W żydowskich rękach/Część druga/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł W żydowskich rękach
Podtytuł Powieść w dwóch częściach
Rozdział Ajent fortuny
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1885
Druk Drukarnia J. Czaińskiego w Gródku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Ajent fortuny.

Baron Goldberg, jak to już wiémy z listu jego żony, pisanego do pani Juliji, nabył znaczne dobra w Galicyji. Składały się one z ośmiu wsi i miasteczka, a należały przedtém do hrabiostwa K., których wierzyciele wystawili na licytacyję. Ponieważ dawni właściciele mieli mir i sympatyję w okolicy, a ruina ich, spowodowana więcéj zbytnią ofiarnością i nieszczęściami, niż lekkomyślném marnotrawstwem, budziła żal i współczucie; przeto nic dziwnego, że całe sąsiedztwo spoglądało na nowego przybysza nie bardzo przyjaznym wzrokiem, uważając jego wejście w posiadanie majątku, który przez tyle wieków był własnością hrabiostwa, jako rodzaj krzywdy wyrządzonéj téj rodzinie i krajowi; a kupno jako wywłaszczenie, które tém bardziéj dotkliwém się wydawało, że było dokonane przez Niemca. Baron bowiém był Niemcem, przynajmniéj sam się do téj narodowości przyznawał w Wiedniu, gdzie stale mieszkał, właściwie zaś był sztucznym fabrykatem krwi hebrajskiéj, rozpuszczonéj w święconéj wodzie chrztu, uperfumowanéj baronowskim tytułem i pozłoconym bankierskim majątkiem i jako taki należał więcéj do owéj narodowości, któréj ojczyzna dobry interes i powodzenie. Wszystko to nie bardzo zalecało go i dla tego przez jakiś czas stroniono od niego. Nie trwało to jednak długo. Baron umiał zwalczyć uprzedzenia i pociągnąć ku sobie szlachtę. Porobił wizyty w sąsiedztwach bliższych i dalszych, przedstawiając się szlachcie i polecając się jéj łaskawości, — tych, którzy zdecydowali się oddać mu wizytę, przyjmował nadzwyczaj gościnnie i wystawnie, dał znaczną sumkę na pogorzelców, nie uchylał się od żadnych składek i ofiar na cele dobroczynne. Tém skaptował sobie całkiem opinię i zaczęto go nazywać poczciwém niemczyskiem. A gdy do tego jeszcze wyuczył się kilku wyrazów polskich i niemi odezwał się parę razy na zjazdach i zebraniach, szlachta z uciechy mało go nie zdusiła uściskami, powtarzając: nasz, jak Boga kocham nasz, i w ten sposób baron Goldberg za pomocą kilku wyrazów, z kiepska po polsku wymawianych, kilkudziesięciu butelek starego wina, którém uraczył braci szlachtę i uprzejmości swojéj, został nobilitowany przez opinię powiatową i uznany za najlepszego sąsiada. Co więcéj sąsiad ten okazał się w krótkim czasie bardzo potrzebnym i użytecznym dla okolicy, stając się pośrednikiem między obywatelami a giełdą wiedeńska. Było to bowiém w epoce, w któréj giełda wiedeńska stała na zenicie swego rozgłosu. Po Galicyji opowiadano sobie cudowne legendy o ogromnych fortunach jakie powstawały w téj zaczarowanéj krainie finansowéj. Sam baron był żywym, najlepszym przykładem takiego szybkiego zbogacenia się, gdyż, jak zaręczał, w przeciągu sześciu lat ze skromnego mająteczku swego, wynoszącego zaledwie kilkanaście tysięcy, przyszedł do milionów, spekulując tylko na giełdzie i kupując różne akcyje.
Przykład taki ogromnie działał na imaginacyję i chciwość, — jaki taki myślał sobie, że jeżeli bankierowi tak się dobrze powiodło, to dlaczegóżby jemu nie miało się stać coś podobnego i czemużby nie mógł zarobić, jeżeli już nie milionów, to przynajmniéj tysięcy. Kilku odważniejszych sprobowało — i udało im się; grając na giełdzie bądź wprost, bądź za pośrednictwem barona, pozarabiali w krótkim czasie nie złe sumki. Takie powodzenie zaraz stawało się głośném w okolicy i pociągało innych. Wyciągano większe i mniejsze sumy z kas oszczędności, z depozytów, nawet z handlu i rzucano w grę giełdową. Nie jeden obywatel ziemski sprzedał zboże na pniu, ostatek lasu, czasem i wieś całą, rozumując sobie bardzo logicznie, że wieś przy największéj pracy nie da mu ani setnéj części tego zysku, jaki mu giełda dać może. Sprzedawał tedy wieś, brał pugilares w rękę i puszczał się na wędrówkę do téj ziemi obiecanéj. Ci co sami nie mogli się tam udać, — używali pośrednictwa banków, żydów. Nawet baron Goldberg nie mógł się wymówić od zrobienia dostojnéj szlachcie téj sąsiedzkiéj przysługi. On znał się na papierach, miał stosunki w Wiedniu z różnymi bankierami, sam był bankierem, mógł więc najlepiéj poradzić, ułatwić, pośredniczyć. Proszono go oto tak bardzo, tak oblegano, że lubo, jak utrzymywał, przyjechał do dóbr swoich tylko dla wytchnienia; musiał od rana do nocy zajmować się interesami klijentów, którzy mu się narzucali z różnych stron, a nawet urządzić rodzaj filii bankowéj w poblizkiem miasteczku — i sprowadzić z Wiednia kilku