrzymać nadal na téj stopie, na jakiéj teraz żyjemy, a nawet uczynić bogatszymi.
Argumenty swoje popiérał cyframi, wyłożył jéj prawie cały plan operacyji finansowéj, którą myślał się ratować, — ale żona przerwała mu w połowie znudzona i rzekła:
— Mój drogi, nie męcz mnie. Nie mam ani zdrowia, ani głowy do szukania takich rzeczy. To rzecz mego adwokata. Napiszę do niego, to jest każę napisać, a jeżeli on się zgodzi, ja nie będę miała nic przeciwko temu.
Odpowiedzią tą zamknęła usta mężowi. Nie było co dłużéj gadać. I żona robiła bardzo logicznie i rozsądnie, że nie chciała sama rozstrzygać w sprawie na któréj się nie znała, a jednak Czujko nie mógł się opędzić przykremu uczuciu, gdy pomyślał, że żona większe zaufanie miała do adwokata, niż do niego. Nie mógł jéj nawet tego poczytać za winę, bo nigdy nie starał się o zdobycie sobie jéj zaufania, przywiązania. Obojętność jéj była wynikiem jego własnego postępowania. Czyny jego zwracały się tylko ostrzem ku niemu i raniły serce. Po bolu poznał, że je ma i że ono miało także pewne wymagania od ludzi nie objęte cyfrą, ni rozumem. Wśród opałów jakie przebywał, serce zaczęło łaknąć, a nie miał czém ugasić budzącego się pragnienia, bo sam powysuszał wszystkie źródła ożywcze. Trzeba było z rezygnacyją i w milczeniu cierpiéć i czekać. Czekał na odpowiedź adwokata. Nadeszła ale odmowna. Adwokat oświadczył mu w imieniu swojéj klijentki, że znając smutny stan interesów jego, nie tylko nie może zezwolić na naruszenie majątku pani Julji, ale nawet uważał za konieczne porobić pewne kroki, celem zabezpieczenia lepszego téj sumy od nieprawnych pożyczek i pretensyji. List ten odebrał ostatnią nadzieję Czujce, nie mówiąc już o tém, że go upokarzał mocno.
A tymczasém przychodził jeden po drugim telegram z Wiednia donoszący o coraz większym spadku akcyji banku budowlanego. Przedostatni brzmiał: „Akcyje stoją 25. Jest to zdaniem mojém, minimum. Czy kupować?“ Potém nastąpił drugi w tych słowach: „Najwyższy czas kupowania. Niezadługo może już być późno. Akcyje się podnoszą. Dziś stoją już 28.“
Czujko walczył ze sobą nie wiedząc co robić. Wreszcie zdecydował się na krok rozpaczliwy; był to krok zrujnowanego gracza, który cały majątek hazarduje na los szczęścia, i posłał do Wiednia ostatnie dwadzieścia trzy tysiące z poleceniem zakupienia za te pieniądze akcyj banku. Zanim pieniądze te doszły na miejsce, akcyje podniosły się podpędzone sztucznie w górę na 60. Goldberg potajemnie kupił blizko czterysta akcyji na rzecz Czujki. Po kilku dniach spadły znowu na trzydzieści i odtąd co dzień spadały z niesłychaną szybkością, aż doszły do bajecznie minimalnéj ceny — 5 guldenów. Przestano nawet notować je na giełdzie. Kiedy o tém wiadomość doszła do Czujki, upadł zupełnie na duchu. Widział, że nie ma już dla niego ratunku. Rozpacz go ogarnęła, życie straciło dla niego wartość, gdy stracił to, co stanowiło w jego oczach główny cel życia i środek. Bez wahania więc zdecydował się na samobójstwo. Zamiar ten powziął całkiem na zimno i z klasycznym spokojem zabrał się do wykonania go. Powypróżniał najprzód wszystkie szuflady biurka, niechcąc, aby zostały po nim ślady jego planów i pomysłów nie ziszczonych i różne tajemnice jego życia. Między innémi dobył jeden dokument, któremu się dłużéj przypatrywał i wahał się, czy go wrzucić w ogień, który pochłonął już inne papiéry. Był to arkusz złożony we dwoje, pożółkły i obtargany po brzegach, — a zawierał świadectwo ślubu brata jego Kaźmierza z cyganką. — Dziwna rzecz, że dokument ten tak ważny, na którego zniszczeniu tyle mu zależało, dotąd zachował się nienaruszony. Czujko sam nie umiał sobie wytłomaczyć, dla czego aż dotąd zatrzymał tak niebezpieczny dowód szkaradnego czynu jakiego się dopuścił. Usprawiedliwiał się wprawdzie przed sobą samym zawsze tém, że brata jego w czasie umysłowego rozstroju namówiono podstępnie do zawarcia tego nierostropnego związku, że więc dla honoru rodziny Czujków musiał naprawić to złe i usunąć dokument ślubu z ksiąg kościelnych. A jednak mimo to, nie miał odwagi zniszczyć tego dokumentu. Trzeba bowiém tu dodać dla objaśnienia tego wahania się, że cyganka dowiedziawszy się o zniknięciu aktu ślubnego i oskarzając głośno jego o ten czyn, rzuciła w chwili rozpaczy i wściekłości przekleństwo na niego w słowach: „bodaj on tak marnie zniszczał jak ten papiér.“ Ktoś Czujce doniósł był o tém. Rozśmiał się z téj groźby pogardliwie, a jednak mimo to, ile razy zabiérał się do zniszczenia tych papiérów, zawsze słowa cyganki przychodziły mu na myśl i znalazł się zawsze jakiś powód, dla którego wykonanie zamiaru odkładał na późniéj. Nie przyznawał się przed sobą samym, że to obawa zabobonna wstrzymuje go, łudził się, że ma inne wcale do tego powody, a w rzeczy saméj ten powód był właściwym.
Dziś w chwili powzięcia stanowczéj myśli zakończenia życia, groźba cyganki przestała być straszną dla niego, to téż z zimną krwią zabrał się do zniszczenia aktu. Przedtém jeszcze odczytał go cały. Wśród czytania przyszła mu myśl, czy warto było plamić się tak brudnym czynem, aby przyjść do posiadania majątku, z którego teraz nic mu nie pozostało, prócz zgryzoty i smutnego rozczarowania względem własnego syna. W postępku tym widział teraz szyderczy odwet moralnych potęg, które pogwałcił. Z przykrym, cierpkim uśmiechem patrzał czas jakiś w pożółkły papiér; potém zmiął go w dłoni, chciał dotknąć do płomienia, gdy wtém drzwi się otwarły i w nich ukazał się Teodor. Czujko na szelest otwiéranych drzwi odwrócił się i ujrzawszy stojącego — cofnął się przerażony — i krzyknąwszy: Kaźmierz — upadł bez zmysłów na podłogę.
Teodor bowiem rysami przypominał bardzo ojca, nie wtedy, kiedy ten zamieszkał był w Zagajowie po śmierci ciotki, ale gdy był jeszcze młodym chłopcem w domu rodziców. Był nawet portret jego z tych czasów, przypominający bardzo Teodora. Portret jednak Czujko kazał zdjąć i wynieść na strych, bo zawsze przykre w nim budził wspomnienia, a może i wyrzuty sumienia. Można sobie więc wyobrazić, jak go przerazić musiało zjawienie się Teodora, który zrobił na nim takie wrażenie, jakby portret brata wyszedł z ram obrazu i stanął przed nim. Zjawisko to tém więcéj oddziałało na niego, że znajdował się w téj chwili w niezwykłém usposobieniu, w gorączkowym nastroju.