zdolnych ludzi do prowadzenia ksiąg. Między tymi był także Dawid Haba, syn Abramka, polecony mu z akademiji handlowéj jako sprytny buchalter, obeznany dobrze z interesem. Bank ten zaimprowizowany wkrótce ogromnie rozwinął działalność swoją. Tłoczyli się do niego ludzie wszelkich stanów, od panków do stróżów nocnych. Wszyscy znosili swoje mienie, drobne oszczędności, to kupując akcyje polecane przez bank, to oddając je dla pokrycia różnicy, mogącéj wyniknąć ze zmiany na giełdzie. Szał prędkiego zbogacenia się opanował wszystkich i gnał do filii bankowéj. W loteryję liczbową grali tylko tacy biedacy, których nie stać było na uciułanie sobie więcéj nad kilkanaście krajcarów. Kto mógł zebrać parę reńskich, ten już z pogardą poglądał na biedaków, stojących przed kantorem loteryji liczbowéj i spieszył zanieść je do banku, bo poczciwy baron zrobił dla mniéj zamożnych to ułatwienie, że przyjmował ratami zapłatę za losy, urządził nawet tak, dla większéj dogodności stron, że za pośrednictwem jego banku, można było należéć do spółki kilku losów, spłacając także ratami należytość. Oprócz tego nabywano akcyje różnych banków, które dawały ogromnie wysoki procent. Szczególniéj akcyje banku budowli i zakupna gruntów dawały wielkie korzyści akcyjonaryjuszom, a gwarancyja ich była tém większa, że sam baron stał na czele tego stowarzyszenia jako jeden z jego dyrektorów, i z upoważnienia komitetu, traktował o nabycie niektórych majątków ziemskich w Galicyji. Towarzystwo to, według zapewnień barona, miało ogromnie świetną przyszłość przed sobą, co potwierdzały także dzienniki wiedeńskie. Cała okolica, w któréj baron zamieszkał, mnóstwo ich zakupiła i dzięki wpływom i radom barona, rozpoczął się w tym zakątku wielki ruch finansowy. Przekonano się, że dotąd marnowano tylko kapitały, więżąc je w skrzyni lub ziemi, że niema nic intratniejszego jak spekulacyje finansowe. Rzucono się więc do tego z całym zapałem, który podnosiły powodzenia kilku ludzi, co już ośmielili się wejść na tę drogę. Wiadomość ta lotem błyskawicy rozchodziła się po okolicy, elektryzowała obojętnych, przekonywała niedowiarków. Nawet wiejski lud, z natury niedowierzający i konserwatywny, dał się wciągnąć do tego ruchu. Nie rzadko można było widziéć w kantorze banku wieśniaków, znoszących w płóciennych woreczkach zapleśniałe cwancygiery i kupujących akcyje banku budowlanego.
Więcéj jednak niż ktokolwiek, zaangażował się w te finansowe spekulacyje Edward Czujko. Znajomość, jaką zabrał z baronem przez żonę, postawiła go bliżéj całego ruchu i wciągnęła weń. Szał do téj gry opanował i jego na pozór trzeźwy umysł. Uważając zbogacenie się za jedyny prawie cel zabiegów ludzkich, a pieniądz jako najwyższą potęgę rządzącą światem, — i widząc z jak niesłychaną szybkością, rosły, prawie w oczach ogromne fortuny spekulantów giełdowych, dał się i on skusić temu ponętnemu i łatwemu sposobowi zbogacenia się, i większą część pozostałéj mu gotówki puścił na operacyje giełdowe.
Zrobił to tylko w téj myśli, że pomnożywszy w taki sposób znacznie swój majątek, będzie mógł potém z większémi zasobami wziąść się do przemysłu, do zakładania fabryk i tym podobnych przedsięwzięć, które uważał zawsze jako najpewniejsze bogactwa kraju. Giełda miała być tylko środkiem, miała dostarczyć mu kapitałów do przeprowadzenia planów, które były głównym jego celem. Chwilowo cała działalność i uwaga jego, przeniosły się na giełdę. Baron Goldberg ułatwiał mu to zadanie.
Za pomocą drutów telegraficznych porozumiewał się ciągle z Wiedniem, o najmniejszéj zmianie usposobienia giełdy telegrafowano mu; druty były, można powiedziéć, jego nerwami, przez które odczuwał najdelikatniejsze wrażenia. Poczty nie używał wcale. Nadto baron miał tyloletnie doświadczenie, znajomość dokładną wszystkich tajemnych sprężyn giełdowych i chętnie udzielał uwag swoich Czujce. Mając takiego sprzymierzeńca, można było bezpiecznie puszczać się na najrezykowniejsze spekulacyje, to téż Czujko coraz śmielsze stawiał kroki, a gdy pierwsze próby nader pomyślnie poszły, ryzykował coraz więcéj i w końcu cały majątek włożył w grę giełdową.
Robił to tém śmieléj, gdyż wiedział, że w razie chwilowego niepowodzenia, ma zabezpieczony odwrót do milijonowéj fortuny bankiera, przez małżeństwo Walerego z jego córką, które codzień stawało się prawdopodobniejszém. Baron bowiém nie tylko okazywał wiele przychylności jego synowi, ale widocznie staranie się jego o rękę córki, dogadzało dumie bankierskiéj, i nie taił się z tém że radby był wejść w bliższe stosunki familijne w kraju, do którego żywił tak gorącą sympatyję. Nie ulegało wątpliwości, że mówiąc tak, miał na myśli rodzinę Czujkow. Małżeństwo więc było tylko kwestyją czasu.