Teodor i Kowalski, który niebawem po nim wszedł do pokoju, zajęli się cuceniem nieprzytomnego. Otworzył oczy, ale ujrzawszy nad sobą pochylonego Teodora zamknął je znowu z przestrachem, począł drzéć jak w febrze i bełkotał niewyraźnie:
— A, przyszedłeś? Przyszedłeś upomnieć się o swoje. W sam czas — w sam czas. Masz, co twoje.
Przy tych słowach wetknął mu w rękę papiér, który dotąd trzymał w dłoni.
— Masz — mówił — możesz mnie wpakować teraz do kryminału — i mnie, i jego, i wszystkich, którzy korzystali z téj kradzieży. Weź ten papiér — on pali moje sumienie, on sprowadził mi nieszczęście. — Masz i nie oszczędzaj nikogo. My wszyscy winni — rozumiész wszyscy — nawet on.
Z trudnością udało się Kowalskiemu uspokoić fantazyjującego coraz więcéj Czujkę i przywołać go do przytomności. Wezwano służbę pałacową, zaniesiono chorego na łóżko i posłano po doktora.
Kiedy ten nadjechał, Czujko już całkiem przyszedł do siebie, ale czuł się mocno osłabiony i mowę miał utrudnioną. Doktór zalecił mu spokój i chronienie się od wszelkich wzruszeń, gdyż takowe mogłyby sprowadzić powtórny atak apoplektyczny, który mógłby być bardzo niebezpieczny. Teodor słysząc to zdanie doktora, cofnął się dyskretnie z pokoju wraz z Kowalskim, nie będąc spostrzeżony przez stryja i niebawem opuścił pałac.
Miał nawet zamiar całkiem zaniechać dochodzenia praw swoich, by nie wywołać brudów rodzinnych przed kratki sądowe — i opuścić te okolice, kiedy jednego dnia służący Czujki przyszedł do niego z wezwaniem do pana, aby stawił się w pałacu. Teodor udał się tam posłuszny woli stryja. Zastał go już znacznie lepiéj, siedzącego w krześle przy oknie.
Jakkolwiek Czujko przygotowany był na jego przyjście, jednak na widok wchodzącego uczuł pewne wzruszenie, które okazało się lekkiém zarumienieniem żółtéj twarzy jego. — Wskazał przybyłemu krzesło i odezwał się łagodnie:
— Wezwałem pana, aby go przeprosić za znalezienie się moje podczas pańskiego wejścia do tego pokoju przed kilkoma dniami, i wytłumaczyć mu się z tego. Twarz pańska przypomniała mi żywo człowieka, z którym dawniej byłem w blizkich stosunkach.
— Pańskiego brata zapewne, a mego ojca.
Czujko
poruszył się znowu niespokojnie na krześle i spojrzał z przestrachem na mówiącego.
— A więc pan rzeczywiście jesteś synem Kazimierza? Jakież masz pan na to dowody?
— Metrykę moją, świadectwo ślubu moich rodziców, testament mego ojca i list jego — a i tę pieczęć — dodał przypomniawszy sobie i pokazując Czujce pieczątkę z krwawnika zawieszoną na piersiach.
Czujko dotknął się drżącemi rękami krwawnika, obejrzał go i rzekł.
— Tak, wątpić trudno, masz pan wszystko, co potrzeba, aby nas potępić i zgubić. Do tego jeszcze musisz pan mieć jeszcze owe kartki z ksiąg kościelnych, które mi zginęły z pokoju przed kilkoma dniami.
Teodor zarumienił się z oburzenia i odrzekł z godnością:
— Sądziłem, że pan mi je oddałeś ze świadomością i własną wolą, jako moją własność.
— Więc sam je panu dałem? W takim razie nie mam do pana żadnéj urazy.
Spuścił głowę na piersi i milczał chwilę, czekając zapewne, co mu powie bratanek. Ale ten milczał uparcie. Miał może ochotę rzucić się na piersi stryjowi, przywitać go serdecznie; ale zimny spokój starego, którego charakter znał już z opinii, wstrzymywał go od tego. Bał się zimnego przyjęcia i nie chciał wydawać się śmiesznym z tym wybuchem czułości, która rozmiękczała mu serce.
— Czy przedsięwziąłeś pan już przeciw nam kroki sądowe? — spytał po chwili Czujko podnosząc głowę.
— Nie — odrzekł krótko, a ze szczerością Teodor.
— Nie? A co pana wstrzymuje?
— Nie chciałbym nazwiska ojca mego szargać po sądach i uwłaczać tém jego pamięci. A nadto idzie mi o to, aby oszczędzić honor naszéj rodziny. Sądzę, że będziemy mogli ułożyć się zgodnie, aby nikt nie był pokrzywdzony.
— Chcesz się pan godzić. A jeżeli z naszéj strony nie znajdziesz pan chęci do zgody?
— To i tak nie wywlokę téj sprawy przed kratki sądowe — i zrzeknę się wszystkiego. Jestem młody, pracować mogę i zapracuję sobie na kawałek chleba.
Czujko spojrzał na młodzieńca, mówiącego te słowa bez napuszystości, tonem prostym i szczerym. — Stary miał łzy w oczach.
Dawniéj możeby ruszył ramionami nad taką niepraktyczną szlachetnością, nazwał ją nierozsądkiem; ale Czujko nie był już ten sam co dawniéj. Przebyta katastrofa, zajście z synem, zmieniły go wiele, a ostatni napad apoplektyczny osłabił trochę jego władze umysłowe, rozmiękczył go i zrobił skłonnym do sercowych wrażeń. Wyciągnął rękę do Teodora i rzekł miękkim głosem.
— Podaj mi rękę młodzieńcze. Jesteś zacny i szlachetny człowiek.
Teodor nie mógł być już dłużéj panem siebie; zapomniał, że ma przed sobą człowieka, który ciężką krzywdę wyrządził jego ojcu i matce, pamiętał tylko, że to brat ojca jego. Związek krwi odezwał się w nim z całą mocą. Rzucił się do nóg Czujce i całując go ze łzami wołał.
— O, drogi mój stryju!
Stary Czujko trząsł się cały ze wzruszenia, gładził drżącemi rękami głowę Teodora, tulił go do siebie i płakał.
— Słuchaj mnie — mówił — zawiniłem ciężko przeciw twemu ojcu, przeciw tobie, przeciw wam wszystkim — wiem o tém. Ale nie sama żądza zysku powodowała mną, — przysięgam ci, że nie.
— Dla téj idei, dla któréj poświęciłem szczęście rodzinne, stosunki z ludźmi, własne przyjemności — dla téj saméj idei poświęciłem brata, pokrzywdziłem was wszystkich. Usiądź i posłuchaj — abyś nie sądził mnie gorszym, niż jestem.