Tak stały rzeczy, gdy pewnego dnia nadeszła telegraficzna wiadomość z Wiednia o nagłym spadku wszystkich papiérów na giełdzie. Wiadomość ta jednak nie zrobiła wielkiego wrażenia. Wiedziano z doświadczenia, że nieraz papiéry w ten sposób spadały i znowu podnosiły się, spodziéwano się więc, że za parę dni nadejdzie wiadomość o podniesieniu się walorów. Ale nadzieja ta zawiodła. Papiéry spadały coraz bardziéj z przerażającą szybkością. Ci, którzy nie mieli na razie funduszów na pokrycie różnicy, zmuszeni byli sprzedawać papiéry swe za bezcen lub dawać zabezpieczenie na posiadłościach swoich. Kilkadziesiąt osób potraciło w ten sposób w przeciągu kilku dni całe mienie, nabywane długą i mozolną pracą. To rzuciło popłoch. Filija banku barona była w oblężeniu przez wystraszonych akcyjonaryuszów. Przybiegano ze wszech stron radzić się, ale nie umiano im dać innéj rady, tylko aby wyczekiwali.
Czujko przyjechał także do bankiera. Zastał go wybierającego się do Wiednia. On sam, jak mówił, nie umiał sobie wytłomaczyć téj niezwyczajnéj sytuacyji i dla tego jechał zasiągnąć na miejscu pewniejszych wyjaśnień i wskazówek. Znać było po nim, że i jego wypadki te zaskoczyły niespodziewanie i zmieszały mocno. Czujko uważał za konieczne pojechać z nim razem, bo chciał jak najprędzéj wyjść z tego stanu niepewności i oczekiwania. Szło o jego egzystencyję. Cały majątek miał na giełdzie i w papiérach, zysk dotychczasowy poszedł teraz na pokrycie różnicy kursów. Trzeba było przynajmniéj ratować kapitał zagrożony. W towarzystwie barona nabiérał otuchy, wiedział, że to jedyny człowiek, który mu pomódz i doradzić może skutecznie. Taka potęga finansowa znaczyła wiele i oparcie się o nią robiło go silniejszym. Ale przybywszy do Wiednia, przekonał się, że niebezpieczeństwo było o wiele groźniejsze, niż sądził. Na giełdzie był sądny dzień, panika powszechna, w któréj większe powagi niż baron Goldberg traciły fortuny, znaczenie i głowę. Kilka domów bankowych zlikwidowano, naczelnicy firm w nurtach Dunaju, lub w kilku granach sinku potasu szukali ucieczki przed rozwścieklonym tłumem zrujnowanych akcyjonaryjuszów, przed kryminałem i nędzą. Czujko stracił większą połowę majątku. Trzeba było ratować, co można było i w tym celu pobiegł do barona. Zastał go w biurze banku budowlanego i zdziwił się nie mało, widząc go spokojnym a nawet w dobrym humorze, pomimo, że akcyje banku, którego był dyrektorem, spadły w przeciągu dni kilku o 82 guldeny. Czujko był pewny, że się nagle podniosły i zapytał o to barona.
— Nie, nie podniosły się, — odrzekł tenże z największą flegmą, — owszem dziś spadły znowu o dziesięć.
— I ciebie baronie to cieszy?
— Tak. Bo to nas może ocalić.
— Ocalić? W jaki sposób.
— Bardzo prosty. Akcyje spadły do bezprzykładnie nizkiéj ceny. Strata nasza wynosi w przeciągu tych kilku dni trzy milijony pięć kroć, a ogólna wartość naszych akcyj podług dzisiejszego kursu jest nie całe sześć milijonów.
— Wiem o tém i dla tego sprzedałem te akcyje.
— Po jakiéj cenie?
— Po 63.
— Straciłeś więc pan na każdéj akcyji po ośmdziesiąt dwa.
— Lepiéj, niż stracić wszystko. Dziś akcyje dają na 40.
— Jutro spadną jeszcze bardziéj. Jak tak daléj pójdzie, mogą dojść do 20. Wtedy będziemy je kupowali, bo podnieść się przecież muszą, a choćby podniosły się tylko do 100, (a to można także przypuścić), wtedy straty nasze są pokryte zupełnie. Na tém obliczeniu bardzo prostém, oparłem nasz rachunek i dla tego nie smucę się obecnym stanem.
Operacyja ta wydawała się Czujce bardzo logiczną. Spadek papiérów nie mógł trwać ciągle. Było to chwilowe wstrząśnienie, które spowodowało upadek słabszych firm, te zaś, które będą miały możność przetrzymać katastrofę, muszą wyjść obronną ręką. Nadzieja ratunku rozjaśniła mu zafrasowany umysł. Gdyby tylko można przetrzymać kryzys i pójść za radą barona, a mógłby nie tylko być ocalonym, ale zarobić jeszcze na spadku papiérów. Szło tylko o to, aby ich zakupić jak największą ilość, gdy dojdą do minimum, bo wtedy tylko możnaby mieć nadzieję odbicia strat poniesionych, a tu tymczasém gotówka jego wynosiła zaledwie dwadzieścia trzy tysięcy guldenów.