Tu zaczerpnął, zmęczony, powietrza i po chwili mówił daléj, trzymając rękę Teodora w swoich dłoniach:
— Powodowany ambicyją, marzyłem zawsze o wielkich czynach, o czemś takiém, co nazwisku mojemu zapewniłoby nieśmiertelność. W czasie kiedym wchodził w świat, oręż spoczywał w pochwie, stosunki polityczne nie dawały wojennemu rzemiosłu pola do popisu. Ale na polu ekonomiczném, przemysłowém wrzała walka w całéj pełni. Rzuciłem się z zapałem na to pole, które u nas bardziéj niż gdziekolwiek leżało odłogiem; uśmiechała mi się nadzieja, że będę jednym z piérwszych w naszym kraju pod tym względem i w dziejach naszego przemysłu chlubną znajdę dla siebie kartę. Być może, iż więcéj duma, niż miłość kraju wiodła mnie do tego; ale bądź co bądź nie była to ani brudna ani nieszlachetna duma. Oddałem się duszą i ciałem urzeczywistnieniu téj myśli i wszystko straciłem na jéj usługi. Chciałem iść na przebój do urzeczywistnienia téj idei. Badając stosunki ludzi, wśród których działać miałem, przyszedłem do tego przekonania, że kardynalną naszą wadą, która udaremniała u nas wszelkie reformy, prace cywilizacyjne, a nawet stała się powodem naszego zubożenia i upadku, była zbytnia serdeczność, miękkość. Chciałem być wolny od téj słabości. W walce o byt zwycięża, rozumowałem sobie, ten, który ma większe warunki bytu i jest silniejszym. Wszystko więc, co działalność moją osłabiać mogło, stać się przeszkodą do urzeczywistnienia mych planów, — odrzucałem na bok. Ze skrupulatnością matematyczną obliczałem się z ludźmi i okolicznościami, uwzględniając li tylko własny interes i bez namysłu poświęcałem wszystko na pastwę temu molochowi, który był mojém jedyném bóstwem. I twój ojciec padł ofiarą dla tych samych powodów. Mając na oku tylko urzeczywistnienie moich ambitnych zamiarów, nie wahałem się użyć nawet niedozwolonych zwykłą moralnością środków, do zdobycia sobie jego majątku, aby mieć jak najwięcéj środków do działania na polu moich przedsięwzięć. W walce o byt słabsi ustąpić muszą — a kosztem ich odżywiać się i utrzymywać musi gatunek silniejszy. Tém rozumowaniem usprawiedliwiałem wszystkie moje czynności. Zapomniałem tylko o tém, że siły nie stanowią wyłącznie potęgi materyjalne ale i moralne, że w walce o byt nie to co silniejsze, ale co szlachetniejsze zwyciężyć musi. Teraz dopiéro przyszedłem do uznania téj prawdy, opłaciłem bolesném doświadczeniem naukę. Idąc przebojem na oślep do jednego, wytkniętego celu, — druzgotałem wszystko po drodze, co mi stało na zawadzie, rodzinne stosunki, przyjaźń, uczciwość, — to téż dziś, kiedy upadłem, pusto koło mnie. Nie ma nikogo, przy kim by serce pokrzepić się mogło. Pogwałcone uczucia ludzkie niszczą się teraz na mnie z całą nieubłaganą zaciętością, uciekają przedemną, kiedy odwołuję się do ich litości. Ha, stało się — rzekł smutniejąc nagle — narzekania na nic się nie przydadzą. Trzeba przynajmniéj naprawić to, co można. Majątek, który zabrałem nieuczciwie oddam ci w całości.
— Ależ stryju, ja tego nie żądam — zaprotestował żywo Teodor — część jakaś wystarczy mi.
— Wolno ci będzie potém zrobić z tém co ci się podoba, — odrzekł szorstko nieco Czujko — wyznaczyć nam jakąś część tytułem jałmużny za gospodarowanie w twoim majątku — ale moim obowiązkiem oddać ci ten majątek w całości, nie chcę już mieć dłużéj na sumieniu twojéj krzywdy.
Niedługo potém Teodor, stosując się do życzenia stryja, zostawił go w spokoju i wrócił do baraku, gdzie Kowalskiemu opowiedział ze szczegółami całą powyższą rozmowę. W kilka dni potém otrzymał zawiadomienie od notaryjusza, że testament Edwarda Czujki, przyznający jemu dziedzictwo Zagajowa i unieważniający wszelkie poprzednie zapisy, złożonym został w kancelaryi notaryjalnéj.
W tym czasie powrócił Walery do domu. Zapewne i jego musiał uwiadomić ojciec o treści testamentu; prawdopodobnie przyjść musiało z tego powodu do gwałtownéj sceny między synem a ojcem, — i podobna emocyja nie bardzo korzystnie wpłynęła na osłabiony stan zdrowia starego Czujki, sprowadziło to bowiém powtórny atak, w którym chory cierpieć i żyć przestał.
Walery po pogrzebie zaraz wytoczył skargę do sądu przeciw ważności testamentu, o układach z Teodorem nie chciał słuchać i wyjechał znowu do dóbr barona Goldberga.
Bywał on tam teraz coraz częściéj, coraz wyraźniéj dawał poznać swoje małżeńskie zamiary, bo zauważył, że od jakiegoś czasu nie tylko baron ostygł w grzeczności dla niego ale i panna coraz sztywniéj i chłodniéj go przyjmuje. Walery nie przypuszczał innego powodu, jak tylko, że Goldbergowie zniecierpliwieni są jego niedecyzyją i chcą mu to dać uczuć.
Postanowił tedy wystąpić wyraziściéj. Ta zmiana taktyki jednak nie wiele pomogła, owszém baronostwo jeszcze obojętniéj zachowali się względem niego, szczególniéj ojciec i córka. Walery z przestrachem spostrzegł, że posiadanie milijonów bankierównej nie jest jeszcze tak pewną rzeczą, jak sobie wyobrażał. Mianowicie niepokoił go dziwnie poufały stosunek, jaki zachodził między bankierówną, a młodym buchalterem. Był to Dawid, syn Haby. — Walery z początku mało na to zwracał uwagi; a choć nieraz spotykał go w towarzystwie bankierównéj, to w ogrodzie, to w pokoju, rozmawiającego lub czytającego książki, to jednak przez myśl mu nie przeszło, aby taka podrzędna figura mogła mu przeszkadzać w czém kolwiek, a obecność jego tłómaczył sobie tém, że panna Goldberg używa jego posług, jak się używa lokaja lub innego płatnego człowieka.
Ale wnet miał sposobność przekonać się, że buchalter zajmował w domu bankiera daleko wybitniejsze stanowisko, niż to z początku przypuszczał, a co więcéj sam baron okazywał się nadzwyczaj przychylny dla niego i traktował go, jakby należącego do familii.
Kiedy w interesach bankowych miał wyjeżdżać do Wiednia, odbył przed tém długą jakąś naradę ze swoim buchalterem, a na wyjezdnem polecił jego opiece żonę i córkę. — Walery był właśnie obecny téj scenie i takie preferowanie żydziaka nad niego, ubodło go mocno; zdawało mu się, że on większe już mógłby sobie rościć prawa do takiéj opieki. Dał to nawet do poznania bankierowi przed odjazdem i przy téj sposobności wyjawił mu swoje zamiary. Ale baron delikatnie się wykręcił od dania stanowczéj odpowiedzi tłomacząc się tém, że wśród obecnéj katastrofy giełdowéj, gdy kapitały jego są niepewne, nie może jeszcze nic postanowić względem córki, gdyż nie wie, o ile będzie mógł zabezpieczyć jéj przyszłość.