Z kłopotu tego zwierzył się bankierowi i prosił go o radę. Ta prośba podobno równała się delikatnemu przymówieniu się o pożyczkę. Goldberg nie był od tego, zadał tylko zahypotekowania pożyczki na Zagajowie, a że ten już był własnością syna, więc podpis i zezwolenie jego było konieczném. Czujko ani na chwilę nie wątpił, że nie będzie miał w tym względzie żadnych trudności i obiecał za tydzień wrócić do Wiednia z żądaną gwarancyją. Tyle czasu wydawało mu się dostateczném do uzyskania podpisu syna i zalegalizowania go w hipotece. Nie przewidział, że syn stanowić tu będzie nieprzełamaną przeszkodę. Gdy ojciec przedstawił mu całą sprawę, ruszył obojętnie ramionami i oświadczył stanowczo, że nie może ryzykować swojego majątku na tak awanturnicze i niepewne spekulacyje. Dał nawet dość wyraźnie ojcu do zrozumienia, że i tak już dosyć czuje się pokrzywdzonym, odziedziczając po ojcu tak skromną posiadłość i nie myśli wcale narażać się na utratę téj odrobiny.
Ojciec z przerażającém zdziwieniem słuchał tych argumentów syna, nie mógł im odmówić logiki i słuszności, a jednak ta ich nieubłagana, zimna logika mrozem go przejmowała. Własne jego zasady, które wpajał w syna, odbiły się w tych argumentach karykaturalnie, niby w potłuczoném zwierciadle i wyszczerzały mu się szyderczo. On sam uczył syna, żeby w stosunkach z ludźmi na pierwszém miejscu kładł interes, żeby się rachował z każdą okolicznością w życiu i nie robił żadnych ustępstw z własnych korzyści na rzecz cudzą; ale ucząc go tego nie przypuszczał, że syn będzie kiedyś na nim robił praktyczny egzamin z podobnych nauk i ten wyrachowany spekulant, dla którego cyfra i rozum były wszystkiém, czuł się boleśnie dotknięty tém, że w słowach syna był rozum, tylko rozum, a serca ani odrobiny dopatrzéć nie mógł. Duma nie pozwalała mu uniżać się do prośby i nie poruszał więcéj téj kwestyji.
Za to w inną stronę skierował starania swoje t. j. do żony. Testamentem rodziców pani Julija miała zagwarantowaną pewną sumę na jakiéjś realności, od któréj pobierała procenty na swoje przyjemności. Była to niezbyt wielka suma piętnastu tysięcy guldenów, ale dla Czujki przyciśnionego potrzebą, każdy kapitał był pożądanym, bo zapewniał mu korzyści, które miały wynagrodzić choć w części jego straty, i dla tego udał się do żony, celem wypożyczenia od niéj tego kapitału na czas jakiś. Wytłomaczył jéj, że jest to w wspólnym ich interesie ratować zagrożony majątek wszelkiemi sposobami, gdyż w razie, gdyby on upadł, ruina ta da się i jéj uczuć.
— Kapitalik twój — mówił — nie zapewni ci utrzymania, przynajmniéj nie zapewni ci tych wygód, jakich sobie teraz pozwalać możesz, gdy tymczasém użyty przezemnie, może ocalić nas od zguby, utrzymać nadal na téj stopie, na jakiéj teraz żyjemy, a nawet uczynić bogatszymi.
Argumenty swoje popiérał cyframi, wyłożył jéj prawie cały plan operacyji finansowéj, którą myślał się ratować, — ale żona przerwała mu w połowie znudzona i rzekła:
— Mój drogi, nie męcz mnie. Nie mam ani zdrowia, ani głowy do szukania takich rzeczy. To rzecz mego adwokata. Napiszę do niego, to jest każę napisać, a jeżeli on się zgodzi, ja nie będę miała nic przeciwko temu.
Odpowiedzią tą zamknęła usta mężowi. Nie było co dłużéj gadać. I żona robiła bardzo logicznie i rozsądnie, że nie chciała sama rozstrzygać w sprawie na któréj się nie znała, a jednak Czujko nie mógł się opędzić przykremu uczuciu, gdy pomyślał, że żona większe zaufanie miała do adwokata, niż do niego. Nie mógł jéj nawet tego poczytać za winę, bo nigdy nie starał się o zdobycie sobie jéj zaufania, przywiązania. Obojętność jéj była wynikiem jego własnego postępowania. Czyny jego zwracały się tylko ostrzem ku niemu i raniły serce. Po bolu poznał, że je ma i że ono miało także pewne wymagania od ludzi nie objęte cyfrą, ni rozumem. Wśród opałów jakie przebywał, serce zaczęło łaknąć, a nie miał czém ugasić budzącego się pragnienia, bo sam powysuszał wszystkie źródła ożywcze. Trzeba było z rezygnacyją i w milczeniu cierpiéć i czekać. Czekał na odpowiedź adwokata. Nadeszła ale odmowna. Adwokat oświadczył mu w imieniu swojéj klijentki, że znając smutny stan interesów jego, nie tylko nie może zezwolić na naruszenie majątku pani Julji, ale nawet uważał za konieczne porobić pewne kroki, celem zabezpieczenia lepszego téj sumy od nieprawnych pożyczek i pretensyji. List ten odebrał ostatnią nadzieję Czujce, nie mówiąc już o tém, że go upokarzał mocno.
A tymczasém przychodził jeden po drugim telegram z Wiednia donoszący o coraz większym spadku akcyji banku budowlanego. Przedostatni brzmiał: „Akcyje stoją 25. Jest to zdaniem mojém, minimum. Czy kupować?“ Potém nastąpił drugi w tych słowach: „Najwyższy czas kupowania. Niezadługo może już być późno. Akcyje się podnoszą. Dziś stoją już 28.“
Czujko walczył ze sobą nie wiedząc co robić. Wreszcie zdecydował się na krok rozpaczliwy; był to krok zrujnowanego gracza, który cały majątek hazarduje na los szczęścia, i posłał do Wiednia ostatnie dwadzieścia trzy tysiące z poleceniem zakupienia za te pieniądze akcyj banku. Zanim pieniądze te doszły na miejsce, akcyje podniosły się podpędzone sztucznie w górę na 60. Goldberg potajemnie kupił blizko czterysta akcyji na rzecz Czujki. Po kilku dniach spadły znowu na trzydzieści i odtąd co dzień spadały z niesłychaną szybkością, aż doszły do bajecznie minimalnéj ceny — 5 guldenów. Przestano nawet notować je na giełdzie. Kiedy o tém wiadomość doszła do Czujki, upadł zupełnie na duchu. Widział, że nie ma już dla niego ratunku. Rozpacz go ogarnęła, życie straciło dla niego wartość, gdy stracił to, co stanowiło w jego oczach główny cel życia i środek. Bez wahania więc zdecydował się na samobójstwo. Zamiar ten powziął całkiem na zimno i z klasycznym spokojem zabrał się do wykonania go. Powypróżniał najprzód wszystkie szuflady biurka, niechcąc, aby zostały po nim ślady jego planów i pomysłów nie ziszczonych i różne tajemnice jego życia. Między innémi dobył jeden dokument, któremu się dłużéj przypatrywał i wahał się, czy go wrzucić w ogień, który pochłonął już inne papiéry. Był to arkusz złożony we dwoje, pożółkły i obtargany po brzegach, — a zawierał świadectwo ślubu brata jego Kaźmierza z cyganką. — Dziwna rzecz, że dokument ten tak ważny, na którego zniszczeniu tyle mu zależało, dotąd zachował się nienaruszony. Czujko sam nie umiał sobie wytłomaczyć, dla czego aż dotąd zatrzymał tak niebezpieczny dowód szkaradnego czynu jakiego się dopuścił. Usprawiedliwiał się wprawdzie przed sobą samym zawsze tém, że brata jego w czasie umysłowego rozstroju namówiono podstępnie do zawarcia tego nierostropnego związku, że więc dla honoru rodziny Czujków musiał naprawić to złe i usunąć dokument ślubu z ksiąg kościelnych. A jednak mimo to, nie miał odwagi zniszczyć tego dokumentu. Trzeba bowiém tu dodać dla objaśnienia tego wahania się, że cyganka dowiedziawszy się o zniknięciu aktu ślubnego i oskarzając głośno jego o ten czyn, rzuciła w chwili rozpaczy i wściekłości przekleństwo na niego w słowach: „bodaj on tak marnie zniszczał jak ten papiér.“ Ktoś Czujce doniósł był o tém. Rozśmiał się z téj groźby pogardliwie, a jednak mimo to, ile razy zabiérał się do zniszczenia tych papiérów, zawsze słowa cyganki przychodziły mu na myśl i znalazł się zawsze jakiś powód, dla którego wykonanie zamiaru odkładał na późniéj. Nie przyznawał się przed sobą samym, że to obawa zabobonna wstrzymuje go, łudził się, że ma inne wcale do tego powody, a w rzeczy saméj ten powód był właściwym.
Dziś w chwili powzięcia stanowczéj myśli zakończenia życia, groźba cyganki przestała być straszną dla niego, to téż z zimną krwią zabrał się do zniszczenia aktu. Przedtém jeszcze odczytał go cały. Wśród czytania przyszła mu myśl, czy warto było plamić się tak brudnym czynem, aby przyjść do posiadania majątku, z którego teraz nic mu nie pozostało, prócz zgryzoty i smutnego rozczarowania względem własnego syna. W postępku tym widział teraz szyderczy odwet moralnych potęg, które pogwałcił. Z przykrym, cierpkim uśmiechem patrzał czas jakiś w pożółkły papiér; potém zmiął go w dłoni, chciał dotknąć do płomienia, gdy wtém drzwi się otwarły i w nich ukazał się Teodor. Czujko na szelest otwiéranych drzwi odwrócił się i ujrzawszy stojącego — cofnął się przerażony — i krzyknąwszy: Kaźmierz — upadł bez zmysłów na podłogę.
Teodor bowiem rysami przypominał bardzo ojca, nie wtedy, kiedy ten zamieszkał był w Zagajowie po śmierci ciotki, ale gdy był jeszcze młodym chłopcem w domu rodziców. Był nawet portret jego z tych czasów, przypominający bardzo Teodora. Portret jednak Czujko kazał zdjąć i wynieść na strych, bo zawsze przykre w nim budził wspomnienia, a może i wyrzuty sumienia. Można sobie więc wyobrazić, jak go przerazić musiało zjawienie się Teodora, który zrobił na nim takie wrażenie, jakby portret brata wyszedł z ram obrazu i stanął przed nim. Zjawisko to tém więcéj oddziałało na niego, że znajdował się w téj chwili w niezwykłém usposobieniu, w gorączkowym nastroju.
Teodor i Kowalski, który niebawem po nim wszedł do pokoju, zajęli się cuceniem nieprzytomnego. Otworzył oczy, ale ujrzawszy nad sobą pochylonego Teodora zamknął je znowu z przestrachem, począł drzéć jak w febrze i bełkotał niewyraźnie:
— A, przyszedłeś? Przyszedłeś upomnieć się o swoje. W sam czas — w sam czas. Masz, co twoje.
Przy tych słowach wetknął mu w rękę papiér, który dotąd trzymał w dłoni.
— Masz — mówił — możesz mnie wpakować teraz do kryminału — i mnie, i jego, i wszystkich, którzy korzystali z téj kradzieży. Weź ten papiér — on pali moje sumienie, on sprowadził mi nieszczęście. — Masz i nie oszczędzaj nikogo. My wszyscy winni — rozumiész wszyscy — nawet on.