Walery domyślił się moralnego sensu, to jest, że baron nie jest jeszcze pewny, ile posagu będzie mógł dać córce i każe mu czekać, dopóki nie ureguluje swoich interesów. Uważał to za bardzo słuszne. On także chciał mieć pewność w tym względzie i dla tego zdecydował się czekać, a tymczasem zabezpieczyć sobie na każdy przypadek sympatyję panny, gdyż papa oświadczył mu w konkluzyi swéj odpowiedzi, że upodobanie córki ostatecznie rozstrzygać będzie w sprawie jéj małżeństwa i nie chciałby nigdy narzucać jéj męża wbrew jéj woli.
Po takiém orzeczeniu, pan Walery uważał za stosowne porobić pewne starania celem ujęcia sobie panny. Ale niewdzięczna bankierówna nie umiała dostatecznie oceniać zaszczytu, jaki ją spotykał, pozbawiała się dobrowolnie przyjemności bawienia dostojnego gościa, zostawiała go najczęściéj w towarzystwie matki, a sama wsuwała się do swego pokoju lub szła do ogrodu, gdzie na nią czekał sentymentalny buchalter z tomikiem poezyi Heinego, któremi się wspólnie zachwycali.
To już zaczęło niecierpliwić na dobre Walerego. Nie był wcale zazdrosnym, nie szło mu nawet o obrażoną miłość własną, że musiał rywalizować z żydowskim elegantem; ale mu szło poprostu o to, aby taka świetna partyja nie wymknęła mu się z ręki.
Zdecydował się więc użyć wszystkiego dla pozyskania sobie serca milijonowéj Rebeki, jak nazywał żartem bankierównę. Postanowił być czułym jak Romeo, sentymentalnym jak stara panna, nawet zazdrosnym jak Otello. Finansowe jego położenie, zachwiany kredyt, wymagały od niego takiéj ofiary. Uzbrojony w takie postanowienie, wyjechał z domu po pogrzebie ojca, ślubując sobie, że nie wróci, dopóki nie skłoni bankierównéj do stanowczego słowa.
I kto wié, czyby mu się ten atak nie był udał, bo panna Adela była amatorką szumnych frazesów miłosnych; gdyby nie to, że pewnego dnia nadeszła z Wiednia wiadomość o uwięzieniu Goldberga.
W parę dni potém dzienniki przyniosły bliższe szczegóły tego uwięzienia, a mianowicie doniosły, że baron Goldberg wraz z innymi dyrektorami banku budowlanego, został uwięzionym: że prokuratoryja państwa wytoczyła mu proces o oszustwo i położyła areszt na jego majątku ruchomym i nieruchomym.
Pan Walery po przeczytaniu tego artykułu, uczuł nagle pilną potrzebę wyjazdu do domu i spakowawszy w kuferek rzeczy, nie wygłoszone frazesa miłosne i swój afekt do bankierównej — wrócił do Zagajowa.
Było to jedyne teraz jego asylum, ostatni punkt oparcia. To téż postanowił bronić go zajadle przeciw uroszczonym pretensyjom oszustów, jak nazywał Kowalskich.




VII.
Niespodziewana pomoc.

Była już późna jesień, a do tego słotna i zimna.
Szare niebo, czarne role, błotniste drogi brzydki dawały widok. Północny wiatr zdzierał z namiętnością z drzew resztki zwiędłych liści, jak starcy szatę z ramion Zuzanny. Lasy stawały się coraz przejrzystsze i tylko świerki ciemną zielonością ożywiały ich spustoszone wnętrza.
W jednym z takich lasów, ciągnącym się na parę mil wzdłuż gościńca, spoczywała jednego dnia banda cyganów. Odarte ich namioty, brudne i zabłocone odzienie harmonizowało całkiem ze szkieletami nagich drzew, ołowianém niebem i czarną ziemią. Przed jedną szatrą, pod kociołkiem, wiszącym na żelaznym drążku, palił się nieduży ogień, a przy nim leżał jakiś młody cygan, ale wychudły tak, że kości sterczały, jak w worku, przez brunatną skórę. Leżał z oczami przymkniętemi, ciężko oddychając, a za każdym oddechem grało mu w piersiach jak w pustym garnku. Czasem silny kaszel wstrząsał nim gwałtownie. Wtedy spluwał i klął.
Obok niego siedziała w kuczki stara cyganka i naprawiała starą odzież, zszywając łatę, do łaty. Czasami, gdy młody cygan zbyt męczył się kaszlem, wstawała i podawała mu od ognia garnek z jakimś napojem, który on chciwie połykał, a potém wracała na swoje miejsce i szyła, albo mieszała w kociołku strawę. Gotowała w nim biesiadę dla cygańskiego taboru, który wyruszył na żebry do wsi okolicznych i niebawém miał powrócić. Ani cygan, ani cyganka nie mówili nic do siebie. Ona sfałdowała w zamyśleniu pomarszczone od starości usta i z zachmurzoną twarzą szyła, on — to zamykał oczy, to je wodził wywrócone w górę, gdy w znak leżał, po nagich konarach drzew, którémi wiatr szamotał nad nim.
Po jakimś jednak czasie, cygan podniósł nieco głowę, spojrzał na cygankę i odezwał się ochrypłym głosem:
— Waśko Siłacz nie wraca ze swojemi. Ta to już dobrze z południa.
— Pewnie co tylko ich nie widać. Słychać nawet od wsi szczekanie psów; to pewnie na nich.
Urwało się. Potém znowu cygan zaczął:
Nie wiecie, matko, kiedy Waśko ztąd ruszy?
— Pono jutro, tak mówił kiedyś.
— I daleko?
— On chce aż ku Koszycom, by zdążyć na koński jarmark.
— A kiedy to jarmark w Koszycach?
— Na święty Jędrzej.
— To coś za kilka dni.
— A tak. Dobrze trzeba będzie zbierać nogi, żeby na czas stanąć.
Cygan zakaszlał tak mocno, że zdawało się wnętrzności wykaszle, — aż podniósł się z bolu, a potém upadł zmęczony na ziemię i dyszał ciężko.
Cyganka dołożyła świeżą kupę jałowcu do ognia. Dym kłębami zwijał się pod kociołkiem i gałęzie huczały, paląc się.
W tém coś zaszeleściało między krzakami i za chwilę wbiegła zdyszana młoda cyganeczka z kędzierzawym łebkiem, błyszczącemi oczyma, naga do pasa, odziana tylko potarganą spódniczyną i biegła prosto ku szatrom. — Stara cyganka spojrzała na nią i rzekła:
— A tobie co tak pilno? Co się stało?
Dziewczyna pobiegła ku niéj zadyszana i ledwie mogła wymówić jedno słowo:
— Żandarmi!
Cyganka zerwała się jak oparzona, rzuciła robotę na ziemię, wpadła do jednéj szatry, chwyciła jakieś zawiniątko i uciekła z niem w las. Stało się to tak szybko, że nim cygan miał czas oczy otworzyć, już śladu cyganki nie było w około. Biegła ona przez zawiłe moczary leśne, spruchniałe drzewa, by ile możności być najdaléj od szatry cygańskiéj i od żandarmów. Gdzie las był gęstszy, tam stawała, rozglądała się, gdzieby można bezpiecznie się ukryć, ale jakoś nigdzie nie czuła się dość bezpieczną, bo szła coraz daléj. Lada odgłos siekiery drwala, turkot dolatujący z gościńca, lub szczekanie psa; wystraszało ją z obranéj kryjówki, bo przekonywało, że nie dość jeszcze oddaliła się od ludzi. Wystraszony jéj wzrok robił ją podobną do ściganéj zwierzyny.
Dopiéro nad wieczorem samym zatrzymała się w niedostępnéj gąszczy, otoczonéj moczarami, zawalonéj kłodami pruchniejących drzew. Tu już nawet psu trudno było wytropić ją. Cyganka umiała obierać sobie bezpieczne schronienia. Przyszła ona pod tym względem do ogromnéj wprawy, bo nie pierwszy to raz przychodziło jéj kryć się tak przed żandarmami.
Czytelnicy może domyślili się, kto była owa cyganka? Tak jest, to była nasza dawna znajoma, — cyganka z Zagajowa. Kryjąc się przed okiem sprawiedliwości z obawy kryminału, przyłączała się do różnych band cygańskich włóczących się po kraju. Ale nigdzie nie zabawiła długo, bo skoro tylko zmiarkowała, że żandarmi są już na tropie gdzie i przy któréj bandzie przybywa, uciekała do innéj.
Rzeczywiście stacyje żandarmskie coraz nowe dostawały polecenia odszukania włóczącéj się cyganki. Polecenia te wychodziły już teraz za staraniem Teodora, który chciał koniecznie odszukać matkę i zapewnić jéj spokojne życie. Cyganka ani nie przypuszczała, że tu idzie o jéj spokój i szczęście i jak zwierzyna przed psami, tak ona uciekała przed obławą żandarmów po różnych miejscach się chowając. Była nawet aż pod Temeszwarem i koło Dalmackiéj granicy. Stary Łaś nie wytrzymał już takiéj włóczęgi, choć sterane nogi krzepił coraz większemi haustami wódki. Zapił się na śmierć i koło Dalmackiéj granicy położył sterane kości na wieczny odpoczynek. Cyganka uciekała daléj.
Ale i jéj ta bezustanna włóczęga, połączona z ciągłą trwogą już zaczęła dokuczać. Siedząc tyle lat na gruncie, odwykła była już od cygańskiego życia, a lubo czasem puszczała się na włóczęgę, to na krótko i wtedy więcéj zażywała przyjemności niż niewygód, włóczęga jéj była rodzajem przyjemnéj wycieczki, po któréj wracała do swego legowiska. Do tego jeszcze wtedy była młoda, piękna, każdy cygański tabor pysznił się nią, z należytém uszanowaniem ceniąc jéj urodę, spryt i znajomość świata. To téż gdziekolwiek się pokazała przyjmowano ją z uciechą, oddawano najlepszą szatrę, sadzano na najwygodniejszém miejscu na wozie. Ubierała się strojnie, umiała zalotnie rzucać oczy na panów, co zwiedzali obozowiska cygańskie, wróżyć paniom, bawić dzieci, miała więc powodzenie na każdym jarmarku i odpuście. To powodzenie zepsuło ją i wyciągało często z domu. Pobyt między cyganami liczyła do najprzyjemniejszych chwil życia. Szatra cygańska była dla niéj areną, na któréj pokazywała się publicznie; to téż wspominała o niéj jak żołnierz o obozowém życiu, jak artysta o sławie o tryumfach swoich.
Ale teraz położenie się zmieniło. Ona była już stara, — nie własna fantazyja, ale potrzeba pchała ja do włóczęgi, — w szatrach cierpiano ją tylko, trzymano z łaski, bo nawet zarabiać na siebie nie mogła po wsiach z obawy, by jéj żandarmi gdzie nie przydybali i nie pochwycili. To téż nic dziwnego, że ta ciągła włóczęga wśród niewygód, w poteraniu, poniewierce, zaczęła jéj już ciężyć, zbliżająca się zima przestraszała ją, niedowierzała sobie czy wytrzyma w ostre mrozy w cygańskiéj szatrze, zanadto już odwykła od tego, wydelikaciła się długiém życiem pod strzechą. Nieraz przychodziło jéj już na myśl, czy nielepiejby było zaprzestać tego ciągłego uciekania pełnego niepokoju i oddać się w ręce żandarmów; odsiedziéć choćby parę lat w kryminale, a potém być spokojną. Ale znowu gdy pomyślała, że trzeba będzie parę lat przesiedzieć w zamknięciu, nie widzieć zielonych lasów, szerokiego nieba — to strasznie się jéj robiło na wspomnienie. Kilka razy na krótki czas tylko zamykano ją za różne przestępstwa, a to jéj wystarczyło by z przestrachem myślała o tém. Sama myśl o tém dusiła ją jak zmora — przyzwyczajona do wolności, drżała przed zamknięciem. A oprócz tego, szło jéj jeszcze o to, by nie pozwoliła tryumfować dziedzicowi. Dla niego pochwycenie cyganki byłoby niemałą radością. Cyganka nie chciała mu sprawić téj radości, choćby jéj przyszło zginąć marnie gdzie w lesie. W miarę im cięższém stawało się jéj życie, tém bardziéj zwiększała się nienawiść do Czujki, bo jego uważała jako jedynego sprawcę swego nieszczęścia i nieraz przemyśliwała w jakiby sposób zemścić się nad nim. I teraz, gdy skulona siedziała w ciemnéj nocy, obrabiała w myśli najrozmaitsze plany zemsty. To było najmilsze dla niéj zajęcie. W marzeniach swoich pastwiła się z dziką radością nad prześladowcą swoim, zadawała mu wszelkiego rodzaju męczarnie, na jakie tylko fantazyja jéj zdobyć się mogła. Zwykle kończyło się na marzeniach, bo nie miała siły, ani sposobu urzeczywistnienia ich. Ale teraz już na seryjo rozmyślała w jakiby sposób pomścić się na dziedzicu. Ofiarowała już na to własne życie, byle przed śmiercią zadowolić zemstę. Szło tylko o to, aby cios był niechybny, aby nie narażała się daremnie. Miała ona jeden taki plan pewny; ale wykonanie go było trudne. Trzeba było dostać się do dworu w Zagajowie, a to było dla niéj niepodobne. We dnie nie puściliby jéj ludzie, w nocy psy, które bardziéj jeszcze niż ludzie rzucały się nieraz na nią. Można było psy otruć, ale to ostrzegłoby mieszkańców i zdwoiło ich ostrożność. Cyganka łamała sobie głowę nad tém i nic wymyśleć nie mogła. Ostatecznie jednak, zdecydowała się bądź co bądź porzucić już cygański żywot i oddać choćby życie za życie, byle się zemścić.