Z trudnością udało się Kowalskiemu uspokoić fantazyjującego coraz więcéj Czujkę i przywołać go do przytomności. Wezwano służbę pałacową, zaniesiono chorego na łóżko i posłano po doktora.
Kiedy ten nadjechał, Czujko już całkiem przyszedł do siebie, ale czuł się mocno osłabiony i mowę miał utrudnioną. Doktór zalecił mu spokój i chronienie się od wszelkich wzruszeń, gdyż takowe mogłyby sprowadzić powtórny atak apoplektyczny, który mógłby być bardzo niebezpieczny. Teodor słysząc to zdanie doktora, cofnął się dyskretnie z pokoju wraz z Kowalskim, nie będąc spostrzeżony przez stryja i niebawem opuścił pałac.
Miał nawet zamiar całkiem zaniechać dochodzenia praw swoich, by nie wywołać brudów rodzinnych przed kratki sądowe — i opuścić te okolice, kiedy jednego dnia służący Czujki przyszedł do niego z wezwaniem do pana, aby stawił się w pałacu. Teodor udał się tam posłuszny woli stryja. Zastał go już znacznie lepiéj, siedzącego w krześle przy oknie.
Jakkolwiek Czujko przygotowany był na jego przyjście, jednak na widok wchodzącego uczuł pewne wzruszenie, które okazało się lekkiém zarumienieniem żółtéj twarzy jego. — Wskazał przybyłemu krzesło i odezwał się łagodnie:
— Wezwałem pana, aby go przeprosić za znalezienie się moje podczas pańskiego wejścia do tego pokoju przed kilkoma dniami, i wytłumaczyć mu się z tego. Twarz pańska przypomniała mi żywo człowieka, z którym dawniej byłem w blizkich stosunkach.
— Pańskiego brata zapewne, a mego ojca.
Czujko
poruszył się znowu niespokojnie na krześle i spojrzał z przestrachem na mówiącego.
— A więc pan rzeczywiście jesteś synem Kazimierza? Jakież masz pan na to dowody?
— Metrykę moją, świadectwo ślubu moich rodziców, testament mego ojca i list jego — a i tę pieczęć — dodał przypomniawszy sobie i pokazując Czujce pieczątkę z krwawnika zawieszoną na piersiach.
Czujko dotknął się drżącemi rękami krwawnika, obejrzał go i rzekł.
— Tak, wątpić trudno, masz pan wszystko, co potrzeba, aby nas potępić i zgubić. Do tego jeszcze musisz pan mieć jeszcze owe kartki z ksiąg kościelnych, które mi zginęły z pokoju przed kilkoma dniami.
Teodor zarumienił się z oburzenia i odrzekł z godnością:
— Sądziłem, że pan mi je oddałeś ze świadomością i własną wolą, jako moją własność.
— Więc sam je panu dałem? W takim razie nie mam do pana żadnéj urazy.
Spuścił głowę na piersi i milczał chwilę, czekając zapewne, co mu powie bratanek. Ale ten milczał uparcie. Miał może ochotę rzucić się na piersi stryjowi, przywitać go serdecznie; ale zimny spokój starego, którego charakter znał już z opinii, wstrzymywał go od tego. Bał się zimnego przyjęcia i nie chciał wydawać się śmiesznym z tym wybuchem czułości, która rozmiękczała mu serce.
— Czy przedsięwziąłeś pan już przeciw nam kroki sądowe? — spytał po chwili Czujko podnosząc głowę.
— Nie — odrzekł krótko, a ze szczerością Teodor.
— Nie? A co pana wstrzymuje?
— Nie chciałbym nazwiska ojca mego szargać po sądach i uwłaczać tém jego pamięci. A nadto idzie mi o to, aby oszczędzić honor naszéj rodziny. Sądzę, że będziemy mogli ułożyć się zgodnie, aby nikt nie był pokrzywdzony.
— Chcesz się pan godzić. A jeżeli z naszéj strony nie znajdziesz pan chęci do zgody?
— To i tak nie wywlokę téj sprawy przed kratki sądowe — i zrzeknę się wszystkiego. Jestem młody, pracować mogę i zapracuję sobie na kawałek chleba.
Czujko spojrzał na młodzieńca, mówiącego te słowa bez napuszystości, tonem prostym i szczerym. — Stary miał łzy w oczach.
Dawniéj możeby ruszył ramionami nad taką niepraktyczną szlachetnością, nazwał ją nierozsądkiem; ale Czujko nie był już ten sam co dawniéj. Przebyta katastrofa, zajście z synem, zmieniły go wiele, a ostatni napad apoplektyczny osłabił trochę jego władze umysłowe, rozmiękczył go i zrobił skłonnym do sercowych wrażeń. Wyciągnął rękę do Teodora i rzekł miękkim głosem.
— Podaj mi rękę młodzieńcze. Jesteś zacny i szlachetny człowiek.
Teodor nie mógł być już dłużéj panem siebie; zapomniał, że ma przed sobą człowieka, który ciężką krzywdę wyrządził jego ojcu i matce, pamiętał tylko, że to brat ojca jego. Związek krwi odezwał się w nim z całą mocą. Rzucił się do nóg Czujce i całując go ze łzami wołał.
— O, drogi mój stryju!
Stary Czujko trząsł się cały ze wzruszenia, gładził drżącemi rękami głowę Teodora, tulił go do siebie i płakał.
— Słuchaj mnie — mówił — zawiniłem ciężko przeciw twemu ojcu, przeciw tobie, przeciw wam wszystkim — wiem o tém. Ale nie sama żądza zysku powodowała mną, — przysięgam ci, że nie.
— Dla téj idei, dla któréj poświęciłem szczęście rodzinne, stosunki z ludźmi, własne przyjemności — dla téj saméj idei poświęciłem brata, pokrzywdziłem was wszystkich. Usiądź i posłuchaj — abyś nie sądził mnie gorszym, niż jestem.
Tu zaczerpnął, zmęczony, powietrza i po chwili mówił daléj, trzymając rękę Teodora w swoich dłoniach:
— Powodowany ambicyją, marzyłem zawsze o wielkich czynach, o czemś takiém, co nazwisku mojemu zapewniłoby nieśmiertelność. W czasie kiedym wchodził w świat, oręż spoczywał w pochwie, stosunki polityczne nie dawały wojennemu rzemiosłu pola do popisu. Ale na polu ekonomiczném, przemysłowém wrzała walka w całéj pełni. Rzuciłem się z zapałem na to pole, które u nas bardziéj niż gdziekolwiek leżało odłogiem; uśmiechała mi się nadzieja, że będę jednym z piérwszych w naszym kraju pod tym względem i w dziejach naszego przemysłu chlubną znajdę dla siebie kartę. Być może, iż więcéj duma, niż miłość kraju wiodła mnie do tego; ale bądź co bądź nie była to ani brudna ani nieszlachetna duma. Oddałem się duszą i ciałem urzeczywistnieniu téj myśli i wszystko straciłem na jéj usługi. Chciałem iść na przebój do urzeczywistnienia téj idei. Badając stosunki ludzi, wśród których działać miałem, przyszedłem do tego przekonania, że kardynalną naszą wadą, która udaremniała u nas wszelkie reformy, prace cywilizacyjne, a nawet stała się powodem naszego zubożenia i upadku, była zbytnia serdeczność, miękkość. Chciałem być wolny od téj słabości. W walce o byt zwycięża, rozumowałem sobie, ten, który ma większe warunki bytu i jest silniejszym. Wszystko więc, co działalność moją osłabiać mogło, stać się przeszkodą do urzeczywistnienia mych planów, — odrzucałem na bok. Ze skrupulatnością matematyczną obliczałem się z ludźmi i okolicznościami, uwzględniając li tylko własny interes i bez namysłu poświęcałem wszystko na pastwę temu molochowi, który był mojém jedyném bóstwem. I twój ojciec padł ofiarą dla tych samych powodów. Mając na oku tylko urzeczywistnienie moich ambitnych zamiarów, nie wahałem się użyć nawet niedozwolonych zwykłą moralnością środków, do zdobycia sobie jego majątku, aby mieć jak najwięcéj środków do działania na polu moich przedsięwzięć. W walce o byt słabsi ustąpić muszą — a kosztem ich odżywiać się i utrzymywać musi gatunek silniejszy. Tém rozumowaniem usprawiedliwiałem wszystkie moje czynności. Zapomniałem tylko o tém, że siły nie stanowią wyłącznie potęgi materyjalne ale i moralne, że w walce o byt nie to co silniejsze, ale co szlachetniejsze zwyciężyć musi. Teraz dopiéro przyszedłem do uznania téj prawdy, opłaciłem bolesném doświadczeniem naukę. Idąc przebojem na oślep do jednego, wytkniętego celu, — druzgotałem wszystko po drodze, co mi stało na zawadzie, rodzinne stosunki, przyjaźń, uczciwość, — to téż dziś, kiedy upadłem, pusto koło mnie. Nie ma nikogo, przy kim by serce pokrzepić się mogło. Pogwałcone uczucia ludzkie niszczą się teraz na mnie z całą nieubłaganą zaciętością, uciekają przedemną, kiedy odwołuję się do ich litości. Ha, stało się — rzekł smutniejąc nagle — narzekania na nic się nie przydadzą. Trzeba przynajmniéj naprawić to, co można. Majątek, który zabrałem nieuczciwie oddam ci w całości.
— Ależ stryju, ja tego nie żądam — zaprotestował żywo Teodor — część jakaś wystarczy mi.
— Wolno ci będzie potém zrobić z tém co ci się podoba, — odrzekł szorstko nieco Czujko — wyznaczyć nam jakąś część tytułem jałmużny za gospodarowanie w twoim majątku — ale moim obowiązkiem oddać ci ten majątek w całości, nie chcę już mieć dłużéj na sumieniu twojéj krzywdy.
Niedługo potém Teodor, stosując się do życzenia stryja, zostawił go w spokoju i wrócił do baraku, gdzie Kowalskiemu opowiedział ze szczegółami całą powyższą rozmowę. W kilka dni potém otrzymał zawiadomienie od notaryjusza, że testament Edwarda Czujki, przyznający jemu dziedzictwo Zagajowa i unieważniający wszelkie poprzednie zapisy, złożonym został w kancelaryi notaryjalnéj.
W tym czasie powrócił Walery do domu. Zapewne i jego musiał uwiadomić ojciec o treści testamentu; prawdopodobnie przyjść musiało z tego powodu do gwałtownéj sceny między synem a ojcem, — i podobna emocyja nie bardzo korzystnie wpłynęła na osłabiony stan zdrowia starego Czujki, sprowadziło to bowiém powtórny atak, w którym chory cierpieć i żyć przestał.
Walery po pogrzebie zaraz wytoczył skargę do sądu przeciw ważności testamentu, o układach z Teodorem nie chciał słuchać i wyjechał znowu do dóbr barona Goldberga.