Z tą myślą przebudziła się rano. Przetarła oczy zaropiałe, wzięła zawiniątko z ziemi i poszła ku obozowisku cyganów, kierując się więcéj instynktem niż wzrokiem, bo gęsta mgła nie pozwalała widziéć przed sobą. Chciała dostać się do cyganów, dowiedziéć się czy żandarmi byli, gdzie poszli — i stosownie do tego obrać dla siebie kierunek drogi, którędy dostaćby się mogła do Zagajowa. Pomimo że szła raźno, niesporo jéj drogi ubywało, bo ziemia była rozmiękła i oślizgła od wilgoci, zwalone drzewa tamowały przejście, trzeba je było przełazić lub obchodzić, do tego jeszcze musiała postępować ostrożnie, przystawać i nadsłuchiwać, by nie wpaść w zasadzkę. To ją męczyło niemało i opóźniało w pochodzie, a osłabione starością i przestrachem nogi także nie małą były w tém przeszkodzą. Szła tak godzin parę potykając się, upadając często i gramoląc się przez rożne przeszkody. Kiedy już uszła tyle drogi, że jéj się zdawało, iż nie daleko być musi od obozowiska cyganów, zwolniła chód a zdwoiła ostrożność. Postępowała jak kot skradający się, rzucając bacznie na wszystkie strony niespokojne spojrzenia. Tak postępując, ujrzała naraz za drzewem, przez mgłę, jakąś postać ludzką, która rękami i nogami dziwne wyprawiała ruchy, jak pajac na sznurku. Cyganka zlękniona przycupnęła za drzewem i czekała, aż człowiek ów ją minie; wydawało się bowiém z ruchów jego, jakoby prędko biegł. Gdy jednak nikt się nie zbliżał, ośmieliła się wychylić głowę i spojrzała znowu w to samo miejsce. Człowiek ów stał już nieruchomy, jak pień. Zdziwiło ją tylko, że stał tak wysoko, iż głową dotykał prawie gałęzi. Trzeba było nieludzkiego wzrostu na taką wysokość; cyganka podsunęła się bliżéj, by lepiéj rozpoznać to dziwne zjawisko i zobaczyła, że człowiek ów nie dotykał nogami ziemi, ale wisiał w powietrzu. Gdy się jeszcze więcéj zbliżyła, tak że mogła była rozróżnić dobrze brunatne do połowy obnażone ciało, poznała w wisielcu owego młodego cygana, z którym wczoraj siedziała przy ognisku. Krzyknęła przeraźliwie na ten widok. Może być, że wisielec dosłyszał, jeszcze ten krzyk, bo drgnął konwulsyjnie. Cyganka ujrzała tę niewyraźną oznakę życia, wgramoliła się więc z węzełkiem na drzewo i dotąd pracowała rękami i zębami, aż odczepiła postronek od gałęzi. Cygan spadł na ziemię, jak zgniła gruszka — bez znaku życia. Wtedy stara zsunęła się z drzewa, rozpętała powróz, co jeszcze zaciskał szyję i wodą z kałuży poczęła nacierać skronie i pulsa cygana. Długo leżał jak kłoda nieruchomy, nie dając znaku życia. Po jakimś czasie jednak pierś jego obrosła zaczęła powoli falować, nareszcie westchnął i otworzył oczy, — spojrzał osłupiałym wzrokiem na cygankę, na drzewa w koło, potém zachmurzył się, zmarszczył brwi, zaklął niezrozumiale i znowu przymknął oczy w omdleniu. Cyganka przyniosła znowu w garściach wody i mazała nią po twarzy omdlałego. Wstrząsnął się od zimnego dotknięcia jéj ręki, potém odtrącił ją i zabełkotał:
— Po licha, babo przeklęta, przylazłaś tutaj?
— A ty po co się wieszał? hę?
— A co miałem czekać? — Waśko niechciał mnie zabrać, że im tylko ciężarem jestem i zostawił mnie tu na skonanie. Miałem zdychać z głodu, to lepiéj było powiesić się. Co z mego życia przyjdzie mnie lub komu? Wcześniéj czy późniéj i tak trzeba będzie skończyć. Ja się już nie wygrzebię z téj choroby, a kwękać nie chcę.
Cyganka słuchała, w ponurém zamyśleniu mowy jego. Potém rzekła:
— Słuchaj Antko, to tobie życie zbrzydło?
— A no.
— To daruj mnie je?
— Jakto?
— Ano, pożyj jeszcze troszkę, jeżeli nie dla siebie, to dla mnie.
— A wam co z tego przyjdzie? Małoście się to namęczyli ze mną, napielęgnowali. Gdyby nie wy, to Antko dawnoby już nogi wyciągnął. Ja nie chcę was dłużéj męczyć. Na co to się zda?
— A jeżeli się zda?
— Mówcie jaśniéj.
— Słuchaj Antko — mówiła nachylając się nad leżącym, by mógł słyszeć lepiéj, bo mówiła zniżonym głosem — nie zawsze taka ja była stara, brzydka jak teraz. Był czas, że wielcy panowie dobijali się o mnie, a jeden z nich ożenił się nawet ze mną. Miałam wszystkiego po uszy, ptasiego mleka tylko brakowało. Ale był człowiek, co mi zepsuł to szczęście, zabrał dostatki, wygnał na poniewierkę.
— A — i teraz szczuje was żandarmami. Rozumiem. — No cóż daléj?
— Ja mu tego darować nie chcę. Nie skonam spokojnie, póki się nie zemszczę. Ale ja sama nie poradzę mu. Ty mi pomożesz.
— A ja co wam pomódz mogę? Lada dziecko palcem mnie wywróci teraz. Antko nie taki jak był. Ot na to drzewo ledwo się wgramoliłem.
— A jednak ty możesz tu więcéj, niż ja. Ciebie puszczą do pałacu, a mnie nie. A tu tylko o to idzie, żeby się tam dostać.
Przysunęła się do niego bliżéj i mówiła jeszcze ciszéj:
— Widzisz Antko, ja mam sposób, że ani on, ani jego rodzina nie wyjdzie żywa, tylko trzeba, żeby był ktoś, coby ofiarował własne życie, bo i on musiałby zginąć.
— No tak, ale dostałby się najprzód do kryminału za zabicie, to naturalne. Nie, do tego mnie nie namówicie. Ja chcę umrzéć tu w lesie, pod gołém niebem, jak prawdziwy cygan.
— Ja ci dam jeszcze prędszą śmierć, niż na drzewie.
— A to jaką.
— Słyszał ty co o dynamicie?
— No. Alboż mało się tu napatrzyłem, jak skały nim rozsadzano. Djabelska to siła siedzi w takim naboju.
— Otóż widzisz, ja kupiłam sobie od robotników parę takich nabojów. Mam je tu w płachcie. Chowam je dla niego.
— A — rozumiem. — I chcecie żebym to ja zrobił?
— Jeżeli ci życie nie miłe...
Cygan sfałdował usta w zamyśleniu i milczał. — Cyganka nie nagliła o odpowiedź i patrząc na niego czekała spokojnie. Po jakimś czasie cygan odchrząknął i rzekł:
— Czy tak, czy tak umrzeć, jedna śmierć, a nawet prędsza, jak na powrózku. Jeżeli mówicie, że to wam tak potrzebne, — to dobrze. Ale to pójdzie na wasze sumienie?
— Na moje.
— To zgoda.
— Tylko się postarajcie — dodał po chwili — żebym wam nie umarł z głodu.
— Jest tu karczma przy drodze — chodź zawleczemy się tam. Półkwaterek wódki skrzepi cię.
— To się wié, że skrzepi.
Ożywiony tą obietnicą cygan usiłował podnieść się z ziemi, ale mu to z trudnością przychodziło. Cyganka pomagała mu, otuliła nagie jego ramiona łachmanem, wpakowała mu kij sękaty w rękę i popierając podprowadziła za sobą ściéżką ku gościńcowi.
W parę dni potém o wieczornym zmroku para ta cyganów pojawiła się w zaroślach, co czerniły się nad rzeczką za ogrodem pałacu Zagajowskiego. We dworze było już ciemno. Tylko w trzech oknach na piętrze świeciło się.
— To jego okna — rzekła cyganka z szatańską radością. Tam pójdziesz.
— A nuż nie puszczą.
— Puszczą skoro powiész, z czém przychodzisz. Stary radby mnie mieć co prędzéj w swoich rękach. Powiész im, że jestem na Wydartuchach, że wróciłam dzisiaj i skryłam się tam. On wyszle ludzi, a ty tymczasem...
— Ale to wszystko pójdzie na wasze sumienie?
— Na moje, na moje — rzekła ponuro. Tylko idź prędzéj. Ja tu na pagórku będę czekać. Może będziesz mógł ocalić się.
— A mnie to na co? — Już ledwie duch kołacze się we mnie. Czas i na mnie. Bywajcie zdrowi. Żeby wam to na dobre wyszło.
— A zapałki masz?
— To się wié.
To powiedziawszy odszedł obojętnie, jakby szedł na spoczynek zwykły. Cyganka nasłuchiwała chwilę, póki jego stąpanie po żwirówce nie ucichło, potém z niesłychaną zwinnością, jakby jéj lat ubyło, wdrapała się na stromy pagórek, który panował nad okolicą. Pagórek ten przytykał do lasu i stanowił jakby olbrzymi okop jego. Był to ten sam pagórek, na którym kiedyś Kowalski odsłonił Teodorowi tajemnicę jego pochodzenia. Cyganka umieściła się na najwyższym cyplu, utworzonym z głazów obrosłych mchem i wrzosami, przykucnęła i jak tygrysica gotująca się do skoku, czekała z bladą twarzą z roziskrzonym wzrokiem na skutek. Myślą obliczała kroki cygana i mówiła od czasu do czasu urywane słowa.
— Teraz musi być koło karczmy — teraz minął figurę — wchodzi w bramę — może go nie chcą puścić, to by było okropne. — E! nie, — puszczą, puszczą, powie że jest moim wrogiem — to wystarczy, to najlepszy pasport.
W tém ktoś dotknął z tyłu jéj ramienia. Cyganka zatrzęsła się cała ze strachu i odwróciła się, a poznawszy leśniczego, zerwała się i chciała uciekać. Ale Marek silną dłonią przytrzymał ją za ramię i rzekł o ile mógł najłagodniejszym głosem:
— Daj pokój głupia, nie uciekaj, ja ci nic złego nie zrobię — nikt ci tu teraz nic złego nie zrobi. Będzie ci teraz dobrze.
Cyganka spojrzała mu badawczo w twarz i rzekła:
— Ty fałszywcze, chcesz mnie podejść miodowémi słówkami, by mnie jak barana zaprowadzić do dworu. — O! niedoczekanie twoje.
Tu szarpnęła się gwałtownie, próbując się wydostać z jego rąk, ale trzymał ją jak w klészczach i mówił daléj:
— Sama nie wiész, co pleciesz. — Słuchaj.
Chciał jéj mówić coś daléj, ale mu przerwała i grożąc pięściami, wołała:
— Puść mnie, ty psie dworski, bo cię spotka taki koniec jak twego pana. Za moją krzywdę on zginie — słyszysz — zginie, nim ten miesiączek wyjdzie z za lasu, na jedną sągę.
— Ot, gada ci się. On miesiączka nie czekał.
— Jakto? — spytała i zrobiła na niego duże i wystraszone oczy.
— Alboż to nie wcześniéj umarł?
— Umarł?
— Toś nie wiedziała o tém?
— Pierwsze słyszę, — mówiła zapadając w osłupienie ze zdziwienia.
— O! u nas tu wielkie zmiany we dworze. Twój syn powrócił.
— Teodor wrócił? — zawołała z radością, a dzika ponura twarz kobiety od téj radości ożywiła się, rozpromieniała; uczucie matczyne uszlachetniło ją. Więc żyje?
— Żyje i będzie dziedzicem Zagajowa. — Pytał się o was — kazał szukać wszędzie, bo chce was uczcić jak matkę.
— Jak matkę — stara zaczęła głośno szlochać; spazmatyczny płacz rwał jéj piersi, — płakała z radości.
— Więc mówił wam — pytała z niedowierzaniem, że chce widzieć matkę? Nie wstydzi się matki cyganki?
— E! dobry to pan. Nie taki, jak tamci.
— I gdzież on jest? Zaprowadźcie mnie do niego. Niech go zobaczę, — potém już mogę umrzeć, — mówiła wzruszona, drząca, głosem miękkim, rzewnym. Gdzież on jest?
— Tam we dworze, — rzekł leśniczy wskazując na pałac.
Nim miał czas to powiedzieć, cyganka wydała przeraźliwy krzyk, nie ludzki, okropny i z błyskawiczną szybkością rzuciła się ku dworowi na przełaj przez pola i zarośla.
Leśniczy został na miejscu osłupiały, nie mogąc jeszcze wymiarkować, czy cyganka zwaryjowała z radości, czy téż tak jéj pilno było uścisnąć syna. Ale co miał znaczyć ów wrzask okropny? Wrzasnęła tak boleśnie, jakby jéj kto wnętrzności wydzierał. Jeszcze Marek nie rozwiązał sobie tych wątpliwości, gdy na raz błysnęło w pałacu i równocześnie rozległ się huk przeraźliwy, jakby ziemia rozpękła się w tém miejscu. Wstrząśnienie było tak silne, że skała zadrżała i on sam ogłuszony upadł na ziemię. Leżał tak czas długi. Gdy się podniósł, księżyc już był wysoko na niebie i oświecał jasno okolicę. Marek spojrzał ku dworowi z przerażeniem zamiast pałacu zobaczył bezładną kupę gruzów, porozwalane mury, które przerażająco rysowały się na tle seledynowego nieba. Wśród gruzów słychać było jęki, krzyki, nawoływania i ludzie z latarkami uwijali się po téj świeżéj mogile. Marek pospieszył tam.
Zastał już mnóstwo ludzi zajętych odgrzebywaniem gruzów, z pod których dobywał się jakiś jęk niewyraźny. Pomiędzy pracującymi spostrzegł wielu dworskich. Przypadek tylko szczęśliwy ocalił ich od katastrofy, było bowiem tego dnia wesele jakiegoś kmiecia i czeladź cała po wieczerzy wyniosła się ukradkiem do karczmy. We dworze został tylko kucharz, stadnik i służący.
Kiedy dogrzebano się do miejsca zkąd głos wychodził, ujrzano stadnika leżącego pod gruzami, które utworzyły nad nim rodzaj sklepienia. Miał tylko nogę strzaskaną, ale żył. Od niego dopiero dowiedziano się, że wieczorem jakiś cygan przywlókł się do dworu i chciał koniecznie widzieć się z panem. Nie chciano go puścić; dopiero kiedy powiedział, że przynosi wiadomość o kryjówce cyganki, dziedzic kazał go przyprowadzić do kancelaryji. W małe zdrowaś Maryja potém nastąpił ów straszliwy huk.
Ocalenie stadnika zachęciło ludzi do dalszych poszukiwań, zwłaszcza, że leśniczy obiecywał dobrą nagrodę. Miał on nadzieję, że więcéj osób uda się ocalić. Ale nadzieja ta go zawiodła. Znajdowano tylko poszarpane kawałki ciał, które z trudnością można było rozeznać do kogo należały. Marek zachęcał ciągle do roboty, szło mu o znalezienie Teodora Czujki; obiecał nagrodę temu, kto go odszuka. Ale karbowy upewnił go, że ten wyjechał ze dworu na dobrą może godzinę przed owym wybuchem.
Rzeczywiście Teodor tylko cudem nie stał się ofiarą strasznego wypadku. Był on tego wieczora u Walerego z propozycyjami pojednawczemi, ale w skutek gwałtownego przemówienia się i brutalnego obejścia Walerego, który na żadne układy się zgodzić nie chciał, opuścił wcześnie dwór Zagajewski.