Bywał on tam teraz coraz częściéj, coraz wyraźniéj dawał poznać swoje małżeńskie zamiary, bo zauważył, że od jakiegoś czasu nie tylko baron ostygł w grzeczności dla niego ale i panna coraz sztywniéj i chłodniéj go przyjmuje. Walery nie przypuszczał innego powodu, jak tylko, że Goldbergowie zniecierpliwieni są jego niedecyzyją i chcą mu to dać uczuć.
Postanowił tedy wystąpić wyraziściéj. Ta zmiana taktyki jednak nie wiele pomogła, owszém baronostwo jeszcze obojętniéj zachowali się względem niego, szczególniéj ojciec i córka. Walery z przestrachem spostrzegł, że posiadanie milijonów bankierównej nie jest jeszcze tak pewną rzeczą, jak sobie wyobrażał. Mianowicie niepokoił go dziwnie poufały stosunek, jaki zachodził między bankierówną, a młodym buchalterem. Był to Dawid, syn Haby. — Walery z początku mało na to zwracał uwagi; a choć nieraz spotykał go w towarzystwie bankierównéj, to w ogrodzie, to w pokoju, rozmawiającego lub czytającego książki, to jednak przez myśl mu nie przeszło, aby taka podrzędna figura mogła mu przeszkadzać w czém kolwiek, a obecność jego tłómaczył sobie tém, że panna Goldberg używa jego posług, jak się używa lokaja lub innego płatnego człowieka.
Ale wnet miał sposobność przekonać się, że buchalter zajmował w domu bankiera daleko wybitniejsze stanowisko, niż to z początku przypuszczał, a co więcéj sam baron okazywał się nadzwyczaj przychylny dla niego i traktował go, jakby należącego do familii.
Kiedy w interesach bankowych miał wyjeżdżać do Wiednia, odbył przed tém długą jakąś naradę ze swoim buchalterem, a na wyjezdnem polecił jego opiece żonę i córkę. — Walery był właśnie obecny téj scenie i takie preferowanie żydziaka nad niego, ubodło go mocno; zdawało mu się, że on większe już mógłby sobie rościć prawa do takiéj opieki. Dał to nawet do poznania bankierowi przed odjazdem i przy téj sposobności wyjawił mu swoje zamiary. Ale baron delikatnie się wykręcił od dania stanowczéj odpowiedzi tłomacząc się tém, że wśród obecnéj katastrofy giełdowéj, gdy kapitały jego są niepewne, nie może jeszcze nic postanowić względem córki, gdyż nie wie, o ile będzie mógł zabezpieczyć jéj przyszłość.
Walery domyślił się moralnego sensu, to jest, że baron nie jest jeszcze pewny, ile posagu będzie mógł dać córce i każe mu czekać, dopóki nie ureguluje swoich interesów. Uważał to za bardzo słuszne. On także chciał mieć pewność w tym względzie i dla tego zdecydował się czekać, a tymczasem zabezpieczyć sobie na każdy przypadek sympatyję panny, gdyż papa oświadczył mu w konkluzyi swéj odpowiedzi, że upodobanie córki ostatecznie rozstrzygać będzie w sprawie jéj małżeństwa i nie chciałby nigdy narzucać jéj męża wbrew jéj woli.
Po takiém orzeczeniu, pan Walery uważał za stosowne porobić pewne starania celem ujęcia sobie panny. Ale niewdzięczna bankierówna nie umiała dostatecznie oceniać zaszczytu, jaki ją spotykał, pozbawiała się dobrowolnie przyjemności bawienia dostojnego gościa, zostawiała go najczęściéj w towarzystwie matki, a sama wsuwała się do swego pokoju lub szła do ogrodu, gdzie na nią czekał sentymentalny buchalter z tomikiem poezyi Heinego, któremi się wspólnie zachwycali.
To już zaczęło niecierpliwić na dobre Walerego. Nie był wcale zazdrosnym, nie szło mu nawet o obrażoną miłość własną, że musiał rywalizować z żydowskim elegantem; ale mu szło poprostu o to, aby taka świetna partyja nie wymknęła mu się z ręki.
Zdecydował się więc użyć wszystkiego dla pozyskania sobie serca milijonowéj Rebeki, jak nazywał żartem bankierównę. Postanowił być czułym jak Romeo, sentymentalnym jak stara panna, nawet zazdrosnym jak Otello. Finansowe jego położenie, zachwiany kredyt, wymagały od niego takiéj ofiary. Uzbrojony w takie postanowienie, wyjechał z domu po pogrzebie ojca, ślubując sobie, że nie wróci, dopóki nie skłoni bankierównéj do stanowczego słowa.
I kto wié, czyby mu się ten atak nie był udał, bo panna Adela była amatorką szumnych frazesów miłosnych; gdyby nie to, że pewnego dnia nadeszła z Wiednia wiadomość o uwięzieniu Goldberga.
W parę dni potém dzienniki przyniosły bliższe szczegóły tego uwięzienia, a mianowicie doniosły, że baron Goldberg wraz z innymi dyrektorami banku budowlanego, został uwięzionym: że prokuratoryja państwa wytoczyła mu proces o oszustwo i położyła areszt na jego majątku ruchomym i nieruchomym.
Pan Walery po przeczytaniu tego artykułu, uczuł nagle pilną potrzebę wyjazdu do domu i spakowawszy w kuferek rzeczy, nie wygłoszone frazesa miłosne i swój afekt do bankierównej — wrócił do Zagajowa.
Było to jedyne teraz jego asylum, ostatni punkt oparcia. To téż postanowił bronić go zajadle przeciw uroszczonym pretensyjom oszustów, jak nazywał Kowalskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.