To go ocaliło.
W taki sposób, oprócz ludzi wyżéj wymienionych, tylko Walery, cyganka i ów młody cygan stali się ofiarą katastrofy, bo matka Walerego także przed kilkoma dniami opuściła dwór w skutek jakichś nieporozumień z synem.




VIII.
Zakończenie.

Nadszedł nareszcie dzień wyznaczony do licytacyji Lipczyn. Termin wypadł właśnie w czasie tak upragnionym przez Habę, kiedy obywatele zajęci byli wyborami. Ale i bez tego nie stanęliby pewnie do licytacyji, bo w całéj okolicy nie wielu było takich, którzyby mogli rozporządzać summą, potrzebną na zakupno Lipczyn. Jeden tylko jakiś Szołdraczyński kutwa i lichwiarz, który pod względem operacyj finansowych mógł iść o lepsze z żydami, pomimo że uchodził za bardzo gorliwego katolika, mógłby był Habie stać się niebezpiecznym konkurentem, ale przemyślny żyd znalazł sposób usunięcia go od licytacyji, ofiarując mu pewną summę odstępnego.
Tak więc tylko sam Haba i jego spółwyznawcy, którzy z nim poprzednio się porozumieli, stanęli na oznaczony dzień do licytacyji. W takich warunkach byliby zupełnymi panami sytuacyji i mogli licytować, jak chcieli. A chcieli rozumie się nabyć Lipczyny za cenę jak najmniejszą. I byłby im ten plan udał się niewątpliwie, gdyby nie zjawienie się starego Kowalskiego.
Przybycie jego nie zwróciło nawet uwagi żydów, obradujących gwarno i krzykliwie w sali sądowéj. Z miny wyglądał na potulnego i biédnego oficyjalistę lub urzędnika, usiadł sobie na boku i czekał spokojnie.
Dopiero kiedy sędzia po przejrzeniu ofert, ogłosił, że wieś Lipczyny ma być sprzedana za summę najwyższą jaka była podana, przez Goldfingera tj. sześćdziesiąt tysięcy, niepozorny ów staruszek podniósł się, zbliżył do stołu i ofiarował siedmdziesiąt tysięcy. Sędzia powtórzył głośno tę summę.
Między kliką Haby zrobiło to popłoch niesłychany. Z zajadłością poglądali na nieznajomego im człowieka, zdawało się, że go połkną oczami, jeden tylko Haba nie stracił jeszcze zimnéj krwi i zmierzywszy szyderczym wzrokiem mizerną figurę Kowalskiego, rzekł do sędziego:
— Ten pan może dać i ośmdziesiąt i sto, bo słowa go nie kosztują. Ale on nie ma prawa licytować, bo nie złożył wadyjum.
— Owszem, złożył — rzekł sędzia spokojnie.
Haba pobladł; nie był przygotowany na to. Interes, który już uważał za skończony, począł teraz wikłać się na jego niekorzyść. Bądź co bądź postanowił nie puszczać z rąk Lipczyn i licytować, o ile będzie można. Rozpoczął się tedy bój zacięty między nim a Kowalskim. Żyd do każdéj summy, podanéj przez tego ostatniego dodawał po kilka, kilkanaście guldenów. Tém powolném działaniem chciał go zmęczyć i wytrzymać; ale Kowalski ze spokojem i zimną krwią dotrzymywał mu placu, postępował również powoli w licytacyji, aż wreszcie gdy wygórował już do summy dość znacznéj wartość Lipczyn, poskoczył nagle jeszcze o parę tysięcy. Haba nie mógł się już ryzykować tak daleko, summa ta wydawała mu się zbyt wygórowaną — i cofnąć się musiał.
Kowalski tedy nabył Lipczyny na rzecz Teodora Czujki. Summę potrzebną do tego dostarczył im bank parcelacyjny, który przed paru dniami nabył od Czujki Zagajów, będący teraz po śmierci Walerego jego wyłączną własnością.
Jakie tylko przezwiska i przekleństwa posiada język żydowski, wszystkie dostały się staremu Kowalskiemu i Czujce i bankowi parcelacyjnemu od rozwścieczonéj gromadki sprzymierzeńców Haby. Sam Haba rozpaczał, płakał, rzucał się jak szalony. Dla niego był to cios okropny, tem straszniejszy, że niespodziewany. Dwie wsie, nad których nabyciem pracował lat tyle moralnie, z niesłychaną wytrwałością i sprytem, wyślizgnęły mu się z rąk.
Nie potrzebuję mówić może czytelnikom, że Teodor po nabyciu Lipczyn, nie miał nic pilniejszego jak oświadczyć się o Bronisię i że został całém sercem przyjęty. Wesele odbyło się bez wystawności i zbytku, na który dawniéj rujnował się Radoszewski. Święty Bartłomiéj wyleczył go trochę z téj zbytniéj gościnności. Usunął się od swoich najserdeczniejszych i usunął się także od zajęć gospodarskich, które objął całkiem Teodor na siebie, a on oddał się cały polityce i ze starym Kowalskim naprzemian to gawędził o sytuacyji mocarstw Europejskich, to grał w maryjasza do puli.
Haba za niepowodzenie, jakiego doznał, znalazł niezadługo wynagrodzenie na inném miejscu. Syn jego, ukochany Dawid, ożenił się z córką bankiera Goldberga. Powiadano, że młody buchalter był wtajemniczony podobno w niektóre operacyje finansowe, za które bankier mógł był bardzo długo przesiedziéć w kryminale. Dawid ocalił go, robiąc w sądzie zeznania na jego korzyść i tym sposobem przyspieszył jego uwolnienie. Bankier w zamian za tę przysługę oddał mu rękę córki, którą Dawid znowu ze swojéj strony umiał sobie zjednać przy wspólném czytywaniu poezyj Hejnego. Trudności nie było żadnych. Bankierówna nie była Donną Klarą, nie miała więc nieprzezwyciężonego wstrętu do krwi żydowskiéj i zdecydowała się łatwo zostać panią Habową.
Małżeństwo to kosztowało trochę Habę nie tyle z powodu majątku, jaki musiał wypłacić synowi tytułem posagu, jak raczéj z powodu choroby, jakiéj się nabawił przez kolligacyję z familiją barona. Haba zachorował na chorobę właściwą spanoszonym dorobkiewiczom — na honory i tytuły, a choroba ta kosztowała go nie mało.
Pieniądze, zbierane z takim trudem, powoli grosz do grosza, teraz rozchodziły się setkami na zadowolenie próżności żyda, na wyrobienie mu w świecie pozycyji, odpowiedniéj baronowskim kolligacyjom. W czasie, kiedy kończymy tę powieść, dowiadujemy się z gazet, że Abraham Haba, obywatel ziemski z Galicyji, ofiarował na szpital miejski w Wiedniu dwanaście tysięcy guldenów. Nie trudno się domyśléć powodu téj pańskiéj ofiarności oszczędnego żyda. Idzie mu pewnie o order, albo tytuł jaki.
Panny Jacentówny są jeszcze do wzięcia. Dowiedzieć się o nie można w miasteczku Sokole, w małéj izdebce od podwórza, gdzie trudnią się białém szyciem, które im nędzne zapewnia utrzymanie. W miejsce pudru obsypują się w dnie świąteczne, lub do wyjścia na miasto, zwyczajną mąką i nie straciły jeszcze nadzieji wydania się za mąż.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.